czwartek, 31 stycznia 2013

wszystko nie tak jak miało być

Jestem beznadziejna! Do niczego.

Mam dość. Wszystkiego i wszystkich.

Nie mam cierpliwości do dzieci.

Gotowania nie znoszę, więc nie gotuję. No dobra, tylko wtedy jak dzieci nie idą do instytucji. Czym żyje Ślubny? Nie wiem, powietrzem. Choć nie wygląda.

Sprzątam non stop, ale jakoś tego nie widać.

Piorę też non stop, a potem się dziwię, że sterta do znienawidzonego prasowania rośnie.

W głowie ciągłe myśli: jakie badania trzeba zrobić, do kogo zarejestrować siebie, dzieciaki, jak to rozplanować, żeby jeszcze mieć co do gara włożyć ( a zapomniałam, do gara nie za często coś wkładam).

Ze swoich potrzeb lekarskich częściej rezygnuję niż realizuję, bo kasa, bo nie mam jak dojechać, bo dzieci ważniejsze, bo wyjazd na narty, bo kurwa wakacje! A cycek mnie boli od dawna i jakieś zgrubienie tam jest, ale olewam. Ślepa jestem nawet w okularach. Dziwne, że ten kurz i zajebaną wiecznie podłogę widzę, i syf na stole i blacie, i naczynia walające się wszędzie, tylko nie w zmywarce.Wtedy jakoś wzrok się wyostrza, ale jak chcę poczytać, to złośliwe literki potrafią się tak zlewać, że goowno z tego wychodzi.

Szafka w łazience mi się marzy. Miała się pojawić ledwo przewijak zlikwiduję. Przewijaka nie ma dobry rok. Wzrok na tyle chyba nawala, że szafki też nie widzę.

Nie widzę też haczyków na ręczniki, alni dywaniku łazienkowego.

Za to po 4 latach dorobiłam się wycieraczki. Wow!

To, że wolę góry w lecie, a morze jesienią lub wiosną, to źle? Pewnie, że źle. Normalni ludzie uwielbiają wystawiać ciało na promienie słoneczne i spalać się na skwarkę. Ja  nie. Góry zimą niby fajne, ale to ubieranie tych warstw. Zanim ubierzesz dzieci, to właściwie możesz iść pod prysznic. Ale jak pod prysznic, jak dzieciary się pocą. Jeździć na nartach i tak nie chcą. Mi to zwisa i powiewa, wolałabym połazić po górach jak jest zielono.

Chcesz kupić coś, co ułatwi ci życie, to słyszysz, że to ułatwienie dla imbecyli i co za problem nożem sobie pokroić. No kurwa żaden problem, tylko czemu ja mam tym nożem popierdalać?

Jak nie dasz dziecku sama leków, to inni też nie podadzą, bo zapomniałem, a coś się stanie? Nie nic się nie stanie. Najwyżej zakaszle i zarzyga się. Żaden problem. Kto będzie siedział w nocy przy dzieciaku? Kto posprząta rzygi? No kto!!!! Żmija.

Bo Żmija jest matką. Bo Żmija nie ma pracy. Bo Żmija wie co i jak.

A Żmija też jeszcze 6 lat temu nie wiedziała. Pamięć, od momentu zostania pierdoloną matką, przestawiła się na jeszcze dodatkowe informacje, które czasami potrafią się zablokować, zawiesić. I wtedy moja wina. Bo jak mogłam zapomnieć do wuja wafla! A mogłam, bo jestem tylko człowiekiem, bardziej lub mniej wyspanym. Mam prawo mieć gorszy dzień... a nie, nie mam prawa, zapomniałam... przecież nie mam pracy i całymi dniami leżę dupą do góry. Tacy nie mogą mieć gorszego dnia. Nawet jak przez 5 i pół roku nie wiedzieli, co to jest przespana noc.

Czasem marzy mi się zastrzyk młodości... beztroska, brak odpowiedzialności, brak w słowniku słowa MUSISZ, możliwość rzucenia  wszystkiego, nawet tego najbardziej w danej chwili ważnego czegoś do zrobienia i zajęcia się sobą kiedy chcesz i jak chcesz....

Kiedyś co prawda wydawało mi się, że jak tego czy tamtego nie zrobię to świat się skończy, zawalę kolokwium/egzamin, kogoś zawiodę, kogoś wystawię do wiatru... Ale mogłam odmówić, olać, nie iść. Albo właśnie rzucić wszystko i iść, bo ktoś mnie potrzebował, bo taki mam kaprys, bo mogę.

Teraz nic nie mogę. Ubezwłasnowolniona jestem, a przynajmniej tak się czuję.

Mam ochotę uciec....daleko.... na zawsze.... tam gdzie nikt mnie nie zna, gdzie ja nikogo nie znam. Zacząć życie od nowa, wykasować wszystkie wspomnienia, zresetować się, z nową pamięcią. Ale tak się nie da....

