wtorek, 26 lutego 2013

ząb mi swój zapach wytwarza....

Odkryłam to w piątek chyba. Coś mi w dolnej ósemce przeszkadzało. Wpakowałam paluch, pomacałam, pogrzebałam i nie wiem jakim cudem pod nos podstawiłam. Fuj.

Niemożliwe - se myślę , wpakowałam raz jeszcze paluch i tym razem świadomie węch postawiłam na baczność. I co? I wali! Śmierdzi.... gnojówą taką... no fuuuuuj!!!!

Póki nie bolało, to tylko sobie o stomatologu myślałam. Ale dzisiaj się obudziłam z bólem i spuchniętym dziąsłem. I chyba nawet polik ciut zwiększył objętość.

Nie dodzwoniłam się do mojej dentystki. Postanowiłam złapać ją w przychodni. Może luknie w gębę i zażyczy sobie rentgena czy usg, czy co tam ku temu potrzebne, bo ja z dentystami niewiele miałam w życiu wspólnego. I po południu wyrwie i będzie spokój. Tak sobie kombinowałam.

Do tego jeszcze Ślubny mi nagadał, że olewam, że do przychodni i tak się nie dostanę i że mam dzwonić i umawiać się na popołudnie, prywatnie. Bo i tak pewnie ten rentgen będzie potrzebny i tylko przedłużam itp! Jadem z rana sobie porzucaliśmy. Ale co jego obchodzi mój ząb! Ja będę najwyżej cierpieć. A że nie wiem co to ból zęba... no może ma rację, że trzeba szybko działać. Tylko czemu on ze swymi dziurami nie idzie? Czeka jak mu wypadną?

Poszłam. Pomoc co prawda bykiem na mnie spojrzała i wypomniała, że O siódmej to ja tutaj pani nie widziałam. Może pani sobie poczekać, ale nie wiem czy doktor znajdzie czas! O siódmej to ja wstawałam szanowna pani! I dowlokłam się na 7.39, więc o co kaman!

Przyczaiłam się na krzesełku, dorwałam moją p. Kasię, prawie ze schodów biedaczkę zwaliłam. Powiedziała, że przyjmie. Tym sposobem 15 minut później siedziałam na fotelu, a ona mi coś igłami aplikowała w dziąsło czy gdzie. Niewiele czułam. Ona zdziwiona, ja zadowolona.

Na koniec podała kubek z fioletową cieczą [ no ładnie - sobie myślę - od rana częstują denaturatem! ] Proszę płukać jamę ustną, ja lecę po recepty, bo się skończyły. 

Płukałam i plułam. Płukałam i plułam.

Dostałam antybiotyk żyletę i podobno przejdzie. Opuchlizna zejdzie. Smród się ulotni.

Czekam na efekty. Chwilowo dziąsło mnie wnerwia, bo pobolewa.

poniedziałek, 25 lutego 2013

jednak Terrorist

Jakąś godzinę po mojej piątkowej notce czar prysł.

Poszłam po synów do instytucji. Frunęłam wręcz myśląc wciąż o tym jak ten mój Katek wydoroślał, jaki grzeczny i w ogóle.

I pani Gosia sprowadziła mnie na ziemię. " Oj do tej pory tylko informowałam Terrorista, że będę musiała powiedzieć rodzicom. Dzisiaj nastąpił ten dzień." Zamarłam... boszzzzzzzzz co się stało? " Terrorist wcale do grzeczniutkich nie należy ( jak nie należy!, co nie należy! myślałam, że taka potulna klucha z niego. co to nikomu nie odpyskuje. nie upomni się o swoje. te chwyty ma zarezerwowane dla młodszego brata.) Muszę wręcz zaprzeczyć. Jeden z prowodyrów. Zaczepia i sadzi się nawet na większych od siebie ( cóż, niewielu jest mniejszych od niego. Terrorist to drobina dość niska. i co to za słowo sadzi? ) Zaczepna zadziora z niego. Musi pani z nim porozmawiać, bo ostatnio coraz gorzej. Dlatego mówię."

Odpowiedzialność rozmowy zrzuciłam na Ślubnego, bo akurat wcześniej wrócił z pracy. Sama poszłam wieszać pranie.

Nie taki grzeczny jednak jak ostatnio myślałam. Widać spokój w domu był spowodowany wyżywaniem się na kolegach ( muszę przyznać, że mimo wszystko wolę tę wersję, niż wieczny krzyk i kłótnie w domu ).

I jakaś część mnie mimo wszystko jest zadowolona. Myślałam, że mój Terrorist w domu potrafi postawić na swoim w stosunku do Miszelina, a wśród obcych jest ... nic innego mi do głowy nie przychodzi..... jednak dupa wołowa. A tu okazuje się, że wcale nie. I że sobie radzi. I nie da się poniewierać. Może niepotrzebnie sam zaczepia i atakuje. Ale jestem ciut bardziej upewniona, że w tej szkole nie zginie.

piątek, 22 lutego 2013

Terrorist .... Katek .... Bantek

Mój Terrorist dał mi w kość. Oj jak on dał mi w kość! Zaczął w drugiej dobie i trwało to kolejne przeszło cztery lata.... Może nawet pięć lat.

