poniedziałek, 29 kwietnia 2013

późno wiosna przyszła, opóźniły się też wiosenne porządki

A tak na serio to doskonałą wymówkę sobie znalazłam :)

Wywaliłam na taras pościel. Obwiesiłam suszarkę kołdrami i poduchami i zostawiłam ją na pastwę słońca i wiaterku. Uwielbiam zasypiać w pachnącej wiatrem i ciepłem dnia pościeli.... Dzisiaj co najwyżej będę się starała nie trafić na mokrą jej część. I jeszcze Ślubnemu wmówię, że to Miszelin musiał nas podlać jak nad ranem wgramolił się do naszego łóżka.

Pościel zostawiłam na słonecznym tarasie, a sama zwlokłam swe dupsko do piwnicy w celach wiosennych porządków. Układanie, segregowanie, sprawdzenie kartonów, kartoników, reklamówek, reklamóweczek, pudeł i pudełeczek, wstawianie prania.... tak mnie pochłonęło, że jak trzy godziny później zadowolona z drugą partią prania maszerowałam na taras... cholera jasna, no!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Kołdry i poduchy mokre! Szlag by to trafił. I już nieważne, że przymusowo musiałam zmienić poszwy... i tak miałam się za to zabrać najpóźniej jutro. Ale czy to wyschnie do wieczora? No niech będzie... późnego wieczora, bo wcześnie to my raczej nie chodzimy spać?

Pięć kaw już w siebie wlałam, ale piwnica wygląda w miarę. Pomógł mi w tym Ślubny, odgracając swoją część w niedzielny poranek, podczas gdy ja uzupełniałam braki snu :)

W ramach dbania o dostarczanie energii swemu organizmowi, upchnęłam właśnie ósmy kawałek merci między język, siódmy kawałek, a polik. W końcu po uprzątnięciu zimowych jeszcze kurtek i podmianie ich na wiosenne, zrobieniu miejsc na regałach dzięki pozbyciu połowy nikomu niepotrzebnych rzeczy, targaniu koszy prania na wysokość piętra pierwszego, umartwiania się czy deszczem sprane kołdry wyschną do nocy... czas uzupełnić kalorie treściwym posiłkiem.

A teraz biegiem po dzieci, biegiem do tesco po jakieś śmieciaki czy cóś, które sobie upatrzył Terrorist.

Miszelin też coś niby chce, ale on jeszcze nie wie, co. Jemu wystarczy pewnie możliwość testowania swych nowych, CZERWONYCH adidasów, które posiada od wczoraj. Dwa dni wcześniej odkryłam, że dziecko chodzi w o rozmiar za małych butach.  A jeszcze nie tak dawno zastanawiałam się, dlaczego Miszelin ma takie palce obtarte i dlaczego skórka z palca złazi...

środa, 24 kwietnia 2013

Informacja o gotowości dziecka do podjęcia nauki w szkole podstawowej! Czyli prawda o pierworodnym.

W związku z obowiązkiem szkolnym Terrorista, dostałam dzisiaj opinię na jego temat. Takie tam informacje o stanie przygotowania smarka do podjęcia nauki.

I tak:

1. " potrafi inicjować zabawy, próbuje pokonywać trudności, nie zniechęca się szybko" ( szkoda, że w domu potrafi pizgnąć wszystko i zapodać focha ); ale za to " czasami wchodzi w konflikty z rówieśnikami, zdarza się, że "siłowo" rozwiązuje problemy" ( w końcu jeszcze jakiś czas temu brat służył za worek treningowy, też mi wyczyn! a dwa może nie popieram, ale przestałam się zamartwiać, że mój syn na dupę wołową wyrasta, że jak trzeba daje sobie jednak radę )

2. "dobrze liczy, dodaje i odejmuje na konkretach, zna litery" ( nawet nie wiedziałam, bo w domu matma niezbyt go rajcuje, czasem ze Ślubnym dodają i odejmują ); niestety " myli kierunki lewo-prawo ( w domu nie zdarzyło mu się pomylić, na rowerze też w dobre strony skręca jak się wydzieram z kilometra [nie jego wina, że matka myśli prawo a mówi lewo ]), nie zna nazw dni tygodnia, miesięcy, adresu domowego, ma problem z dzieleniem wyrazów na sylaby i głoski ( że na głoski to wiem, bo już wiarę tracę, że kiedyś zakuma, ale na sylaby od roku dzieli rewelacyjnie, nawet Miszelin podłapał; miesiące i kolejność dni tygodnia są mu faktycznie zupełnie obojętne, ale adres zna doskonale - widocznie znudziło mu się przepytywanie, a może nie chciał żeby pani wiedziała gdzie go szukać :P ).

3. "porusza się zwinnie, lubi zabawy ruchowe, lubi rysować, jest sprawny manualnie", ale "nie skacze przez skakankę" ( dziewczyny i ich dziewczyńskie zabawy go nie interesują, to skąd ma umieć skakać? zresztą ja= niegdyś mistrzyni skakanki, gumy do skakania i trzepaka nie wiem czy w wieku lat sześciu umiałam już skakać? ).