No nie da się kurwa, choć nie wiem jakbym się starała :(

wtorek, 29 stycznia 2013

bałwan

Ulepiłam wczoraj z dziećmi bałwana za domem. Szalik poświęciłam. No dobra, nic nie poświęciłam, bo szalików moje dzieci nie noszą, a wala się tego trochę po szafie, czyt. teściowa kupiła.

Marchewkę zastąpiło jakieś czerwone zamknięcie od jakiegoś środka do czyszczenia butów. Oczy i guziczki zastąpiły nakrętki od butelek [jakie szczęście, że zapomniałam do przedszkola].

Ustawiłam potomstwo, fotkę telefonem strzeliłam i wysłałam do teścia. A co niech ma. Teścia na swój sposób lubię, teść ma zawsze telefon przy sobie, teść też często mi przesyła me dziecki w różnych uchwyconych momentach.

Nie minęło minut pięć, dzwoni teściowa. [ K...a, po to do taty wysyłam, żeby mi tu dupy nie zawracała. Ostatni raz wysłałam. Jak szatana wielbię, OSTATNI raz!].

Sto pytań do... kiedy zrobiliśmy, jak długo to trwało, jaki szalik ładny, srutututu...

Dwie godziny później telefon do Ślubnego. Czy widział bałwana (nie widział, taki wyrąbany wracał, ale udawał, że wie o co chodzi), jak mu się podoba, sratatata.....

Chwilę temu odbieram telefon. Ciocia J. na linii. "Żmija, wiesz patrzę z okna przez lornetkę. (Wow, też mi nowość!) Ładnego bałwana zrobiliście. Ale wiesz, on się chyba topi (deszcz padał, temp w plusie, trudno, żeby zamarzał!!!) i co teraz zrobisz? ( już lecę kupić zamrażalkę, żeby bałwana nie uśmiercić... jesooooo... co za problemy!).

Jestem ciekawa czy rodzina w Niemczech już wie, że bałwana lepiłam z dziećmi. I zaraz zadzwonię do mojej Mamy i spytam, czy też już obdzwoniła pół Polski, żeby oznajmić, że Żmija bałwana lepiła z dziećmi.

Dżizas!!! Ostatni raz!!! Ostatni!

Magda.... to imię niczego dobrego nie wróży!

Było nas w tych górach  dość sporo. Cztery rodziny z dziećmi. Na każdą rodzinę przypadało dwóch potomków. Reszta była bezdzietna. Naliczyłam 27 osób, ale znając życie się rypnęłam.

Mieszkaliśmy blisko siebie. Wieczorne spotkania sprzyjały.

I tym sposobem, kuzyn Maciej przyprowadził do nas drugiego wieczoru trzy niewiasty. Swoją Gosię i jej siostrę i żonę kumpla z pracy [ ci się wymieniali w opiece nad śpiącymi dziećmi, bo jakby nie patrzeć ciut dalej mieszkali]. Madzię! Pierwszy raz na oczy widziałam dziewczynę.

W pierwszym zdaniu zgadałyśmy się, że z naszych stron rodzinnych pochodzi [moich i JFK]. Tak jakoś miło mi się zrobiło....

Ale zaraz czar prysnął, bo namolnie zaczęła się z kuzynem o Ikeę o coś wykłócać. I nudne to już było, ciągle to samo powtarzała, atakowała i wracała do tematu jak bumerang. Do tego była głośna. Czuła się jak u siebie i ciągle to samo gadała.

Potem koleżanka nalewała swą nalewkę. Rozlała na pół stołu i czyściuteńką ścierką do naczyń starła stół. Mnie już telepnęło, ale stwierdziłam, że pedantyzm trzeba schować do kieszeni, więc olałam i starałam się być miła.

Ale Madzia postanowiła mnie jednak z równowagi wyprowadzić. Najpierw zawisła na kuzynie. Gosia obok, w dupie to mam. Potem tak przysunęła krzesło do męża JFK, że mą JFK wstrząsnęło [ mieli ciut swoich problemów, które nadal bolały], a ja żeby nie było jazdy stanęłam tak, że wbiłam się między te krzesła i rozchichotaną Magdę a niezainteresowanego męża JFK.

Koleżanka była w wyśmienitym nastroju. Szum wkoło siebie robiła. Śmiała się. Zadawała ciągle te same pytania. Oznajmiła, że ma dwóch synów " jeden ma 7 lat, drugi 8. albo 8 i 9. nie wiem nie pamiętam" [jak można nie pamiętać ile dzieci mają lat?]. Potem wyszło, że ma córkę i syna. Ktoś myślał, że dwie córki. Na drugi dzień okazało się, że jednak synów ma. Mamuśka roku! Ja, ile bym nie wypiła, pamiętam daty urodzin dzieci.

No i wyszliśmy przed domek na dymka. I moja cierpliwość nie wytrzymała. Magdalena stanęła o kilka centymetrów za blisko mojego Ślubnego. I jeszcze zmniejszała odległość. Jak się oparła i położyła rękę na jego ramieniu.... "Metr w bok! Natychmiast!" - wycedziłam przez zęby.