Nie pamiętam dokładnie dnia, kiedy mój Bantek się zmienił. Pewnie też dlatego, że takiego dnia nie było. To się działo przez dłuższy okres czasu.

Nagle dotarło do mnie, że nie ma kłótni o wszystko, co zostało mu zakazane - on też odpuszcza. Wreszcie wiem, kiedy mu na czymś bardzo, ale to bardzo zależy. Wtedy widać ten żal, ból i smutek na twarzy. Płacz jest tak żałosny, że serce pęka. A kiedyś był to taki sam mocny wrzask i ryk na wszystko, czy zależało mu czy nie, ale miało być tak jak on chce. I to od momentu kiedy skończył 8 m-cy. Wtedy zaczynał dopiero przekręcać się z plecków na brzuch [ późno się za to zabrał, ale potem szybko nadrobił i w wieku 11-stu miesięcy stawiał pierwsze niepewne kroczki ], ale jak mu nie chciałam dać swojego kubka z kawą [ obsesje miał z tymi kubkami ] to wrzeszczał i walił głową w podłogę. Kubka i tak nie dostał, a potrafił przez całe przedpołudnie się go domagać. W domu był wieczny płacz i wrzask i jeszcze czerwone czoło.

Nocne wstawanie od samego początku mnie wykańczało. Bo ile razy w nocy można? Albo inaczej, jak długo można sypiać po 3-4h na dobę, wstając średnio 5 razy na noc. Można przez 5,5 roku!! Ale potem do budzenia mnie w nocy dołączył jeszcze Miszelin.

Nauczenie go sikania do nocnika trwało i trwało. Bo Terrorist odkąd pamiętał miał pieluchę i tak miało być. Każda zmiana, każda nowość w jego życiu była nie do przyjęcia. Siedział na tym nocniku i siedział, a jak po godzinie wstał, szedł do swojego pokoju na wykładzinę, patrzył mi w oczy i lał z satysfakcją, ze wyszło na jego. Do czasu, bo w końcu się porządnie wkurzyłam, ile można do cholery prać zaszczaną wykładzinę! Zapowiedziałam, że jeszcze raz zrobi to specjalnie, to niech się przygotuje, bo zleję go tak, że popamięta. Długo nie czekał. Kilka godzin później 3,5 letni Terrorist pokazał kto tu rządzi.

Dostał raz, ale porządnie. Po tygodniowej wizycie u moich Rodziców jeszcze pamiętał. Zdjęłam pieluchę i od tamtej pory wiedział do czego służy nocnik/toaleta. Niecały rok później zabrałam pieluchę w nocy i też z dnia na dzień się nauczył. Mało tego. Sam wstawał i szedł do toalety nie budząc nikogo [ ale na mleko potrafił się budzić kilka razy ].

No właśnie butla i mleko. Niejadek od momentu kiedy skończył 1,5 roku, kiedy to dostał tzw. trzydniówkę. Po trzydniówce niestety apetyt nie wrócił. Mógł nic nie jeść całymi dniami, byle tylko butla z mlekiem była dostarczana. Jak nie dawałam mleka, łudząc się, że zgłodnieje i coś wreszcie zje, mogłam się łudzić. I tak nie jadł. Za to w nocy nadrabiał mlekiem. A ja nie miałam siły walczyć z tym nocnym piciem [ w ogromnym już brzuchu Miszelin, złe samopoczucie i wieczny niedobór snu robił swoje ].

I tak, żeby coś miał w tym małym żołądku, nie zabierałam butli. Przegiął pałę blisko przed 5 urodzinami. Poza suchą bułką nie jadał praktycznie nic innego. Tylko to mleko. I przestawił się na nocne picie. Zabrałam z dnia na dzień. Zabroniłam bajek, jak nie będzie jadł. Wolał nie oglądać niż zjeść kawałek chleba, ale butli nie dałam. Do dziś walczę z tym jego jedzeniem - niejedzeniem. Plus dla mnie- od tej pory praktycznie nie budził się w nocy. Ale jakbym wcześniej zabrała tę durną butlę, to nie osiągnęłabym nic, bo jeszcze nie był gotowy.

Smoczek też z dnia na dzień, bo nie dotrzymał umowy, że tylko w nocy. Oszukiwał i łaził z tym dydem w dzień. Najpierw nastawiłam go, że jak będzie ze smokusiem w dzień to zabierze go wróżka. I jak się z tą myślą oswoił, a dalej łaził z dydem, w nocy zabrała wróżka. Do teraz musi mieć jaśka w powłoczkę w dydusie. Taki typ. Blisko 3 lata śpi z podusią w dydusie. Kontynuacja musi być :)

Kiedyś był okropny dla brata. Od momentu kiedy Miszelin zaczął się przemieszczać i dopełzać do jego zabawek [ Miszelin tę sprawność osiągnął w wieku 5-ciu miesięcy ], zabierał mu wszystko, czy to Katkowe czy Miszelinowe, nieważne. Cel - zabrać bratu cokolwiek by ten trzymał. Do tego trzeba było walnąć, żeby znał gówniarz swoje miejsce.

