wtorek, 30 lipca 2013

W pracy odwaliłam kawał dobrej roboty. Jestem z siebie dumna! Wiem, że to kropla w oceanie, ale dla mnie wiele.

Dzieciaki dały dziadkom w kość. Głupkowali i świrowali.

Firany wreszcie wyprałam. Okna zdążyły już się zabrudzić :) A do tego zaczęli robić wreszcie parking przed chatą. A to oznacza jeszcze więcej kurzu. Ale jest szansa, że za jakiś czas nie upierdolę sobie obcasa w kałuży po kostki. Do niedawna nie martwiłam się zbytnio o swoje adidaski. A teraz nie wiedzieć czemu, szkoda mi butów, które ani wygodne, obtarły mi stopy i musiałam dzisiaj popylać w balerinach, ani w moim stylu, ani nie rozumiem kto taką karę dla kobiet wymyślił!

Sałatka do pracy zrobiona. Brokuł, ziemniaki, ogórek kiszony, jajko.... mniam. Firany zawieszone, moje ciuchy wyprasowane.

Chce mi się chcieć. Doceniam czas spędzony z dziećmi. Terrorist opowiadał mi szczegółowo, bardzo szczegółowo, ninja, które też oglądałam jednym okiem w trakcie przygotowywania makaronu ze szpinakiem plus sery. Nie, że aż tak mnie wzięło na domowe pichcenie. Nie! Kupiłam gotowca na patelnię w Lidlu. Pycha!!!!

Ale ja o opowieści Terrorista. Więc opowiadał bardzo dokładnie, co chwila cofając się o kilka wątków i znowu to samo. Do tego przygotował pomidora zamiast jabłka, nóż, ale nie ostry jak w bajce i kredkę w zastępstwie kredy. Związał to w tobołek i mi demonstrował ruchy. I ja miałam cierpliwość, której nie wykrzesałabym o tej porze, kiedy powinien już leżeć w łóżku w czasie kiedy siedziałam z nimi cały dzień.

I Miszelin dostał więcej przytulasów i całusów niżby się spodziewał  w tak krótkim czasie. I dopiero teraz odkryłam, że on jednak jeszcze więcej tego potrzebuje niż się spodziewałam, niż Terrorist, niż jakiekolwiek znane mi dziecko.

I uczę się wieczorami. Ale nie tak pilnie, jak zakładałam. Wczoraj jakoś sił już nie miałam, a raczej głowy przygotowanej na zapamiętywanie. Dzisiaj też niewiele mi zostało.

Ślubny mi bardzo pomaga w obowiązkach domowych, Jestem cholernie zaskoczona. Do tej pory jakoś szczególnie nie doceniał mojej pracy, zostawiał wszędzie swoje szpargały i wieczorem już było jak po przejściu tornado. A ja rano ogarniałam. Teraz samo się nie ogarnęło jak wracaliśmy i Ślubny albo dzieci ogarnia do spania a ja sprzątam albo na odwrót.

Jest ok. Gdyby nie ten stresik towarzyszący wieczorem przed dniem kolejnym....

niedziela, 28 lipca 2013

zakupy

Na dziesiątą czterdzieści dziewięć byłam gotowa do wyjazdu. Na zakupy. W końcu nie mogę cały staż w jednych łazić. A inne albo na plac zabaw, albo wiszą tudzież przelatują przez bioderbrak.

Ciocia zapewniła, że spokojnie możemy po młodych przyjechać wieczorem. Ja nie znoszę zakupów, więc spokojnie byliśmy już po 15.oo. Ja bogatsza o buty na lekkim koturnie rozmiar 36!!!!! what the fuck? po ciążach miałam 38, przed 37, ale nigdy kurwa 36!!!, małą czarną, szarą spódniczkę typowo urzędniczą, sweterek, ogrodniczki czarne, spodnie żółte i książkę a la Grey w oryginale. Ja bez książek żyć nie mogę, a uczyć się muszę w trybie przyspieszonym. Czytanie chyba też pod naukę podlega, nie?

Wszystkie trzy dziecki spały... Pepe na kanapie, Miszelin w kłębek też na kanapie, a Terrorist nie miał siły dojść i padł na dywanie.

Poszli spać po 24.oo, wtedy kiedy my.... no nieważne ;-).... a wstali o... WIEJSKIE POWIETRZE IM CHYBA SZKODZI... byle w domu nie praktykowali... o 5.oo RANO!!!!!!