Ale koleżanka mnie nie zna i nie wie czym się mogą skończyć takie wybryki [ i inne jak mi ktoś na nerff działa]. Ciśnienie mi podniosła. Para uszami szła. Kuzyn błagalnie patrzył, żebym z czymś jednak nie wyleciała. A Madzia dalej swój taniec godowy na mych oczach odjebuje.

" Radzę zwiększyć odległość [ tu wskazałam ręką miejsce, gdzie ma stać nawalona lafirynda] . I żeby była jasność, mówię ostatni raz! Nikt nie będzie się do mojego męża kleił... zrozumiałaś!!!!!!"

Ślubny, jak to facet, problemu nie widział. Myślał, że ona tak po macha z jego fajka się zbliża. Ale ja, kobieta jakby nie było, znam te gierki. Uśmieszki, słodko- wkurwiające minki. Niby głowa jej na jego ramię opadła. On krok w prawo, ona też. On w tył, ona też. Nosz....

Chyba nie zrozumiała, bo wcześniej Ślubny ją odsunął, a ona dalej kleiła się tak jakby to był jej chłop, albo bardzo bliski kumpel. Para w Żmii się gotowała. Bliska byłam zrobić koleżankę na pandę. Oczko w fiolet lub zieleń zmienić. Szczęście Gosia ją odciągnęła, czy przywołała. Odległość się zwiększyła do metrów trzech. Chwilę potem dziewczyny zabrały Magdę z mych oczu. I to była bardzo mądra decyzja.

Cały wyjazd omijała mnie i JFK szerokim łukiem. A niby nic nie pamiętała zdzira jedna!


poniedziałek, 28 stycznia 2013

Ostatniego dnia postanowiłam jednak pojeździć....

Każdy foch, wiadomo, kiedyś mija. I mnie też minął. Ostatniego dnia postanowiłam iść na małą górkę i sobie pojeździć. Przed południem zdezerterowałam, bo mi się odechciało, ale już wieczorem Anita mnie zmobilizowała.

Orczyków to ja nie lubię, ale nie było wyjścia. A nie lubię dlatego, że zawsze muszę się wywalić, puścić za wcześnie, utknąć, zagapić się... Ale drałowanie na górę też nie teges, no!

Przy trzecim zjeździe zaczęłam kombinować i najbardziej stromą stroną zjeżdżać, bo już mi się nudziło. Wspomnę tylko, że jak pierwszy raz zjeżdżałam, to lewą stronę stoku mijałam szerokim łukiem, bo przecież taaaak stromo, że się wywalę, połamię, uszkodzę, zabiję w najgorszym wypadku.

Przy czwartym razie puściłam się z tej stromizny na strzałkę. Jesooo... ja i na strzałkę. Odbiło! Albo wińsko grzane rozlało się po żyłach. Pewnie to drugie bardziej zadziałało, ale tak czy siak ja i na strzałkę... niewykonalne! A jednak!

Potem kolejne 6 razy to ja już właściwie tylko lewą stroną stoku i za każdym razem na strzałę. Takiej prędkości to jeszcze w życiu nie osiągnęłam, bo ja cykor odkąd mam dziecki.

Przerwa na grzańca i ... podjęłam decyzję. Jadę z Rozą na większą górkę. Tak tak, na tę, na którą zabrał mnie Ślubny. A co? Doświadczenie w schodzeniu mam. Metoda hamowania opanowana do perfekcji. Tym razem jednak postanowiłam zostawić narty tam gdzie być powinny.

Z orczyka nie spadłam, to już sukces. Spanikować też nie spanikowałam jak za pierwszym razem. W końcu wiedziałam co i jak i z czym to się je. Kijków też nie miałam zamiaru kumplowi wbijać w plecy, ani jadu się wyzbywać. Jakby nie patrzeć dobrowolnie się tam znalazłam. A jak już wjechałam, to wypadało by się odważyć zjechać. W końcu górka niżej płaska jak diabli. Nudno. I za szybko się kończyła.

Nartami się nakryłam, szpagat zrobiłam, na brzuchu wylądowałam, narty w większym rozkroku już nie mogły być. Kumpel najpierw zamarł, bo myślał, że jednak się zabiłam. Potem parsknął śmiechem. A potem to już jazda w dół.

I tak 8 razy. I ta prędkość! No raz z orczyka wyleciałam, ale na stoku wylądowałam, a nie na tym który niżej gibał się na orczyku. A spadłam, bo mi się nudziło i zaczęłam dupskiem ruszać w rytm muzyki. I nartami sobie rozjazdy i złączenia robiłam... i mi się narta wypięła i wylądowałam 20 metrów niżej, niż orczyk się kończył :)

A jak powiedziałam Ślubnemu taka wiecie... podniecona, że z góry dużej zjechałam i to tyyyle razy i że zajebiście i w ogóle... to focha walnął. Że nie z nim. Zamiast się cieszyć, że się przełamałam, to on twarz wykrzywia. Dżizas jakie te chłopy drażliwe!

czwartek, 24 stycznia 2013

nikt nie jeździ tak jak ja....heloł, heloł...