Docenił brata jak można było się z nim porozumieć, czyli jak Miszelin skończył 2 latka. Ale i tak wszystkie zabawy musiały być wedle widzimisię Terrorista. Ustawiał młodego jak tylko się dało. Miszelinowi początkowo to imponowało, bo starszy brat, ideał, wzór, dopuszcza go do swych tajemnic i zabaw. Ale i tak jak Terroristowi coś nie pasiło walił młodszego gdzie popadnie. I wszystko nadal zabierał.

Od kilkunastu miesięcy są zgodni. Kłócą się i leją jak to rodzeństwo. Ale nie 20 razy na dobę, tylko raz na kilka dni. Wspólnie organizują zabawy. Miszelin może wymyślić zabawę i być w niej najważniejszy. Dzielą się zabawkami, wymieniają. Choć Terrorist jest bardziej przywiązany do swoich niż Miszelin.

Od jakichś kilku miesięcy, Terrorist zostawia bratu kawałek ciastka z przedszkola, jak tego drugiego nie było. W sklepie upomni się o drugą rzecz dla brata. Wcześniej tego nie było. Miszelin tylko głośno domagał się o wszystko dla brata.

Mój pierworodny da się przekonać do spróbowania czegoś innego niż pizza, spaghetti, naleśniki..., jak mu nie smakuje, po prostu nie je, a ja się nie czepiam. Szkoda tylko, że niewiele rzeczy mu smakuje :(

I taki dorosły ten mój Terrorist. Zaczyna pisać i czytać. Uwielbia oglądać programy o wulkanach, meteorytach, dinozaurach, zwierzętach. Sprząta po sobie, odkłada na swoje miejsce. Nawet ubierać się zaczął, bo do tej pory leniuch przez niego przemawiał. I dba o naciąganie siusiaka, bo miał straszną stulejkę. Już go chcieli do chirurga wysyłać na cięcie. Wytłumaczyłam i się stara. Obejdzie się bez cięcia.

I wykańcza mnie bajką o śluzakach. Slugtterra się to zwie czy jakoś tak. Rysuje te stworki całymi dniami. Opowiada i przeżywa. W przedszkolu chyba już wszyscy chłopcy są zarażeni śluzakami. Zaczął on i Natan. Teraz już wszyscy żyją slugtterrą, nawet jak nie mają disney xd :)

I mogłabym tak jeszcze długo o moim pierworodnym, ale muszę iść po niego do instytucji.....

czwartek, 21 lutego 2013

mam wychodne

Po blisko dwóch tygodniach siedzenia w domu, dzisiaj wywlokę swe dupsko na świeże powietrze.

Pójdę wreszcie odebrać dzieciaki z instytucji. Zahaczę o pocztę i aptekę. Pozałatwiam zaległe sprawy. Kupię coś dla Taty. Wszystko po drodze. Boję się jeszcze na dłuższe wędrówki.

Tym bardziej, że jako tako muszę trzymać pion bakteryjny - jadę do Rodziców. Potem może się dziać już wszystko. Wolałabym co prawda zdrowiem tryskać, ale się okaże.

Ostatnie kilka dni sypiałam do nieprzyzwoitych godzin. Dzisiaj nawet nie zauważyłam kiedy moi mężczyźni wstali, ubrali się i wyszli. Spałam. A najśmieszniejsze jest to, że sypiam połowę więcej niż na co dzień, a i tak chodzę zmęczona. No może nie w dzień, ale wieczorami oko mi leci. I w okolicy 22.00 sprawdzam, czy to już oby nie północ, bo taka jakaś nieżywotna jestem.

Ale też po raz pierwszy od przeszło sześciu lat czuję, że mam ten czas dla siebie, na odchorowanie. Ślubny ogarnia dzieciarnię rano, odwozi, potem przywozi. Nikt mi nie wypomina, że jakim prawem mogłam złapać choróbsko, że dzieci pozarażam.

Ale nikt wcześniej też nie zrozumiał tego, że to właśnie mój organizm czasem wysiadał przez te dzieci, które non stop smarkały i kaszlały mi w twarz, łaziły pół nocy zarzygując podłogi, zasmarkiwały me rękawy, rano wstawały jakby nigdy nic, tylko ja z zasobem dwóch godzin snu miałam funkcjonować jak młody bóg. I tak przez lata. I tak mało chorowałam na ilość snu, który mi przysługiwał od momentu pojawienia się Terrorista.

I jeszcze te telefony z dobrymi radami. Zamiast dać mi spać jak już dzieci były w instytucji ( póki nie chodzili do przedszkola, czasu na chorobę nie miałam; pamiętam 39.8 st. temp, roczny Miszelin, trzyletni Terrorist i ja ledwożywa, sama z nimi w domu; i teściowa " no wiesz pomogłabym Ci, ale się boje zarazić. weź się połóż, wyleż" - jak k...a wyleż??? się pytam, jak się połóż???? a dzieci????? ).