4. " lubi rysować, dba o szczegóły ( po matce!), chętnie opowiada o swoich pracach, ma b. dużą potrzebę ruchu - szuka możliwości biegania ( i pomyśleć, że w domu potrafi godzinami siedzieć w jednym miejscu i bawić się klockami/samochodami/modeliną....)

Panie sugerują też, żeby zapisać gzuba na zajęcia sportowe lub plastyczne. I tu zaskoczenie totalne, bo nie sądziłam ,że te jego coraz kształtniejsze, ładniejsze i dokładnie dopracowane rysunki, aż tak wyróżniają go spośród grupy. A co do zajęć sportowych, to ja jestem za, ale niech mi ktoś smarkacza do tego przekona. Sprawny jest od zawsze, tzn od momentu jak zaczął stawiać kilka samodzielnych kroków przed roczkiem, bo do 8 miesiąca nie potrafił leń przewrócić się z brzucha na plecy o odwrotności wcale nie wspominając.

Rok temu zaprowadziliśmy go do szkółki piłkarskiej, na stadion. I mój Terrorist dość dobrze wykonywał polecenia, a do tego skubany szybki i zwinny jest. I grama tłuszczu ten niejadek nie ma, same mięśnie, na brzuchu kaloryfer. Serio! Ale co z tego, że predyspozycje ma, że jest prawo i lewonożny, że był jednym z młodszych..... jak do cholery jasnej to ja musiałam latać z nim po boisku, bo sam na murawę nie wylazł!!!!!!

Na aikido też poszliśmy do ojca jego przedszkolnego kumpla. Latał po sali jak opętany, do momentu, kiedy trzeba było słuchać i wykonywać polecenia T. Siedział z boku i nie odważył się wejść na maty. A my obserwowaliśmy te dzieciaki i jestem w 100% przekonana, że byłby jednym z lepszych i sprawniejszych dzieciaków ( Miszelin już tej sprawności, lekkości nie ma ). No widzę przecież co on w domu na łóżku robi.

I jeszcze " jest wesołym dzieckiem, lubi opowiadać na interesujące go tematy, ma zainteresowania techniczne, bardzo przeżywa i chętnie opowiada o wspólnych pracach z dziadkiem i tatą."

No właśnie z "dziadkiem i tatą" ! I to zabolało. Mnie. Matkę. Wychodzi na to, że moje czytanie, granie, wyklejanie, pieczenie wspólnie ciast, siedzenie godzinami na tym nasłonecznionym placu zabaw, odpowiadanie na tysiące pytań, składanie klocków lego, skakanie po kałużach, rzucanie się śnieżkami, lepienie bałwana... o kant dupy można roztrzaskać. Nie opowiada. Chyba jestem od sprzątania, prania, prasowania, wstawania po nocach, podcierania dupska, kąpania i kłapania dziobem w celach wychowawczych, ale tego to on już tak nie rozpatruje.

Na moje " Terrorist, a co ty właściwie lubisz robić z mamą?" , po dłuższym namyśle odpowiedział "czytać". I wcale nie jak ja czytam, ale jak siedzę nad nim jak kat i zamęczam wydukaniem ostatniego zdania na stronie. A jest ich tam góra pięć, krótkich, podzielonych na sylaby.

I kto by pomyślał, że akurat to, a do tego tylko jedno zajęcie potrafił wymienić. A ja już myślałam, że przez to męczenie tekstu będzie mnie przeklinał! Masz ci los... a on to lubi.

Miszelin błysnął!

Nieświadoma niczego, w bólach okresowych dowlokłam się po latorośle do instytucji. Miałam nadzieję, że szybko dotrzemy do domu i jeszcze uniknę spaceru z bąblami zaiwaniającymi przede mną na rowerkach.

Grupa Miszelina była już na przedszkolnym placu zabaw, czyli ubieranie odpada. "Rewelacja" - pomyślałam. Ale tak łatwo to być nie mogło. Wyszła pani dyrektor i od razu z szerokim uśmiechem
" Miszelinku, powiedz mamusi, co powiedziałeś pani Justynie? No ja nie powiem, powiedz sam".

Długo nakłaniała Miszelinka do wyznania co powiedział, ale młody twardo migał się od odpowiedzi.

W końcu dowiedziałam się, że mój grzeczny synuś z niewyparzonym jęzorem ( ostatnio coraz więcej takich perełek ma, Terrorist zresztą gorszy nie jest) pani kucharce wygarnął " I co, już wszystko wyżarłaś z tego gara?" . Myślałam, że padnę jak stoję, zwłaszcza, że ewidentnie widzę, że pani dyrektor jest przekonana, że młody usłyszał to w domu. A nie usłyszał, bo nigdy mnie nie frapowało czy personel jada przedszkolne jedzenie czy też nie. A pani dyrektor tłumaczyła się, jakby winna była, a może rodzice zarzucają pracownikom, że wyjadają dzieciom...nie wiem. Mnie to nigdy nie interesowało i nawet jak jedzą, to chyba dobrze, że się nie marnuje, nie?
Od dzisiaj wiem, że"... panie kucharki jedzą, a nawet zabierają do domu, ale za to mają mniejsze pensje...". Przepisy czy coś. Ale co mnie to interesuje!