Żmija od 3 lat ma jakieś obawy związane z jazdą na nartach. Bojam się i już. Że się połamię i utknę na 6-8 tygodni w gipsie po same wargi sromowe.

Bojam się, bo kto dziećmi się zajmie.

Boję, bo sobie życie pokomplikuję, unieruchamiając się.

Boję się, bo... bo tak. Co kogo obchodzi, czego się boję!

Mam blokadę i Ślubny o tym wie. Obiecał zabrać na łagodny stok.

I KURWA zabrał!!!!!

Najpierw zatrzymałam cały wyciąg, bo jak zobaczyłam górę, to orczyk z wrażenia puściłam i pojechałam... tylko do tyłu. No, na Ślubnym się zatrzymałam.

Jak juz się pozbieraliśmy i wdrapaliśmy na trasę, to zapodałam focha, jadem plułam i z nerff sie poryczałam. Łagodna do cholery! Pionowa kurwa!

Najpierw stałam i myśłałam jak tu zleźć, ale nie widziałam takiej możliwości. Zjechać też nie miałam zamiaru. Kumpel zdążył wjechać drugi raz i dał nadzieję, że kawałęk dalej jest łagodniej. Pierdolę to ich łagodniej. Ale dało się zjechać. Widok godny programu rozrywkowego.

Narty trzymałam z tyłu, to był wsteczny. Kijki przed sobą - ręczny. Operowałam nogami, zatrzymywałam się tylko w śniegu. Wypożyczone, białe buciory narciarskie dawały radę. I jechały. Goopia to ja jestem, zjeżdżać na butach. Łatwiej byłoby narty przypiąć, wywalić się z dwa razy, dupskiem zahamować. Ale nie. Żmija focha zapodała. A wtedy jest koniec. Nawet jakby zdanie zmieniła, to nie odpuści. Ni diabła.

Co za masakra. I tak sobie jechałam z tej stromizny. Widok pierwsza klasa. Nikt tak nie jeździł. Nikt tak nie zorał stoku. Takiej gwiazdy Zakopane City jeszcze nie widziało. Wreszcie Paris dotarła na polskie stoki;)

Ślubny czekał niżej i obserwował. Że on mnie nie zabił! Jesoooo, ma chłop cierpliwość. Ja już dawno taką wredotę utopiłabym w strumyku!

jedziemy na ferie

Z niedzieli na poniedziałek o 2.45 wyruszyliśmy do Zakopane City.

Jazda jak jazda. Już Łódź zapewniła rozrywkę. W okolicach 5 rano miasto sparaliżowane. Nie wiadomo gdzie ulica, a gdzie chodnik. Jakby miasto na polu wybudowali. Dżizas co za sajgon.

Potem sobie ponapierdzielał śnieg. A może to jeszcze przed Łodzią było? Nie zakodowałąm. Wiadomo, jakby niedospana byłam. O Loff jeno pamiętałam, co by ją przywitać z samego rańca, bo u mnie to rzadkość, żeby przed 7 być na nogach. A chiałam jej dzień umilić od samej nocy :) [Tak między nami... jakby ode mnie zależało, to przed 12 z łóżka bym się nie zwlokła.]

No, ale droga....
Dla rozbudzenia zaspanego kierowcy wycieraczki przymarzły i nie bardzo  śniego-deszcz dawały radę odgarniać. Za to po bokach szyby mieliśmy śliczne choineczki lodowe ( Terrorist widział w rogach szyb las... cóż.... kwestia interpretacji).

I jak już zbliżaliśmy się do celu. Ostatnia stówka została, a nawet mniej, Terrorist stwierdził, że warto pozbyć się zawartości żołądka.

Postęp taki, że komunikował z wyprzedzeniem, a nie jak już był w trakcie zarzygiwania tapicerki i siebie. Zdążyłam nocnik pod dziub podsunąć. I tak sobie na Zakopiance pięć przystanków w zaspach robiliśmy. Ślubny zatrzymywał się, ja z nocnikiem wyskakiwałam, wylewałam capiące substancje, płukałam wodą i hop do samochodu.

A inni kierowcy patrzyli jak na idiotkę. Pewnie się zastanawiali jak wysadziłam dzieciaka na nocnik w samochodzie. A Ślubny wolno nie jeździ...

Za to na miejscu przemiłe zaskoczenie. Domki zajefajne, stok zaraz po drugiej stronie ulicy. Domek obok szwagier i reszta ekipy. Zaraz za płotem zakwaterowane kuzynostwo Ślubnego.

Niby fajnie, ale czasami jednak tłoczno. Zdecydowanie za tłoczno. Ale to już kwestia mojej zrytej głowy....

Ale Loff zadzwoniła i od razu spłakałam się ze śmiechu.

I jeszcze na Bednarka mnie zabiera. Ona jest bossssska u know... BOSSSSKA!

niedziela, 20 stycznia 2013

wyznanie Miszelina

Podaję Miszelinowi leki. Jeden syrop. Popija. Drugi syrop. Popija. Odmierzyłam krople Zyrtex na łyżeczkę. Sięgam po sok malinowy, żeby dolać do ohydnych kropli.