Ciacho, kawka, basen. Pizza, ciacho, cola, kawa latte. Szwagierka robi najlepszą!

Nawet cara prowadziłam ( wybałuszam oczęta ) !!!! Ślubny raczył się procentami. Ale luzik miałam. Nawet innego cara wyprzedziłam :) Ale, że patrzałków nie zabrałam, za daleko nie widziałam, więc wlekłam się za jakąś starą cytryną.

Dziecki padły, wcześniej opowiadając jak byli dzisiaj o 7.oo rano w basenie, potem na plaży i ciocia jechała po czapki, bo zapomniała, a garówa była przestraszna ( my większość dnia w pomieszczeniach klimatyzowanych więc nie odczuliśmy tak bardzo). Jak Pikuś uciekł i do Julka ( sąsiad szwagrów z agroturystyką ) jechali samochodem i oglądali tam zwierzątka.

Przeprosiłam za scenkę sobotnią. Buziaki, przytulaki i padli.

A teraz zmykam do mego nowego nabytku... w oryginale...

sobotting

Sobotę spędziliśmy u szwagra. Oczywiście przed wyjazdem piekiełko zrobiłam, bo mi czapka krzywo stała. 

Nażarłam się obrzydliwie. Niefajnie być takim ciężkim, oj niefajnie, jak się czuje cegłę w żołądku.

Był też kuzyn z dzieciakami.

Dzieciaki wariowały w basenie. Na dzikiej plaży. Znowu w basenie. I znowu.

A na koniec zostały na noc. Bo się wcześniej z wujkiem umówili. Pepe też został. A nie był przygotowany. Ale uwielbia Terrorista. Dobrze, że mają dobry kontakt.

Terrorist, stojąc na śmietniku, machał nam póki nie zniknęliśmy z widoku. Widziałam, bo też machałam. Rozumiem jego smutek rozstania, taki chwilowy, moment naszego wyjścia. Potem znowu zabawa i wykańczanie cioci i wujka.

Za to ja myślami z nimi. Co robią? Czy już śpią? Czy nie tęsknią? Wiecie, oni pierwszy raz u szwagra na noc.

Ale jakby nie patrzeć i analizować, fakt jest faktem, że chata wolna !!! Postanowiliśmy spędzić czas wspólnie. Ja na kanapie wkuwałam angola, Ślubny grał w NBA :) Cóż nie do końca wyszło...

Jak już padałam na pysk, to Michu wymyślił film z Tomem od Suri. I nie doczekawszy połowy zaczęliśmy tracić wątek. Miałam prawo. W końcu wstałam o jedenastej czterdzieści... czekajcie, lepiej brzmi przed dwunastą! A było już po 24.oo. Ślubny ciut wcześniej wstał.... o jakąś wycieczkę rowerową z dzieciakami przez caaaałe miasto. Terrorist bogatszy o portki i koszulkę, bo się wyrżnął pod fontanną na rynku...., o zrobienie zakupów, wymienienie książki, bo zakupił mi taką, którą ja nabyłam wcześniej, ogarnięciu dzieciaków i chaty, zamianie samochodów, bo zastępczy nie ma klimy, a nasz ma.

A potem wylądowaliśmy w łóżku. Grey to pikuś ...


czwartek, 25 lipca 2013

Rytm dnia się zmienił. Wszystkim.

Dzieci od rana z p. Iwonką, ok 10.oo idą do dziadków. Większość dnia na podwórku. Wracają wymęczeni. Ślubny dobija ich rolkami. ( Ja wczoraj biegałam podczas ich nauki ).

Ślubny sprząta, ogarnia i wyzywa... bo nikt tego nie szanuje ( jego spostrzeżenia ). Ja doceniam i jestem wdzięczna. Ale niech nie oczekuje, że teraz będę latała ze ścierą i mopem tak jak do niedawna. I jak moje spodnie poleżą na krześle więcej niż dobę, to się świat nie zawali. Wiem to. Bo przez dziesięć lat się nie zawalił. Tylko mi nerwy i zdrowie zabierał ten świat. Bo to wtedy ja dostrzegałam najdrobniejsze syfy, on nawet nie widział sterty swych ciuchów walających się po podłodze. Ale chyba jest pojętny, bo jednak się tego nieprzesadnego pedantyzmu nauczył ode mnie. I na co mi to było!!!!