I jakby tego było mało pani dyrektor ściszonym głosem dodała : " A pani Justyna usłyszała, że ma DUŻE CYCE!"

No wiecie co!!!! Akurat co jak co, ale pani Justyna jest drobnej budowy, biust ma akurat do sylwetki, raczej mniejszy niż większy. I chyba dobrze, że chłopak zauważa kobiece walory?

Czy ten mój Miszelin ślepy jest? Może czas do okulisty się wybrać...

Terrorist dla odmiany wstrzymywał oddech i jednocześnie zaciskał pięści, a na jego twarzy widniała agresja. Jakby chciał komuś przywalić. Ale pani Małgosia bardziej martwiła się jego uduszeniem niż rękoczynów, a on nie reagował na uwagi. Zapytałam starszego o co chodzi. " A nic mamuś. Ja tak sobie oddychałem i nie oddychałem, oddychałem i nie oddychałem.... No co!!!! Nie można?" 

Ręce mi opadły, bo w sumie kto mu zabroni nie oddychać? Wolny człowiek w końcu!

Z wrażenia wytargałam rowerki, rundę po osiedlu zakończyliśmy na placu zabaw i po 17 obszczypana od słońca wepchnęłam dzieciary do domu.


co się dzieje?

Od jakiegoś czasu, a od wczoraj zwłaszcza, mam spadek kondycji. Jestem kurewsko zmęczona, a starcie blatu i włożenie naczyń do zmywarki stanowi mega wyczyn. Wczoraj nie miałam sił głowy podnieść jak w południe budzik nad głową zaczął mi się wydzierać.

Bolą mnie wszystkie możliwe mięśnie... przepraszam, to co powinno być mięśniami, jeśli czepiać się szczegółów. Ból kręgosłupa utrzymuje się od dłuższego czasu, więc chyba się przyzwyczaiłam. I próg bólu się podniósł. Koduję, że boli jak już wstać nie mogę.

Wreszcie się zmobilizowałam i przed chwilą skończyłam mycie podłóg, bo ich lepkość raziła w oczy. I co? I czuję się jakbym właśnie padła na mecie po 50-cio kilometrowym maratonie. Wstyd się przyznać, ale ledwo dałam radę odkurzyć i zmyć powierzchnię 60m2.

Teraz padłam na kanapę i zasypiam nad klawiaturą.

R A T U N K U!!!!


czwartek, 18 kwietnia 2013

kuracja witaminowa

Trzecia, a może i czwarta już kawa stoi przede mną.

Obudziłam się z bólem głowy i bólem mięśni. I to nie od ćwiczeń. Zresztą ja bym musiała chyba cały dzień w kopalni kilofem nawalać, żeby mnie zakwasy dopadły.

Twarz moja kwitnie. Po miesiącu łykania witaminki A, czy co to ja tam w siebie ładuję, wreszcie wychodzą te zapowiadane pryszcze, wągry i insze świństwa, które to moja twarz kryje. Ale po skończeniu trucia się tabsami, moja gębę podobno będzie można pomylić z dupskiem niemowlaka ( mam nadzieję, że nie obsranym, bo to by oznaczało, że jest gorzej niż było ). Do tego przez przypadek wyczytałam, że wit A likwiduje zmarszczki i ogólnie odmładza. Czyli tak jakby gratisa otrzymałam.

Ale bóle głowy, kręgosłupa, mięśni, stawów, suchość ust, oczu, nosa i reszty otworów, jak i sucha skóra niestety też mnie dopadły. Spoko luzik, jeszcze jakieś osiem miechów i wszystko wróci do normy:) Będę młodsza i piękniejsza. Buhahahaha! A do tego nie jest wskazane przebywanie na słońcu, czyli wymówka jak znalazł. Żyć nie umierać!

Dzieciary wreszcie wydobrzały i chodzą do instytucji. Dzisiaj jechali do teatru na "Calineczkę". I dzisiaj olśnienia dostałam i nie dostali rajtek pod portki. Oczywiście Terrorist focha zapodał i się poryczał, że bez rajstop to on nie idzie. ( Jak przyszła pora rajstopowa było to samo. Od 5 lat tak mam. Każda zmiana łączy się z buntem.) Olanie tematu załatwiło sprawę. Po 20 min leżenia w łóżku w portkach i podkoszulku, przekonał się, że bez rajstop da się przetrwać.

Odgraciłam wreszcie chałupę, bo przez ostatnie 2 tyg mojego przeziębienia, i przeziębienia synów, niewiele robiłam.

No właśnie. Odporność też mi spadła i to mega bardzo. Kto to widział, żeby nie zwalczyć przeziębienia po 4-5 dniach. Przynajmniej mi się zawsze udawało.

Lecę czytać, żeby wieczorem film ze Ślubnym obejrzeć. Od kilku dni nic tylko zalegam na kanapie z książką, a Ślubny narzeka, że żaden towarzysz ze mnie. Ani pogadać, ani pooglądać, a przecież on ma tyle filmów. On ma filmy, ja mam zaległe gazety i fpip książek, które chciałabym "zaliczyć".

sobota, 13 kwietnia 2013

Miałam być na imprezce na ranczo, a siedzę w domu z gazetą i śpiącym Terroristem.