Tego nie mogę! - oburzony Miszelin.

A to czemu? - Żmija.

A bo jestem chory! - prawie nogą tupie.

Tym bardziej możesz.

I po co żarłem tyle tego śniegu!!!! - z niewinną minką, a jednocześnie oburzoną.

Czyli wie od czego przeziębiony.

sezon narciarski zbliża się do nas wielkimi krokami

Jak na Żmiję i to jadowitą przystało zapodałam wczoraj focha. A co! Nie wolno. To co przygotowałam do spakowania, władowałam do szaf. Wzięłam gazetę i se poczytałam.

Oznajmiłam Ślubnemu, że pierdolę, że nie jadę, że mają się wszyscy odp....ć!

No co? Teściowa kilka dni wcześniej podniosła mi poziom adrenaliny, dzwoniąc i mówiąc co mam spakować na wyjazd. I akurat wczoraj sobie przypomniałam. Jadem plułam na prawo i na lewo.

I jeszcze ciotka Jola wmawia mi, że paluszki to nie słodkie. No słone, no wiem! Ale jak dzieciar gardzi konkretami i żre tylko czekoladopodobne produkty albo czipsowate, to wywaliłam wszystko co było w magicznej szufladzie. A ta przychodzi i przed obiadem z paluszkami kurwa wyskakuje. Dla mnie słodkie i tyle. Bo też dzieciar się tym gównem zapycha.

Jak już ilość jadu w śliniankach się wyczerpała, mądrzejsza o jakieś dwa artykuły, poczłapałam w stronę szaf...

Od wczoraj spakowana. Dzisiaj mieszkanie lśni. No nie znoszę wracać do domu, gdzie został bałagan. Dzieci mają zapowiedziane, że mają się tak bawić, żeby nic mi nie walało się pod nogami. Zabawki sami sobie spakowali :)

Nogi ogoliłam, bo wreszcie włoski urosły, że łapie je depilator ( po 1,5 miesiąca, dżizas!).

Maseczki wczoraj wklepałam w twarz, bo jak to zwykle na wyjazdach, zaniedbam się.

Jeszcze kąpiel sobie zapodam, wygrzeję, pójdę pachnąca spać...

.... by o 3.00 brutalnie zostać wywaloną z łóżka. Bo o 3.15 wyjeżdżamy.

ZAKOPANE CZEKA :)

 I tylko trzeba pamiętać, że jak już zupę zamówię, to broń bosze drugie danie i odwrotnie. Bo będę zdychać resztę dnia. Jeszcze lawinę wywołam, bo z pewnością wtedy stoczę się a nie zjadę.


czwartek, 17 stycznia 2013

Bilunia

Miotam się nieprzytomna po domu. Nockę syn mi zafundował! Łaził, marudził, rzygał, kaszlał, rzęził, sikał, zaropiałe ślipia miał.... I tak ganiałam do 5.30.

A wcześniej Greya czytałam. Do późna!

Spali u nas znajomi Ślubnego. I ja im tak nad głową. Większość nocy. Matko jedyna!

A jak nie ja to miałczący Miszelin. 

A po południu odebrałam telefon. A jeszcze nie tak dawno myślałam, że kontakt zaginął. W porywie wkurwa zlikwidowałam nk, na fb nie znalazłam. Telefon nie odpowiadał.

Fumfela z liceum. Taki sam szajbus jak ja. Szalona marzycielka. Romantyczka. Wiecznie z uśmiechem na twarzy. Drobinka z blond kręconymi włosami. Nie była pięknością. Zwyczajna. Zgrabna. Ale miała błysk w oku. Szelmowski...

Odebrałam nieznany mi numer. Stacjonarny. Od 2 lat chyba nie rozmawiałyśmy. A jakby wczoraj.

Bilunia. Maja. 

Stwierdziła, że słychać u mnie dojrzałość ( Loff by spadła z krzesła, jakby usłyszała ). I  że się tak ciepło jak nigdy o mężu wypowiadam ( zwariowała!).

Dojrzałość ode mnie biła czy inszy debilizm, nieważne. Ważne, że zadzwoniła. Mam namiary.

Pozytywnie nastawiona do wieczora pozostaję. 


środa, 16 stycznia 2013

tata

Dziś mój Tata skończył 82 lata. Kto by pomyślał. Ileż ponurych myśli krążyło po mojej głowie w wieku dziecięcym. A potem nastoletnim.

Nie wiem kiedy dokładnie zakodowałam, że jest inaczej niż u innych. Może wtedy jak któraś kolejna osoba rzuciła "ależ wnuczka do ciebie/pana podobna". 

Może później, jak spytałam " jak jedziemy do S. to mówicie , że jedziemy do cioci i wujka, a jak do G. to do Mietka i Doroty? nie lubię tam jeździć! nie wiem jak mam mówić - wujek czy po imieniu?" Jak Mama spytała dowiedziałam się " jest moją siostrą.  po imieniu. Mietek po prostu".