A ja poznaję system i zasady i ludzi do 16.oo. A potem zaczynam się nerwować dniem kolejnym. Bo ja bym chciała od razu wszystko umieć robić. I to szybko. I sprawnie. I nie być już zależną od Nauczyciela, który i tak nie ma czasu, bo on ma swojego Nauczyciela i większość dnia spędza dwa pokoje dalej. A może trzy? Nie wiem, mijam jak idę do kibla. A chodzę raz dziennie, więc jeszcze nie ogarnęłam pokoi :)

Tam gdzie chwilowo siedzę, jest zgrana i przyjazna ekipa. Pomocni i chętni do tłumaczenia. Traktują mnie jak pracownika, a nie stażystę. Każdy sobie kawkę parzy, a przy okazji innym jak są chętni. Nie latam skanować piętro wyżej, tylko kto ma potrzebę idzie sam. Nie latam z kartkami z drukarki, która stoi najbliżej mnie.

Ale ja się denerwuję, bo wiem jakie mam braki. I jak mało czasu na nadrobienie. I nie oszukujmy się... wypadłam z obiegu.... przeszło 7 lat w domu. Daje się we znaki.

Dzisiaj z nerff wyrzygałam tabletkę. I jeść nie mogłam do 10.oo. Potem wmusiłam w siebie twarożek.

Cóż... od soboty zaczynam walkę z angielskim... jedyna szansa, żeby tam się zaczepić...

poniedziałek, 22 lipca 2013

Staż. Dzień pierwszy.

Pojechałam do biurowca. Tam oddelegowali nas, nowo przyjętych stażystów, na szkolenie bhp. Bożesz ty mój.... i tak ostatnia zaczęłam ziewać. Cóż ogłady nabrałam widać z wiekiem, możliwe że w ich wieku też ziewałam po pierwszych pięciu minutach.

Ale za to wiem jak obsługiwać trzy różne gaśnice. I wiem, że jak już niedajbosze przekonam się do jazdy samochodem, to od razu wrzucę do bagażnika 10 gaśnic. Tak DZIESIĘĆ ! Bo się dowiedziałam i między ziewnięciami zakodowałam, że taka mała samochodowa gaśniczka wywala z siebie ten proszek przez 6 SEKUND.

Jezusie!!!!!! Zanim ja bym trafiła w ten łogień! No ale nie w 6 sekund z ugaszeniem. Ni chuja! No nie ja. W oko sobie to tak, za pierwszym razem, ale w ogień?

No więc dwie godziny o bezpieczeństwie. Potem dwie godziny czekania na laptopa. Pan informatyk na prośbę o laptopa otworzył szafę, i się roześmiał, że tam sam złom ( sprzętu pewnie z 10 sztuk ). W jednym opadał do tyły ekran. Moja przewodniczka M zadowolona rzuciła to najwyżej kwiatkiem doniczkowym przytrzymamy. Trafiła jak kulą w płot. Mi kwiaty przed nosem stawiać?

A potem na moim biurku dostrzegłam doniczkowca. Łudzę się, że jak mój Nauczyciel przeniesie się na stanowisko innego, który gdzieś przechodzi, to zajmę jego biurko... a tam nie ma badylaków :))))

Jak już dostałam laptopa, w którym ekran nie giba się w tył = można zabrać kwiatuszka!!!!, to czekałam na Nauczyciela, który dla odmiany przejmuje obowiązki awansowanego dwa pokoje dalej. A czekałam przeszło godzinę. Jak już dostałam stertę papierzysk, to wybiła godzina zbierania się do domu.

Zmykam, bo dopada mnie lekki stresik przed dniem drugim.

niedziela, 21 lipca 2013

zlot kuzynów...

... tym razem nad morzem. Tzn. rok temu też było nad morzem i o wiele bliżej nas, ale wtedy wykręciłam się ospą Miszelina. Tym razem dałam sobie szansę.

I co?