A teraz czuję, że dostałam czas na zregenerowanie organizmu. Dlatego śpię póki tego potrzebuję i póki mogę. Mam moralniaka, że marnuję dzień, ale widocznie tego właśnie potrzebuję. I chyba po tylu latach należy mi się, nie?

I jeszcze odkryłam, że bardziej wyluzowana chodzę, mniej drobiazgów mnie denerwuje, mam jakiś zapas cierpliwości, który dawno temu już zniknął. Niewielki co prawda, ale jest.


środa, 20 lutego 2013

głos mi spie.... ucieka, no!

Od poniedziałku mam ograniczony dostęp do wyzywania i psioczenia.

Dzieciary poszły do instytucji, to zaniemogłam ja.

Miszelin miał zapalenie krtani, nie wywinął się od antybiotyku, ale też nie kojarzę, żeby gadać nie mógł. Przecież nawijał całymi dniami...

A ja co prawda nie mam stwierdzone, co mi dolega ( po co do lekarza iść?) , ale głos zanika. I krzyknąć nie mogę, bo mnie coś blokuje. I niby nie boli gardło, niby żadnych inszych oznak nie posiadam. No czasami suchy, duszący kaszel.... Ale to od balkonowych wieczornych nasiadówek ze Ślubnym...

Od poniedziałku Ślubny wozi i odbiera dzieci. Zaliczył z Terroristem wizytę u endokrynologa w poniedziałek, podczas gdy ja byczyłam się cały dzień w łóżku ( teściowa miała Miszelina ). Wczoraj i dzisiaj też spałam do nieprzyzwoitych godzin popołudniowych. Aż Loff zaczęła się stresować, czy jeszcze dycham, jak się nie zameldowałam na gg.

I dłuższe gadanie mnie męczy! MNIE!!!! MĘCZY!!!! Nadworną gadułę, męczy kłapanie jęzorem, nie do pomyślenia!

Ale jutro już wychodzę z domu, bo fpip spraw do pozałatwiania. Do tego weekendzik u moich rodziców. Prezent tacie muszę nabyć. Jedziemy z półtoramiesięcznym opóźnieniem na jego urodziny.

I telefon na mnie już tam czeka. Nie sądziłam, że będę się tak cieszyć na to gówno, które macania się domaga. Zresztą całkiem możliwe, że po paru minutach wyląduje na ścianie. Ale żeby nie było, że jestem taaaaka zacofana, postanowiłam wystawić swą cierpliwość na próbę i dać szansę temu czemuś, co to tylko dotykiem się z nim dogadasz.

Jak zabraknie cierpliwości, to sobie kupię taki telefon na korbkę... Bardziej stabilny, mniej wkurzający, łatwiejszy w obsłudze... taki, no odpowiedni dla mnie. Albo taki dla emerytów, co to z tyłu mają przycisk "SOS".  Za numery awaryjne podam Loff i Ślubnego. A co niech lecą wtedy na łeb na szyję ratować najważniejszą osobę w życiu [ a znając mnie, przez przypadek za długo przytrzymam przycisk helpa i niepotrzebnie w stres wprowadzę co niektórych :)))) ].


wtorek, 19 lutego 2013

jak osiągnąć dobrostan? czyli przepis na szczęście...

Najważniejsze, żeby czuć się dobrze z samym sobą.

A co zrobić, aby tak było?

Wystarczy:
 - zainwestować czas w relacje z bliskimi, sąsiadami, przyjaciółmi, rodziną.
 - być aktywnym; fizyczna aktywność to najlepsza ochrona przed chorobami psychicznymi, ale też pozytywny kop dla twojego dobrostanu.
 - uczyć się;  próbuj nowych rzeczy - aby czuć się dobrze, musimy wiedzieć, że nie stoimy w miejscu.
 - dawać; bądź hojny dla przyjaciół albo zostań wolontariuszem.
- być uważnym; bądź bardziej świadomy wewnętrznych przeżyć i zewnętrznego świata; idąc ulicą nie spuszczaj głowy, tylko zwróć uwagę na ładnego chłopaka albo dziewczynę.

Niby nic trudnego, a jednak mam na co dzień z tym problem. A mój dobrostan jest na wyciągnięcie ręki. Czemu tej ręki nie wyciągam?

Przeczytałam pewien artykuł w Wysokich Obcasach "21 godzin do szczęścia". I tak jakoś mi się wbiło w głowę... krótki fragment wywiadu...

I pałęta mi się po łepetynie ten przepis na szczęście....

niedziela, 17 lutego 2013

weekendzik

Przez kabel Loff pocieszała mnie w Zakopcu. Jakieś 3 tyg temu? No, jakoś tak. Przestałam jadem wtedy rzucać, a może tylko mi się tak wydaje. Tamtego zimnego, śnieżnego wieczora Loff poprawiła mi diabelnie humor. Na koncert Bednarka miałyśmy iść. Cieszyłam się jak głupek.