Latorośle miały spać u dziadków, a my na "kuzynowską" imprezkę. Zgodziłam się po dłuuuuuuuugim czasie. A wyszło jak zawsze.

Terrorist narzeka od kilku dni na ból głowy, a Miszelin smarka. Ja krtań i gardło zawalone, do tego katar. No miał dzieciak gdzie podłapać. I dzisiaj po południu dostał 38st. Ja z tych matek, co nie lubią dzieciaka zostawiać i robić komuś kłopot nieprzespaną nocą ( bo może się tak zdarzyć, choć na chwilę obecną nic tego nie zapowiada). Zresztą imprezka 25 km od domu, więc nie tak hop siup wrócić w przeciągu góra 10 min. No i wolę sama młodego doglądać.

Potem się też okazało, że Terrorist zadowolony z obrotu sprawy, bo zostanie z mamą sam. Miszelin miał obiecane spanie u babci i od rana się domagał pójścia. Na koniec chciałam zostawić go w domu, skoro sama zostaję. Rodzice Ślubnego mają jutro gości, chciałam zapewnić im odpoczynek. Ale Miszelin został odwieziony w deszczu dom dalej. Zachwycony i przeszczęśliwy, że może wyrwać się z domu ( od tygodnia siedzieliśmy w czterech ścianach ). I że spędzi noc u dziadków bez brata.

Pierworodny przeszczęśliwy po wyjściu Ślubnego. I niby nic szczególnego nie robiliśmy. Zjedliśmy płatki cynamonowe, pograliśmy w ptaszydła, pogadaliśmy, X-factor nam wysiadł, bo gdzieś musiała być ulewa, ale polsat działał, a tam bajko - film. Terrorist wsiąkł, a ja zanurzyłam się obok na kanapie z dzisiejszymi Wysokimi Obcasami. Szczęście w jego zmęczonych i gorączkowych oczu wypływało. Potrzebował takiego wieczoru ze mną.

Tylko jedno dziecko w domu. Niby co za różnica. A jednak. Taki luz psychiczny mam. Jakbym mniej pracy o połowę miała. A przecież, z reguły, w nocy śpią. Plus taki, że nie muszę Miszelina wysadzić. Reszta niby bez zmian... a jednak mam taki rozleniwiony luzik...


piątek, 12 kwietnia 2013

katar zaatakował

Synowie roznieśli swój pokój po chałupie. Przejść się nie da. Zarządziłam sprzątanie w trybie natychmiastowym ( przed chwilą się kłócili, który zaczyna od biurka, a który od podłogi. muszę przyznać, że Miszelin cwaniak - Terrorist ogarnie podłogę, a on biurko, a potem to już zostanie tylko biurko Terrorista, więc młody miałby po sprzątaniu. nie przeszło. Terrorist użył siły głosu. chyba ogłuchłam ), a sama rozwaliłam się na kanapie z laptopem.

No co! Obiad im dałam? Dałam. Wcześniej babkę na śniadanie dałam? Dałam. A że nie zdrowo? Za to po amerykańsku. Raz kiedyś chyba nie zbrodnia. Dzięki temu babka uniknęła śmietnika, a moje lenistwo dalej mogło się panoszyć po salonie.

Nawet żurek wytargałam z zakamarków lodówki. Terrorist takich rarytasów nie ruszy, ale my z Miszelinem mieliśmy ucztę.... do chwili, kiedy coś mi przestało pasować w wyglądzie zupki. Węchu i smaku praktycznie nie mam. Miszelin nie narzekał, zachwycał się smakiem, a mi coś zielonkawego pływało. Pleśń? Chyba nas nie strułam? A może pomyliłam słoiki i najpierw zużyłam ten zamknięty na cztery spusty? A to oznaczałoby, że dzisiaj podgrzałam zawartość otwartego słoika, który stoi od świąt. Ślubny przyjdzie, oceni.

Terrorist pałaszował zawartość talerza jakby pierwszy raz w życiu jadł. I co on jadł!!!! Jajko sadzone. I twierdzi, że takie to on od zawsze lubi " takie z patelni mamuś jest pyszne, wiesz?". No nie wiem, bo nigdy nie jadł. Tzn odkąd skończył 1,5 roku i stał się mega niejadkiem.

I jeszcze kalafiora wpychał do paszczy.... no no no.... miło popatrzeć.

Ja w stanie agonalnym wydaję polecenia z kanapy. Od poniedziałku stopniowo, ale wyjątkowo wytrwale mój organizm poddaje się objawom przeziębienia. Najpierw był ból gardła i łamanie w gnatach, potem zanik głosu, dołączył do tego kaszel, w środę, jak Ślubny wrócił - czyżbym miała alergię na własnego męża? Byłoby ciut przerąbane. Bo co, tak z dnia na dzień mam się pozbyć alergenu? A jak nie chcę? Jakby nie patrzeć dobrze mi z tą moją trucizną!

Dzisiaj co prawda gardło specjalnie nie boli, ale zapchana jestem, nie mam węchu, smaku i jakbym bardziej głucha była. A do tego dzwoni Furia i oświadcza, że ma 38 st, że chora i w ogóle Obywatel jedzie do mnie z  torbą i książkami kiedyś tam pożyczonymi. Bo, że ona miejsca nie ma na te książki, bo rośliny nowe nabyła i już brakuje sufitów do umieszczania tychże badyli, a co dopiero komód, parapetów, podłóg, stołków....