I nic dziwnego by w tym nie było, gdyby mój brat nie miał starszej o rok ode mnie córki i młodszego syna, i nie był prawie równolatkiem mojej mamy. Tylko 2 lata różnicy.

Odkąd pamiętam bałam się, że Tata umrze. Miał wnuki w moim wieku, a moim rówieśnikom umierali dziadkowie i babcie. Jedna koleżanka straciła ojca w wieku 3 lat, a tak tylko starsi odchodzili. W podstawówce bałam się tej kolejności. W końcu Tata jest w wieku dziadka, jest dziadkiem!

Po jakiejś rozmowie z Mamą moje obawy nieco osłabły. Życie samo zadecyduje. Było to na początku studiów chyba. Tyle lat w lęku. Potem nieświadomym lęku.

Odchodzili niektórzy znajomi i sąsiedzi, ojcowie młodszych koleżanek, równolatek.

Niecały miesiąc po mojej osiemnastce zmarł mój przyrodni brat. Mietek. Nie miałam z nim kontaktu brat- siostra. Byłam o 26 lat młodsza. On miał dzieci w moim wieku. Z nimi się bawiłam, dorośli siedzieli w innym pokoju. Ale w głowie miałam, że kiedyś powymieniam się z nim zdjęciami. On mi da trochę swoich i Taty, ja jemu wszystkie jego mamy, które Tata miał w albumach.

Niby za nim nie przepadałam. Może inaczej, trochę się go bałam, bo był nerwus. Nigdy w stosunku do mnie, ale wolałam się nie narażać :) Ale jak zmarł, zawalił mi się kawałek świata. Ja jedynaczka, a jednak nie do końca. Może się nie wychowywaliśmy razem, nie kłóciliśmy ani nie laliśmy jak rodzeństwo, ale brat to brat! Bo ja zawsze marzyłam o rodzeństwie.

Ale ja nie o tym. Odchodzą młodsi. Odchodzą starsi. Moi rówieśnicy...

A mój Tatuś jest. Jeszcze nie spotkałam osoby, która dałaby mu tyle lat ile w danym momencie miał. Zawsze odejmowali, nawet o dychę.

Dzisiaj kończy 82 lata! łatwego życia nie miał i nie ma. Najpierw wojna i zniknięcie dziadka. Jak miał już Mietka, dziadek wrócił z Syberii po licznych interwencjach rodziny w Czerwonym Krzyżu. Większość życia bez ojca. Potem stracił żonę. Młodszego syna, potem starszego. Druga żona na wózku. I on za pomocą schodołaza z drugiego piętra zwozi moją Mamę. (Schodołaz 25 kg, wózek 15 kg, Mama jakieś 65kg. Tyle, że może położyć na schodach kiedy tylko chce.) Robi zakupy, posiłki i porządki.

Jak przyjeżdżam z dzieciakami ma do nich cierpliwość. Miszelin go uwielbia. Golą się rano prawdziwą pianką i maszynką, tyle że po wyjęciu ostrza. Dogadza wnukom słodkościami ( doprowadzając mnie do szału podawaniem na śniadanie drożdżówki). Ma siłę bujać ich na nodze. Tłumaczy i rozmawia.

Nigdy nie miał takiej cierpliwości. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek z pierwszymi wnukami miał taki kontakt, ale miał wtedy mnie w podobnym wieku.

Szybko się męczy jak jesteśmy, bo ani się położyć dobrze w południe, ani wyspać rano. Choć Tata sam z siebie wstaje ok 6-7. Ale obecność młodzieży wykańcza młodego, a co dopiero seniora.

Mam go od 33 lat z hakiem. Nadal mam. Podczas gdy moim znajomym odchodzą ojcowie, matki, którzy byli o wiele młodsi od mojego Taty.

Bądź jak najdłużej... Częściej się boję...


nocne kichnięcie

Matko! Czegoś takiego to ja jeszcze w swoim życiu nie widziałam.

Kładziemy się ze Ślubnym spać dość późną porą. Ledwo się umościłam, a wierzcie, nie trwa to u mnie krótko, słyszymy wrzask Miszelina. Na wyścigi wyskoczyliśmy z łóżka. Tzn Ślubny poleciał, bo ja się łudziłam, że obędzie się beze mnie. Nie obyło się. Miszelin w zaparte wrzeszczał "mamooooo!!!!!". Po chwili Ślubny " Żmija, szybko". Wygramoliłam się i wlokę do pokoju dzieciowego.

Jak weszłam tak zrozumiałam z bełkotu Ślubnego, że młody się osmarkał. Dżizas, to tak ciężko chusteczkę wziąć? I w tym momencie Miszelin zafundował sobie porządne kichnięcie.

Niby nic, ale takiej ilości gluta i to z jednej dziurki, to ja nie widziałam w swym życiu. Sięgał do klatki piersiowej.