Im bliżej koncertu, Żmija mniejsze chęci na wyjście z domu w gwarne miejsce [ na koncercie raczej głośniej niż ciszej, nie? bo nie pamiętam. zresztą ja kiedyś na jakimś koncercie byłam???? chyba zawsze unikałam....]. I moja Loff znowu mnie wybawiła. Po kablu przekazała, że problem z biletami i chyba dupa blada, i że bez sensu, no ale może jeszcze.... 

A ja już plan obmyślałam :) Skoro miała iść na koncert, a Obywatel na nocce... czyli lepsze od koncertu pogaduchy. Ślubnemu zakazałam zdobywania biletów i poszłam z reklamówką czipsów do Furii.

Był to piątek. 

Furia i Żmija.... hm.... ciekawe zestawienie. A jeszcze ciekawsze, że w swojej obecności jadem i piorunami nie rzucamy. A charakterki do przyjemnych nie należą..., ale tylko dla tych, którzy na odcisk nadepną :)

Furia światłem po gałach mi, jak na przesłuchaniu. Kazała się rozebrać, potem ubrać, potem znowu rozebrać. Dymu się nie dało zrobić. Tylko jakiejś okropnej mięty się opiłam. Łatwiej byłoby z fajkiem, ale w domu nie palę... tfu nie paliłam jak paliłam, Loff ma dzieciaki i dym fajkowy niepotrzebny, do tego jakby Ślubny zobaczył mnie z dymem papierosowym przy twarzy, to chyba by mnie opierdolił.

Foty nie szły jak chciała, bo światło nie takie czy coś. Potem znowu się rozbierałam, przymierzałam, rozstępy pokazywałam mimochodem.... no, w każdym razie bogatsza o stanik i bluzkę wyszłam, bo Loff z rozmiarem się rozminęła.

A na koniec to chyba jednak w czubie miałam, bo sygnał miałam dać jak do domu dojdę. I dawałam, a tam "abonent czasowo niedostępny". Kazała dać znać, że bezpiecznie doszłam i wyłączyła telefon? Niemożliwe. I w końcu zakodowałam, że ja te sygnały na stary numer .... ehhh... szkoda gadać :) Szczęście, że szybko się zorientowałam! Bo gotowa całą noc nie spać.....


A w sobotę kolejne pogadychy. Ale o ileż inne....

Ślubny w poniedziałek urodziny ochnaste ma. I w sobotę od szesnastej teście, Jolanta i szwagier z żoną. Obiad, ciasto i wymiana gości. Dzieci do dziadków na nockę. Chwila na ogarnięcie i imprezka dla młodych. Większość lutowa, więc imprezka wręcz wskazana.

Pierwotnie mieliśmy gdzieś wyjść. I pierwotnie planowałam po godzinie się ulotnić. Ale skoro u nas, to raczej się nie ulotnię po godzinie, bo niby gdzie? Tym sposobem siedziałam do 3, a do 5 się miotałam po łóżku nie mogąc zasnąć. Jak u mnie mija kryzys w okolicy trzeciej, to mogę siedzieć do rana.

Słonia położyliśmy w salonie. Szwagier sam się położył do łóżka Miszelina, ale najpierw wyrzucił stertę maskotek.

Wstałam po siedmiu godzinach snu, po kolejnych dwóch byłam już zmęczona. Zmyłam podłogi. Wyżłopałam     dwie kawy, na jedzenie nie mam ochoty. No czipsy na śniadanie sobie fundnęłam. A co! O zdrowie trzeba dbać!

I niby fajnie. Niby kontakt z ludźmi. Niby powinnam być nagadana. ( I jestem, ale po wizycie u Furii. Ale nie... z Fu ile bym nie miała czasu, zawsze go za mało, żeby się nagadać. ) Dobrze, że Monia była, bo inaczej bym się wynudziła. I chciałam dać szansę, i chciałam się dobrze bawić ( i bawiłam), ale znowu mam dość na kolejne miesiące. No nie ten klimat. Chyba, że z męską częścią w gadki bym się wdała... wtedy to tak, ale też bez przesady. Nie mam ochoty na wyjścia i tyle!

Starałam się. Nie wyszło! A jeszcze wcześniej se poryczałam, jadem poplułam, łosmarkałam się i jak już nastrój sobotni dzieciom i mężowi popsułam, wróciłam do pionu. Ale ja tak mam. To chyba stres przed wizytą teściów. Albo boję się, że się zarażę hipochondryzmem i zacznę sobie wmawiać jakoweś choroby? No nie wiem. Tak czy siak awanturka zawsze wisi w powietrzu....