Za karę spakowałam w siatę zaległe, świeżo przeczytane WO. Ja pozbędę się makulatury, a Furia niech się głowi, gdzie położyć te kilka numerów. Ale jak ją znam, to ona już ma połowę przeczytaną. To tylko ja kolekcjonuję kurz na ośmiu numerach TS, które czekają na swoją kolej.

Chwilowo kończę jedną z trzech książek, które nabyłam.

Oczy mi lecą. Głowa jakaś ciężka. Myślicie, że kawa pomoże? Czwarta już dzisiaj!

I czekam na Ślubnego. Obiecał, że posprząta z dziećmi a ja zalegnę w sypialni. Trzymam za słowo, bo siły mnie opuszczają. Terrorist coś jęczy, że tata obiecał, że pójdą do babci. Jeszcze lepiej! Tylko najpierw niech ogarną, bo ja nie dam rady.... Słaba jakaś ostatnio jestem. Częściowo przeziębienie robi swoje, resztą obwiniam kurację dermatologiczną. Spadek formy jednym z objawów niepożądanych ... buuuuu....


środa, 10 kwietnia 2013

głosu brak

Rano zostałam brutalnie wyrwana ze snu przez Miszelina. Chciałam jadem rzucić, że wczoraj im odbiło i latali do blisko 22.oo, to przynajmniej dzisiaj daliby pospać. Ale nie! 8.15 przylezie takie i truje nad głową.

Otworzyłam paszczę .... i jakieś charczenie usłyszałam. "Nie to nie może być mój głos! Zresztą jaki głos?????????"

Miszelin spojrzał zaskoczony "Mamusia, a co ty tak dziwnie NIE-mówisz?!" I poleciał do pokoju. I słyszę "Bantek, Banteeeeeeeeeeeeeek!!!!! Mogę Twoim autem jeździć???????!!!!!"

No to drugi obudzony. Zajebiście!

Cholera, gdzie kartka, długopis? Będę pisać do nich, no bo gadać ni jak nie idzie. I jak już długopis zlokalizowałam, a za kartką latałam, zdałam sobie sprawę, że pisać to ja se mogę nawet i po chińsku, no bo niby kto w tym domu moje wypociny przeczyta?

Chwilę potem zadzwoniła Jolanta, bo od 4.oo zamartwia się o moje gardło. Jak mnie usłyszała, to myślała, że ma zakłócenia na linii. I jeszcze bardziej się przeraziła. Nie przeszkadzało jej jednak gadanie do mnie i nadwerężanie mej krtani. A potem przytargała siatę medykamentów i została do 18.oo czyli kąpieli dzieciów. Oczywiście zadawała mnóstwo pytań. Krtań ledwo zipie.

Teraz wraca Ślubny z delegacji. Po drodze pozbył się obcego (podobno), którego nabawił się kilka miesięcy temu. Ozdrowiał w sensie. Teraz chyba będzie już chyba w miarę dobrze. A książki leżą grzecznie na szafce. Wszystkie trzy. I tylko zastanawiam się, czy ukatrupi mnie od razu, czy jednak się zlituje i da nowe nabytki przeczytać :)




poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Tak sobie czytam zaległe gazety, które piętrzą się na półce. I napaliłam się na książkę "Jak być kobietą" Caitlin Moran. I byłam bliska kliknięcia "kup teraz". Tzn nawet nie odpaliłam allegro, ale plan miałam i głęboko zapadł w mej głowie.

Ja to jednak mam czuja. Gadam sobie wczoraj z Loff, a ona, że kończy czytać... "moją" książkę. Książkę, która siedzi mi od jakiegoś czasu w głowie. I obiecała, że jak skończy, a skończy na dniach ( dzisiaj przyszła do niej jeszcze insza kniga, więc może nie skończy ), to mi ją podrzuci.

My z Loff często na te same tytuły się napalamy. Na moje szczęście ona szybciej działa, dzięki czemu to nie ja wydaję ostatnie zaskórniaki. Których i tak nie mam :)

Ale dzisiaj nie myśląc wiele kliknęłam "kup teraz" i to razy trzy. Matko jedyna! Ślubny mnie ubije. Ale chwilowo włóczy się po obcych krajach pod pretekstem delegacji. Do czwartku pożyję. Potem się zobaczy :)

Ale ja zupełnie o czym innym miałam pisać.

I w WO wywiad z Caitlin czytałam. Równa babka.

"...jeśli czujesz się nieszczęśliwa od trzech minut, to powinnaś była coś z tym zrobić dwie minuty temu." - zapamiętać! zastosować!

I jeszcze jedno:

" Mam wielką nadzieję (...) że inne kobiety wreszcie poczują radość z tego, że są kobietami. (...) Bo mężczyzna wstaje rano i generalnie cieszy się życiem i samym sobą. Kobiety mają tendencję do tego, żeby patrzeć na swoje życie jak na serię zadań, prac do wykonania, obowiązków."