I gdzie to się pomieściło w takim małym człowieczku?

wtorek, 15 stycznia 2013

alergia bez alergii

Jakiś czas temu oddałam swe i moich latorośli żyły w obroty pielęgniarkom. Pobrały fpip fiolek krwi. Głównym badaniem był profil pediatryczny, czy jak to zwą. Po ludzku na alergię, no. Morfologia i TSH  to przy okazji. Po co dzieciaki narażać na kolejny stres.

A dzisiaj dowiedziałam się, że z naszej trójki najbardziej uczulona to jestem ja. Na trawy (Tymotka łąkowa, Żyto zwyczajne). Tak napisali. I jeszcze "bardzo niskie miano przeciwciał, przeważnie bez objawów klinicznych". Czyli dupa nie alergia. Na całe szczęście.

Tylko nie rozumiem, dlaczego zamiast od razu dać możliwość wybulenia na najbardziej wiarygodne testy z krwi, oni robią swoje. Raz na to, raz na to. Każda wizyta kosztuje, czas zabiera. Więcej wydałam na wizyty niż na badanie naszej trójki.

Ciekawe co teraz wymyśli lekarka. Czy odstawi młodemu singular czy nie.

I kiedy odpadnie mi jeden specjalista. Życie będzie łatwiejsze.

I pomyśleć, że na mnie trafiło włóczenie się po alergologach, endokrynologach, wzywanie lekarza na każde kichnięcie i kaszlnięcie, teraz jeszcze okulista mi się przyplątał. Ja, która zawsze daleka byłam latać z byle glutem pod nosem. Jak słyszę antybiotyk, to mnie odrzuca. Mało tego, jak mam podać syrop dziecku, najpierw prawie, że z kartką w ręku analizuję za i przeciw.

Miszelin mnie jednak urządził i nauczyłam się wołać lekarza na właśnie niemal każde kichnięcie. Jak nie, to od razu mieliśmy oskrzela zawalone, stosy fiolek do inhalacji, syropów. I antybiotyk!

Ten sezon jesienno-zimowy jest inny. Od momentu kiedy Miszelin jest na świecie, jest inaczej. Po raz pierwszy przez 2 miesiące żadnej infekcji. Żadnego kaszlu z odruchem wymiotnym. Żadnego klejącego, zielonego, ciągnącego się gluta.
Czuję się jakbym miała noworodka w domu. Noworodka, którego na nowo trzeba się nauczyć. Zapisywać punkt po punkcie białą kartkę.

Po czterech latach okazuje się, że znam niby swoje dziecko, ale odkrywam na nowo. Dziwne to uczucie. O jego systemie odpornościowym wiem niewiele więcej niż cztery lata temu, kiedy to miesięczne bobo leżało i darło się większą część doby z powodu kolek. Uciążliwych kolek!

Czyli wiem NIC. Uczę się. Zapisuję białą kartkę.

Czekam na lekarza. Ciekawe co zapisze. Jak na mnie antybiotyk nie wchodzi w grę, ale przy tych grypach... może się mylę. Nie wiem co to grypa. Zresztą nie znam większości chorób, bo ja nie chorowałam. Oskrzela przerobiłam. I to z każdej strony. Miszelin był wymagający pod tym względem. I skutecznie łapał. I skutecznie psychicznie mnie to wykańczało. Do teraz.

Ten sezon zaczął się normalnie. Zaczęło się przedszkole, zaczęły się katary i kaszle. Ale jakoś inaczej, tyle że do mnie nie docierało jeszcze. Teraz mam białą kartkę. Zaczynam robić pierwsze notatki, potem będę nanosiła poprawki....

Jestem dobrej myśli. Jakaś spokojniejsza. Czuję, że jest szansa na odstawienie leków. Na odstawienie za jakiś czas alergologa.

Wczepiłam swe szpony w ostatnie słowa lekarki, że możliwe, że urodził się bez jakiejś osłonki ochronnej wokół oskrzeli i z każdym rokiem ta osłonka się wzmacnia. ( lekarka bardziej fachowo mówiła, potem jakoś mi to na polski przełożyła i ja mam taki obraz tego w głowie, mój opis - nie fachowy). Moja intuicja wierzy w to. Pierwszy rok kiedy mamy normalne oznaki przeziębienia, a nie od razu stan przedszpitalny.

poniedziałek, 14 stycznia 2013

zamach na moje życie

Ślubny słodziutki. Twierdzi, że kocha ( jestem przekonana, że kocha, bo inny dawno by takiego jadowitego gada z chaty wyrzucił). Przytula. Sprząta i odnosi na swoje miejsce różne rzeczy, które wcześniej używał. Daje mi pospać. Słowem SIELANKA.

Sielanka sielanką, a jednak miał plan jak się Żmii pozbyć. W sobotę zażyczył sobie termometr, bo mocno przeziębiony. Goopia dałam.

A dzisiaj!

Dzisiaj klikam z maj Loff, a Miszelin woła " Mamusia!!!! Maaaamusia!!! Co to są za kuleczki?".