środa, 13 lutego 2013

"bo jesteś moim bratem" :))))

Wieczorem ustawiłam towarzystwo przy blacie i funduję zyrtex, o którym zapomniałam kilkadziesiąt minut wcześniej. ( Teraz by już spali, a nie pyskowali z łóżek. ) Łypią na siebie, wymądrzają się, szturchają. Nagle Miszelin wypala:
Siemka stary! - chwila ciszy, po czym kontynuuje: Tak powiedziałem, bo jesteś moim bratem.
Spoko - Terrorist  z błogim uśmiechem w stronę młodszego brata. I dodaje: siemka!

poniedziałek, 11 lutego 2013

mój wróg się zlitował

Od jakiegoś czasu omijam wagę szerokim łukiem, bo złośliwa i pokazuje, co jej bateria na wyświetlacz przyniesie. No, a mi cyferki na wyświetlaczu nijak się nie podobają.

Na nartach miałam jeść jedno danie i zamawiałam jedno. Ale wykańczałam po dzieciach. Ataki na słodkie miałam. A u mnie nie kończy się na jednym batoniku czy wafelku. Tylko w dwie godziny wpakowałam w siebie paczkę piegusków i delicji ( nie wiem czy ktoś się jeszcze załapał ), 2 grześki, twixa, marsa i snickersa, milkę truskawkową, kakao dzieciom wyżarłam łyżeczką, dopchnęłam paluszkami i czipsami.

Ale ja tak mam. Przed okresem zwłaszcza. I w trakcie. Czyli jakieś dwa tygodnie w miesiącu się opycham. Słodkim! Mniam...

I po tych nartach, waga oszalała. Normalnie pokazała mi 3 kg więcej. Obraziłam się i tyle.

Dzisiaj musiałam być okrutnie zaspana jak doczłapałam do łazienki, bo ocknęłam się na moim wrogu. Chyba pięć razy na nią wchodziłam, bo myślałam, że jej coś zaszkodziło. No niemożliwe, żeby po ostatnim obżarstwie, wczorajszych słodkościach, czipsach i paluszkach, nadziewanych naleśnikach, litrach coli wypitej....

Dwa kilo mniej. Dokładnie 2,5! Fakt, że w sobotę się zdziwiłam, że bez problemu weszłam w pewną sukienkę. Stwierdziłam, że się rozciągnęła. Jakoś nie zakodowałam, że musiałam się przebrać, bo spodnie wcześniej ubrane dziwnie odstawały i musiałam je przytrzymywać, żeby nie zjechały w okolice kolan.

Teraz tylko czekam na wiosnę. Czas na bieganie.... 

piątek, 8 lutego 2013

[*][*][*]

Pięć lat temu też był piątek....

Siedziałam z rocznym Terroristem w domu. Nie pamiętam, co dokładnie robiliśmy. Byliśmy pewnie po spacerku. I chyba już po popołudniowej drzemce. On zapewne bawił się w salonie. Ja pewnie siedziałam gdzieś obok na dywanie. Wszystko było normalne. Ot zwykły lutowy dzień.

I zadzwoniłam do mamy, która była u siostry....

I wszystko stało się mało ważne...

Bałam się zadzwonić drugi raz, a jednocześnie chciałam wierzyć, że jak zadzwonię, usłyszę, że jest dobrze, że sytuacja opanowana, że stan ... no nie wiem... ale stabilny, dobry, w najgorszym wypadku, że bez zmian.

Zadzwoniłam i wszystko straciło sens.....

Nie było lepiej, ani gorzej! Nic nie było....

Serce nie biło. Sepsa zabrała go w kilka godzin....

Padłam na kolana tam, gdzie stałam. W połowie długiego przedpokoju.... Usta wydały przerażający krzyk.. Łzy same poleciały.... I wybiegł z salonu Terrorist. Nigdy nie zapomnę tego przerażenia w jego oczach. Wstałam, otarłam oczy, poinformowałam Tatę... Zapaliłam papierosa... Bawiłam się z Terroristem, a jednocześnie umarła jakaś część mnie....

Brakowało 22 dni do jego 17tych urodzin.

Wtedy nie płakałam, bo mały Terrorist.

Teraz za to znowu łzy same lecą.

Za 22 dni kończyłbyś 22 lata....

Tęsknię....



czwartek, 7 lutego 2013

pół dnia w kuchni i na co mi to było?

Miałam ochotę na szpinak.... Palników mi zabrakło.

Chcieli zupę pomidorową. Zrobiłam. Po trzech łyżkach podziękowali. Nawet Miszelin!

Dorobiłam warzywek z kurczakiem, bo wczoraj gębę ostrością wykrzywiało. Jednocześnie dla młodych buraczki podgrzewałam, tłukłam kotlety i smażyłam i jeszcze rybę na drugiej patelni. Terrorist wzgardził mięsem, Miszelin ryby nie miał zamiaru tknąć.

Zrobiłam jak sobie zażyczyli. Widać im bardziej ból mnie dopada, tym bardziej ludzka jestem  i spełniam zachcianki kulinarne dzieci. A muszę przyznać, że nie znoszę gotować! Jak mam stanąć przy garach od razu mi słabo, zimne poty po plecach spływają, nerff mną targa i miotam piorunami.