Mój Ślubny pewnie i wstaje rano zadowolony z życia... do momentu kiedy mu tej sielanki nie zrujnuję zbucowaną twarzą, gderaniem pod nosem czy znalezieniem problemu, którego nie ma.

No i zdecydowanie ja tak mam. Wstaję i od razu mam w głowie "co trzeba zrobić". I z wielką niechęcią, co jednocześnie psuje mój nastrój wypełniam punkt po punkcie, podczas, gdy mój mąż potrafi sobie usiąść przy ipadzie, muzy posłuchać, pogapić się w tv, zagrać. A jak ma posprzątać, to to robi, ale najpierw potrafi zadowolić swą duszę, wyrwać ciut czasu na przyjemności.

Ja tak nie potrafię. Póki nie wykonam listy, która ciągle powiększa się w głowie, nie zaznaję spokoju. A przecież ".... jesteśmy na tym świecie przez chwilę, po co tracić czas na zamartwianie się, kiedy można się cieszyć? Najlepiej od zaraz."

Co komu po poukładanych ciuchach, czystej podłodze, startych kurzach jeśli po odhaczeniu poszczególnych punktów nie czuję radości, tylko zmęczenie i niechęć do otoczenia, otoczenia, które już zdążyło rozlać sok na stole, nanieść błota, porozrzucać zabawki.... Pojawia się nowy plan działania.... i tak w kółko!

niedziela, 7 kwietnia 2013

zasmarkaniec

Najpierw zaczął smarkać i niewyraźnie wyglądać.

Przez cały dzień szukał dziury w całym, a brat wcale mu nie ułatwiał zadania. Szturchał, wyzywał, popychał.

Uryczany, zasmarkany, z czerwonym nochalem, przesuszoną skórą, łzawiącymi ślipiami Miszelin ledwo na bajce wysiedział. I padł.

Jak szłam go wysadzić, to się okazało, że minutę się spóźniłam. Ostatnio niestety często przesypia potrzeby pęcherza.

Kwadrans później wylazł z łóżka i się dziwił czemu nie śpię.

A na koniec zafundował mi późny wieczór zwierzeń. Sięgnął czasów z życia płodowego jak to fikał koziołki i mnie kopał ( ściemnia, że pamięta, nie ?), poprzez zabawy z psami rodzinnymi ( bał się ich i wył dość długo na ich widok ), szycie mojej głowy ( jak miałam lat trzy ), jego łuku brwiowego ( miał rok, pamięta?)... tyle tego było...  zapomniałam co jeszcze wytargał na światło lampki nocnej.

Zakropiłam nos i mam nadzieję, że już zasnął.

Szkoda tylko, że już sił na czytanie niewiele zostało.

I jeszcze większa szkoda, że jutro instytucja ich nie ujrzy. Żmija będzie się użerała z potomstwem uwięzionym w domu.

I pomyśleć, że planowałam od poniedziałku labę. Pełen luzik. Czytanko i przepuszczanie czasu przez ptaszydła w mym smartfonie. Od środy chciałam wpaść do piwnicy i zrobić tam konkretny przesiew potrzebnych i niepotrzebnych gratów.

Z planów jak zwykle nic nie wyjdzie. Chyba się poryczę...

sobota, 6 kwietnia 2013

Poznań. Lech - Lechia.

W pierwszym odruchu chwilowego rozumu parę dni temu zdecydowałam, że na mecz do Poznania nie jadę. Nie jadę bo : nawala mi kręgosłup!, a dwa to jakoś tak dziwnie na chorobę się czułam.

Ale jak wspomniałam, rozum tylko przybył na chwilunię, to na mecz pojechałam. Kalesony pod dżinsy zarzuciłam. I jakie poświęcenie, bo ja zimą rajstop nie założę, bo mi przeszkadzają. Wolę dupsko odmrażać przy -25. A wczoraj w takie grube barchany narciarskie odnóża odziałam. Spadające na co dzień dzinsy ledwom dopięła. Dżizas, co za czasy. Żmija odzież termiczną pod dżiny założyła!

Do tego podkoszulek, bluzka termiczna, bluzka nietermiczna, polar. Ledwo mogłam się ruszać. Pamiętacie taką bajkę z lat wczesnej młodości Pi i Sigma czy jakoś tak. Takie stworki z kosmosu chyba. Ja tylko ich widok pamiętam. Żółty i zielony kombinezon mieli. Nie ważne... właśnie takie ruchy wykonywałam jak Pi i Sigma. Jak poszłam sikać na stacji, to 5 min samo rozbieranie mi zabierało.

Na stacji blisko celu podróży spotkaliśmy fanów przeciwnika. Najpierw jeden karkowaty bezmózg się do mnie uśmiechał, ale jak zobaczył podchodzącego Ślubnego w czapeczce niebiesko- białej, to na twarz wstąpiła nienawiść. A przy kasie pięścią w drugą grabę uderzał. Ślubny opierdoczył mnie, że mu o tym nie powiedziałam. A ja wiedziałam co robię... na mecz byśmy nie dojechali tylko na stacji tkwili w suce policyjnej.