Cholera, no przeszkadza mi. Jakie kuleczki? Skąd ja mam wiedzieć jakie kuleczki rozsypał. Jak rozsypał to niech posprząta. - myślę, ale niechętnie zmierzam do sypialni. Zniecierpliwiona rzucam okiem na owe kuleczki.

Kurwa mać! To rtęć się wala po podłodze. Po mojej stronie łóżka. Czort jeden wie, ile razy wlazłam w to bosą stopą, na skarpecie przeniosłam do łóżka, moim jaśkiem dzieciary wytarły podłogę...

Najpierw Miszelina wyszorowałam i strasząc śmiercią wywiedziałam się, czy nie pożarł oby tych prześlicznych srebrnych kuleczek. Nie zeżarł! Uff.

Potem namęczyłam się, żeby te srebrne kulki zgarnąć w jedną i wywalić.

A potem to już miałam przymusowe sprzątanie. A łudziłam się, że jeszcze odwlekę w czasie.

A teraz siedzę sobie w czystym domku i  jestem wdzięczna rtęci, że mi pachnie i nic się nie klei pod nogami. I jeszcze pościel wylegiwała się na mrozie. I ma czyste powłoczki ( no! ciut przeciągnięte przez pół mieszkania).

Ale jak już Ślubny chciał się mnie pozbyć, to było w kanapkę wrzucić. Nie wiem, może w mojego ukochanego jasieczka wetrzeć, a nie pierdyknąć na panele. Jeszcze dzieciaka by mi wysłał na tamtą stronę! Jak te chłopy nic nie myślą! Nawet morderstwa nie potrafią zaplanować...

katar, chrypka ?

Ostatnio chorowaliśmy na koniec października. Miszelin zaprzyjaźnił się z częściowym zapaleniem płuc i zapaleniem oskrzeli jednocześnie. Od tamtej pory żadnych podejrzanych przyjaciół. Do dzisiaj.

Ślubny przytargał jakieś przeziębienie z Paryża. Teściowa też samodzielnie jakiś czas temu zaaplikowała sobie antybiotyk, efekt - dzisiaj przyjechał lekarz.

Miszelin co jakiś czas z glutem przy nosie. A po spacerze, a raczej tarzaniu i żarciu śniegu, dziwny głos ma. Pojawia się chrypka.

Wiadomo - za tydzień wyjazd na narty. Trzeba podnieść Żmii poziom adrenaliny. Niech kombinuje, dwoi się i troi, żeby smarkactwo się nie rozwinęło. Za mało ma na głowie. Trzeba dodać efektów specjalnych.

Po to zostawiłam od zeszłej środy w domu, żeby nic z przedszkola nie przytargali. No i nie przytargali. Sprzedał im własny ojciec. Tfu! Tfffu!!! Nie IM. Chwilowo tylko młodszy podejrzany o przygruchanie jakichś obcych.

Teraz rozbebeszają mi sypialnię. Trony budują. Wieże. Pewnie, jak matka zmieniła pościel, to żeby jej za świeżo nie było, trzeba ciut kurzy pościerać! Przetargać przez dywan i kanapę.

Ale mam gdzieś tą świeżość. Przynajmniej spokój w domu. I nie wołają co chwila. Na emeryturze się wyśpię w świeżutkiej, pachnącej mrozem pościeli... pod warunkiem, ze wnuki nie zamienią sypialni w królestwo, jaskinię, wieżę, czy co tam jeszcze dziecięca wyobraźnia ma w zanadrzu.

sobota, 12 stycznia 2013

stresa mam, no!

Zaczynam się stresować. Zaoferowałam się maj Loff, że jej licytacji przypilnuję. I pilnuję. Kończy się o 1:47. I tak czekam na Ślubnego, który wraca z delegacji (o właśnie się pojawił).

Klikam i odświeżam i czuję się jakbym nigdy nie licytowała. Bo nie chodzi o moją kurtkę, a Loff. A jej zależy. A jak jej zależy to mi jeszcze bardziej. Greya nawet odstawiłam i klikam co chwila na odśwież.

Stres stresem, ale trzeba licytować. No i Ślubny podejrzanie mi się przygląda. Nawet buziaka nie dałam, tylko w te pędy do kompa.

Wygram nie? Muszę. Łudzę się, że normalni ludzie śpią o tej porze. Loff śpi, bo jutro do pracy. Inaczej by nie spała :)


wtorek, 8 stycznia 2013

ptaszydła

Wracam z przedszkola. Idę zamyślona. Tak... czasem się zdarza. Nie mówię, że coś mądrego z tego wynika, ale akurat zatopiona byłam w swych myślach.

Cudem zwróciłam uwagę na stado ptaków, które jak szalone przemieszczały się nad moją głową. Mnóstwo ich było. Dopiero chyba się musiały wzbić, bo takie jeszcze niezorganizowane w tym powietrzu. Rozgardiasz straszny czyniły.

"Jak mnie obsrają, to się zemszczę!" - pomyślałam i poszłam dalej.

Ich szczęście, że doszłam do domu w stanie nienaruszonym.

PS. inaczej musiałabym wznieść się w powietrze i odwdzięczyć tym samym !