Miałam ochotę na szpinak, a zjadłam buraczki i rybę, na które to nie miałam wcale, ale to wcale ochoty! Zjadłam, bo nie miałam już sił stać nad moim szpinakiem. Zjadłam, bo spełniłam zachcianki synów. Synowie podziubali, poprzesuwali po po talerzu, coś tam do żołądka trafiło, ale nie za wiele.

I po co siebie katowałam buraczkami? Wpychałam w siebie rybę? Oni i tak olali obiad. Ja nie zaspokoiłam swego podniebienia trawą (jak mawiają moje dzieci).

Głowa z brzuchem.... okropna mieszanka bólowa. Jestem zorana psychicznie i fizycznie.

Miałam ochotę na pączki. Już mi przeszło!

Boli....

zostawiłam pijawy w domu

Nie wiem, czy bardziej dla podleczenia stanu przeziębienia u Terrorista, czy z własnej wygody.

Owszem, miałabym pół dnia spokoju, gdybym zwlokła się rano i odstawiła szkraby do instytucji. Ale zwlec się o godzinie siódmej rano jest dla mnie od zawsze cholernie trudnym zadaniem. I postanowiłam nie zwlekać się dzisiaj, nie wyrzucać młodzieży z łóżek, nie ubierać siebie i dzieci w tempie ekspresowym, nie nakładać w locie fluidu, żeby ludzisk nie wystraszyć....

Niech dzieciaki odeśpią, wyleżą te swoje kaszle. Ale jak nie idą do przedszkola to o świcie się zrywają. Więc nie poinformowałam wczoraj, że dzisiaj wolne. I tak wstali w okolicach 7. A wczoraj o 7.15 jeszcze nie dało się wytargać z pościeli.

Do tego łokres mnie wykańcza bólem. Wczoraj nawet pisałam smsa do Loff, żeby zaczęła różową kieckę i falbany prasować, a cekiny polerować, żebym jednak cudnie w trumnie się prezentowała...

Tym sposobem leżałam w ciepłej pościeli do 9.20, wydałam tylko leki, kakao i coś na ząb. Dzieciarnia oglądała bajki. Miszelin od czasu do czasu wpadał na łóżko w celu przytulenia, bądź zrelacjonowania wybranej sceny z tv.

Wygrzałam dupsko, plecy i brzuch. Wstałam w wyśmienitym nastroju. Dzieci nawet mnie nie denerwowały. Mało tego! ... cieszyłam swe oczy obserwacją istot, dla których mój brzuch był kiedyś inkubatorem.

Bawią się te moje robaczki grzecznie i zgodnie. Wymyślają sobie zajęcia, pomagają, wspierają. Żmija ma spokój. Żmija tylko obserwuje. Obserwuje i od czasu do czasu w garze zamiesza, bo zupę wstawiła.

Głowa mnie okrutnie łupać zaczęła. Jakby co chwilę bomby wybuchały. Jak się głowa opamięta, to pewnie brzuchowi odwali. Coś czuję, że dzień nie będzie należał do udanych, tylko tych, co to wieczorem padasz na twarz.

Idę zbratać się z książką, którą wczoraj zaczęłam, po nadrobieniu zaległych Wysokich Obcasów. Może uda się ciut poczytać... i zapomnieć o wybuchach....

środa, 6 lutego 2013

zaraz idę do PUP'u

Nie radzę dzisiaj wchodzić mi w drogę. Już sama wizyta w ulubionej mej instytucji podnosi mi ciśnienie, nie wspomnę o łokresie, który postanowił mnie wykończyć bólem. I stanie przedchorobowym Terrorista, którego musiałam posłać do przedszkola, bo PUP się stęsknił, psia jego mać!

I znowu pani będzie pytać co, kiedy i dlaczego wysłałam. Co jeszcze można zrobić, żeby zdobyć pracę [ zgwałcić i zaszantażować właściciela jakiejś firmy, żeby mnie przyjął...tak jej powiem jak mnie wnerwi tymi swymi zajemądrymi pytaniami].

I pewnie będzie mnie zachęcać do tych ich iście zajebistych kursów. Rok temu 22 godziny potrzebowali, żeby wytłumaczyć jak szukać pracy. I się dowiedziałam wreszcie, że : z gazet, internetu, przez znajomych. WOW! Dziękuję PUP za te informacje, bo wcześniej w piwnicy swej własnej szukałam. A to trzeba inaczej!

Ciekawe czego dzisiaj się dowiem. Ale pewnie niewiele, bo pani ma na mnie góra 15 min, a kiedyś spędziłam 22h, żeby niezbędne info zdobyć.  Zdążymy się przywitać i czas się skończy.

Nie, no tak łatwo to pewnie nie będzie!

poniedziałek, 4 lutego 2013

złota myśl Miszelina

Chwilunia i po momencie.

instytucja, w której kończy się dzieciństwo

Dzisiaj balik w przedszkolu. Rycerz Terrorist i teletubiś Miszelin.

Beztroski czas.