A propos policji. Obstawiali na trasie stacje. Norma. I jak poszłam siku, to oni obstawili kibel. Nie ma co, w takiej eskorcie przed drzwiami jeszcze nie oddawałam moczu. Czułam się bezpiecznie :)

A w kotle na trybunach, rząd za nami stało dwóch incognito. Jak jeden się zapomniał i z naszymi zaczął Kolejorz!!!, to ten drugi go łokciem szturchnął. Co za przyjemność z meczu jak nie możesz kibicować swojej drużynie? Udawać, że nie załamujesz się jak drużyna przeciwnika wali bramkę za bramką ( do przerwy Lech prowadził 3:0 ), a jeszcze nie podpaść tym obok, że gęba się nie cieszy ( a nie cieszy, bo drużyna straszliwie obrywa ) jak lecą bramki dla Lecha?

W każdym razie darłam się straszliwie, bo doping był świetny. Efekt - ból gardła. Rozum jednak przeczuwał.

Kręgosłup dzisiaj na wspomagaczach przeciwbólowych, bo ledwo chodziłam. Ale jak cudne tabletki zaczęły działać, to chałupę odgraciłam, odkurzyłam i podłogi po samą piwnicę pomyłam. Do tego kilka prań wstawiłam.

Teraz zalegam na kanapie i ledwo mi to wychodzi. Boli.

Cholera zapomniałabym. Prosiłam smsem Loff, żeby kciuki trzymała. I w pierwszej połowie chyba zasnęła z tymi kciukami, bo prowadziliśmy 3:0 jak wspominałam. A w drugiej połowie chyba Obywatelem się zajęła, albo Typka męczyła, bo Lechia strzeliła 2 gole. My jednego. I tak wygraliśmy, ale o ileż lepiej wygląda wynik 4:1 niż 4:2. Prawda?

czwartek, 4 kwietnia 2013

szczerbolek

Od wczoraj mój kręgosłup postanowił zrobić mi suprajsa i powoli, ale skutecznie zaczął się rozkręcać w bólu. Nie wiem czy ( jak to bywa w moim przypadku) przez przybieranie niekorzystnych plecom póz w nocy. Czy źle się schyliłam podczas rozbierania Miszelina w przedszkolu. Nie wiem, ale boli.

I czasami schylam się jak starowinka. Albo wstać nie mogę.

Ślubny wczoraj też był wrakiem człowieka. Wrócił wcześniej z pracy i padł w sypialni jak stał.

Dzisiaj i jutro do odbioru dzieci jestem w kwiaciarni. Jakaś zakręcona i niezbyt kontaktująca dziś byłam.

Uruchomiłam na nowo smartfona ( to je to Loff????). Wnerwia mnie straszliwie, ale wgrałam angry birds i jakoś da się go znieść :) Za to strasznie dużo czasu przelewam przez palce przez te ptaszydła.

No i praktycznie nie reaguję na dzwonek tego badziewia. Nawet na budzik. Ślubny po raz pierwszy w życiu szturchał mnie, a nie ja jego. Do tej pory przeważnie nie reagował na wszelakie alarmy, bo nie słyszał. A dzisiaj do mnie nie dotarło, że to mój :)

Zapomniałabym. Terrorist parę minut temu przyniósł drugą dwójkę. Teraz czeka na wróżkę:)

środa, 3 kwietnia 2013

cuda czasami się zdarzają

To takie nierealne. Niemalże niemożliwe. A jednak częstsze zjawisko niż sobie ludź zdaje sprawę.

Nigdy nie myślałam, że jeden wieczór, przypadkowo spotkana osoba, właściwie w przelocie może tak wpłynąć na czyjeś życie.

Jedna rozmowa, a świat nagle zmienia barwy. Życie codzienne nabiera sensu. Zamknięte do tej pory oczy, otwierają się na to samo otoczenie, a jakże już inne.

Najśmieszniejsze jest to, że w pamięci tamtej osoby pewnie już nie istniejesz, ale z Tobą ona zostanie na zawsze. I nigdy nie dowie się ile jej zawdzięczasz. Jak mocno potrafiła otworzyć oczy, które dostrzegały wszystko, tylko nie to co najważniejsze, nie to co na wyciągnięcie dłoni....

Dzięki tej jednej chwili, niezobowiązującej wymianie zdań, doceniasz tak ot, to co masz. Zaczynasz doceniać, dbać, mniej kąsać po kostkach. Zaczynasz dostrzegać drobne gesty, to co tu i teraz, a nie wypatrujesz nie wiadomo czego i to gdzieś poza horyzontem.

Chciałabym mieć możliwość, nawet za 20 lat, jeszcze raz spotkać tą osobę, usiąść, porozmawiać, podziękować.....

Jedna rozmowa .... nowe życie.... nowe spojrzenie na świat.....




Typek

.... wpadł wczoraj na trzy sekundy z Loff i jej dzieciami.

Jest niewiele większy (jeśli w ogóle ) od traperów Ślubnego.

I tak czytam notkę Loff o Haris Pilton i tak się zastanawiam, co o mnie pomyślała nasza Furia.

Może bez takich pisków i krzyków, tony włóczki też na sobie nie miałam do celów uduszenia, opary wanilii też nie wydobywały się z każdej mej pory, ale jednak rzuciłam się na Typka.