Poczekałam z dziećmi aż zrobią im wspólne zdjęcie. Odprowadziłam do sal i taki smutek, żal poczułam. Bo to ostatni rok, kiedy razem chodzą do przedszkola, do instytucji pełnej zabawy i nauki poprzez zabawę. Tu nic nie trzeba i nic nie musisz. Tutaj jest beztroska, brak zadań, brak całkowitej samodzielności....

Potem poczłapałam do szkoły nr 8. Pierwszy dzień zapisów. Odnalazłam sekretariat, poczekałam na swoją kolej i zapisałam Terrorista do klasy pierwszej. Z Mirkiem. Chociaż to. Kolega z przedszkola.

Jakoś mi tak nie teges. Czuję, że kończy się jakiś etap życia. Zaczną się obowiązki. Szkoła, to początek końca dzieciństwa. Zaczyna się wchodzenie w dorosłość. Niby powoli, ale to zleci. Ja wiem. Teraz pierwsza klasa, jutro..... studia.... dżizas!

Czuję, że nie wykorzystałam tego czasu jak powinnam. Nie pracowałam od pojawienia się Terrorista. Byłam non stop z nim, potem z jego bratem. A jednak za mało dałam im siebie. Byłam niewyspana, byłam zmęczona siedzeniem w domu, byłam zmęczona dziećmi. Ale z drugiej strony, kto powiedział, że jak dziecko  super bawi się samo/ z bratem, to ja mam się wtrącać? A moje dzieci rzadko kiedy potrzebują mnie do zabaw. Do zdjęcia kosza z samochodami, do podania skrzyni z narzędziami i sio, bo przeszkadzasz, bo my się bawimy...... i tu pada nazwa zabawy.

Dzisiaj nie jest mój dzień. Dotarło do mnie, że dzieci rosną. Że tego czasu już nie będzie. Nie wiem, czy spisałam się choć na pół medalu.

Dotarło do mnie, że mój malutki Terrorist od września zacznie nowy etap. Bardziej samodzielny. Teraz powoli koledzy staną się najważniejsi. My, starzy, przejdziemy w cień. Wiem, że nie od razu, wiem, że jeszcze jakiś czas będziemy ze Ślubnym na pierwszym miejscu, ale nieuchronnie zbliża się właśnie ten czas, kiedy już nie będziemy dla niego całym światem.

niedziela, 3 lutego 2013

dotykowa gazeta

Przeglądam Wysokie Obcasy. Podchodzi Miszelin. Chwilę się przygląda.
- Mamusia jaki łaaaadny domek!
( Domek, synu? Raczej spora rezydencja. Fakt, że całkiem w moim stylu. No ładna. Mieszkać co prawda w takim ogromnym budynku nie chciałabym, ale to mało ważne.)
Miszelinowi chyba też spodobały się te morskie kolory okiennic. Wnętrze pokazane też w podobnym odcieniu. Na niego to raczej wnętrze zrobiło wrażenie. I kanapa stojąca na środku salonu.
- Mama, a czyj to domek? 
- Tej pani. - pokazuję na starszą damę na zdjęciu obok.
Miszelin patrzy, patrzy i wyciągając paluszek w stronę starszej madame: Weź kliknij na nią!

I pomyśleć, że przez pierwsze 3,5 roku życia dla mojego drugorodnego tv nie istniało. Komputer czy laptop był niepotrzebnym meblem. Zero zainteresowania bajkami ( no może z trzy minuty udało mu się wysiedzieć na kanapie), zero zainteresowania grami w necie.

I przyszedł któregoś przeklętego wrześniowego dnia 2012r. z przedszkola do domu. I zażyczył sobie ciufci.pl. Tzn nie, że konkretnie ciufci, bo jeszcze kilka godzin wcześniej laikiem był, ale chciał to w co Terrorist czasami grywał.

I tak się zaczęło. Wsiąkł. Opanował ipada Ślubnego w trimiga. Lepiej niż ja, bo ja głąb totalny w takich sprzętach. Dobrze, że laptopa potrafię włączyć i z gg połączyć :) Gry też szybko ogarnął. Bajki też ( o zgrozo!!!!) ogląda. Dozuję co prawda. Xboxa nie proponuję, bo pamiętam ile lat tępiłam tę miłość u Ślubnego ( no wcześniej był Play czy jak to się zwało ).

Ale jak to dzieciaki szybko chłoną. A na co dzień właściwie pozwalam tylko na dobranockę. Aaaaaaaaaaaa.... zapomniałam. Terrorist zakochany w śluzakach, ogląda przed dobranocką. Grać pozwalam co najwyżej do godziny ( ale z reguły po 30 min zaczyna mi brakować mego sprzętu :)))) ) i staram się nie częściej niż dwa razy w tygodniu.

Rozbawił mnie swą reakcją na chęć kliknięcia i powiększenia zdjęcia, ale jednocześnie przeraził. Ja jeszcze jestem z pokolenia, które czyta książki, kupuje papierową wersję gazety, a nie ściąga na ipada czy inny syf. A Miszelin zdziwiony, że w gazecie nie można palcem wykonać ruchu, by zmienić obrazek.

Co za czasy....