Właściwie niewielka różnica między Haris a mną. Tyle, że nie wydawałam dzikich okrzyków.

I u mnie odwrotnie: mały zad na zbyt grubych nogach. Hilton została odwrotnie opisana " pokaźny zad na chudych nogach".


Do cycka przydusiłam, w ślipia zajrzałam, prawie, że obcałowałam przy okazji przestawiając wątrobę na drugą stronę. Było to to krótką chwilę, właściwie zawładnęło tylko częścią przedpokoju, a ja się zakochałam w tej kropce Typkiem zwanej. Oddać nie chciałam. Pasował cholera do mojej ręki. No pasował skubany. Muszę jakiś pretekst teraz wymyślić, żeby koniecznie wizytę złożyć maj Loff. A tak przeklinałam jej pomysł z zamiarem nabycia czegoś takiego jak PIES.

Może też by mi serce na dywanie fundnął?

Takiego wyznania miłości to jednak Loff zazdraszczam!



wtorek, 2 kwietnia 2013

Święta

Święta, Święta i po Świętach.

Płakać z tego powodu nie będę. Za tymi akurat nigdy nie przepadałam. Zresztą od kiedy weszłam do rodziny Ślubnego szczerze wszystkich świąt nie znoszę, jeszcze bardziej niż w wieku nastoletnim i późniejszym. Kojarzą mi się tylko z ogromną ilością żarcia, której nie da się, po prostu nie jest się w stanie takiej ilości zjeść. I obojętnie ile by się w siebie nie napchało, zawsze za mało.

A potem to ja mam wizję ile tego pójdzie do śmieci. I ta wizja mnie przeraża. Nie wiem ile się marnuje i ile ląduje na wysypisku... nie chcę wiedzieć. U mnie w domu jedzenia się nie wyrzucało. I szykowało pi razy oko tyle, żeby dało się zjeść, bez przymusu wpychania w siebie "bo się zmarnuje".

No i u mnie te wszystkie kościelne zwyczaje obowiązywały. Buntowałam się, zamiast ze święconką do kościoła, to do parku maszerowałam. Odsiedziałam swoje, w wieku ciut starszym wypaliłam odpowiednią ilość papierosów i wracałam z koszyczkiem do domu. Rodzice zadowoleni, ja jeszcze bardziej.

Ale wśród tych wszystkich zwyczajów religijnych właśnie święta mają sens. Od zawsze przeklinałam, że trzeba iść ileś dni z rzędu do kościoła, ale wyjścia nie miałam. Ale jak dzisiaj pomyślę, to miało to jakiś taki duchowy, podniosły wymiar...sens.

Teraz jestem jeszcze dalej od religijności niż wtedy. Nie potrafię swoim dzieciom zafundować tej duchowości, tego klimatu. A szkoda, bo tylko wtedy czuje się tą magię danych świąt. Niestety czytanie Biblii  na prośby młodych ciężko mi idzie, jeszcze nie wiem czy do Komunii pójdą, bo bez kościelnego ślubu nasz powalony ksiądz pewnie będzie robił problemy, a co gorsze zwisa mi i powiewa czy pójdą. Dawno temu straciłam wiarę.... Dawno temu przestałam chodzić do kościoła.... Jeszcze wcześniej zaprzestałam się modlić.

Tylko żałuję, że nie potrafię stworzyć choć namiastki tej wiary, atmosfery, bo jednak z takimi a nie innymi teraz przekonaniami, jestem Mamie wdzięczna, że przekazała mi te wartości, mimo że się na nie wypięłam. Ale dzięki nim mój świat był bardziej wartościowy, pełniejszy, poukładany.

Ale ja zupełnie o czym innym miałam pisać...

Starałam się jadem nie pluć, nie wyzywać i nie buntować się na każdym kroku, że ja chcę spędzić ten czas w domu. No tylko raz się wydarłam, o święta zahaczyłam, ale jak na mnie i tak szybko pohamowałam resztę cisnących się na jęzor słów.

Starałam się dobrze bawić i chyba wyszło mi nie najgorzej. Po raz pierwszy nie miałam wrażenia, że na bezsensowne siedzenie przy stole tyle czasu straciłam. Siedzi to gdzieś daleko z tyłu głowy, ale nie ma odwagi wyjść na światło dzienne. I dobrze.

Starałam się jeść i to dużo. Niestety nie dało się. W poniedziałek specjalnie nic nie jadłam do obiadu, zresztą głodu i tak nie czułam, bo to nie są moje godziny, u mnie pakman zaczyna się po 20.00. I jak siadaliśmy do jedzenia ja byłam już "najedzona" samymi zapachami z kuchni i wmuszałam w siebie jednego ziemniaka, kawałek mięsa i marchewki. Pocieszyłam się, że więcej miejsca będę miała na słodkości, a te uwielbiam. I też nie wyszło. Po kawałku tortu ( i wcale nie słodki) zakończyłam temat jedzenia. Nawet na przepyszny jabłecznik Ślubnego mamy nie miałam miejsca.

Jedyne co mi przypasiło, to sypiący śnieg. I nawet zrzędzenie całej reszty nie zepsuły mi radości z białej chlapy za oknem.