I nic. Pogoda nie dopisała. Słońce świeciło! Głupie jakieś!
Jedzie człowiek nie po to nad morze, żeby słońce w łeb grzało. A na ciele wysypywało mikroskopijne, cholernie wkurzające bąbelki. I co mi z filtra 50+ ( Ślubny myślał, że kupiłam se dla bab po pięćdziesiątce )? Z tą pięćdziesiątką wklepaną nawet w cycki i tak ciągle słyszę pytania gdzie się tak opaliłaś/pani opaliła? Ja tego też nie wiem. Unikam słońca jak mogę, a ono się do mnie lepi.

Ale ja nie o tym miałam.
Ośrodek ledwo oddany do użytku. Sto metrów od morza. No może 150m, no! Z okna widok na lasek, a za laskiem fale. I ten szum. Po krzątaninie nocnej po korytarzach z jednego pokoju do drugiego, po czekaniu na Młodego, który wyjechał w cholerę długo po nas, a do tego nie przełączył benzyny na gaz i musiał lecieć po nocy pół kilometra z baniakiem na stację, żeby do nas jednak zawitać po 2 w nocy, po chrapaniu Ślubnego i Ślimaka, po zeżarciu ryby, upchnięciu gofra i dopchnięciu loda świderka, a w pokoju wepchnięcie w siebie nieprzyzwoitą liczbę kokosowych batoników ( to przed chrapaniem), tenże szum przyniósł mi sen nad ranem, kiedy to męska część pokoju przeniosła się na drugi koniec korytarza, do pokoju z balkonem.

Nad samo  morze, dotarliśmy w piątek późnym wieczorem, albo jak kto woli wczesną nocą. Zakopałam sobie stopy w piasku, a mój durny mąż wbił mi jakiś patyk. Szczęście trafił między palce, ale w przeciwieństwie do reszty niczego nie zauważył.

Nawet zamoczyłam stopy w morzu i zdziwiona odkryłam, że woda jest cieplutka. Drugiego dnia już nie była. A na plażę dotarłam bliżej wieczora niż południa. I to niby już nieszkodzące słońce spowodowało, że mnie piekło ( wspomnę, że opalam się na mahoń więc nie chodzi o raka, tylko o reakcję mojej skóry na promienie słońca). A mi tu gadać, będą, że sobie wmawiam, bo muszę się przełamać. To niech oni się przełamią i nie chodzą na to cholerne słońce. Czemu ja mam się łamać? Tym bardziej, że jakoś nigdy nie przepadałam za prażeniem się na skwarę. No ciężko mi uleżeć bezczynnie na ręczniku jednocześnie przemieszczając dupskiem/cycem ziarnka piasku.

A dzisiaj.... A dzisiaj, to odliczałam sekundy do wyjazdu. Kategorycznie odmówiłam pożegnania z morzem w samo południe, po czym załadowałam swój szanowny tyłek do naszej foki. Oczywiście wcześniej wrzuciłam w siebie gofra i świderka jednocześnie zalewając cappuccino. Do wieczora nic nie jadłam.... za to teraz pochłonęłam 2 wielkie serowe buły z masłem! I mi niedobrze :(

środa, 17 lipca 2013

Chciałabym, by to było na dłużej niż 6 m-cy. I nazywało się umową na czas nieokreślony, a nie staż. Ale póki co jestem po dwóch rozmowach na staż w firmie, do której dostać się nie miałabym żadnych szans, gdyby nie ten staż. Po raz pierwszy Urząd Pracy zadzwonił z konkretnym powodem wezwania mnie.

Dzisiaj na 7.oo rano ( oni chcą mnie zabić! jak można wzywać człowieka w środku nocy) pojechałam na badania. Upuścili mi krwi, mocz zgarnęli w pojemniczku. Oczy zbadane. Byle jak, ale pani okulistka idzie na czas, nie na jakość. I lekarza medycyny pracy też odwiedziłam. Bardzo przemiła pani doktor! O dziwo udało mi się załatwić wszystko w jednym dniu. I jeszcze zawieść do PUP'u na dosłownie drugi koniec miasta zaświadczenie.

Zaczynam w poniedziałek o 8.oo jakimś szkoleniem, a potem każdy nowo przyjęty zostanie skazany na własne nerwy spowodowane pierwszym dniem pracy.

Tydzień temu zadzwonili i się zaczęło. Jedna rozmowa, druga, przyjęta. Zajebiście! Ale od tamtego czasu kości bardziej mnie kują. Została tylko oponka ze skóry ciążowej, a raczej pociążowej. Wisi sobie i dzięki temu zwisowi nie widać aż tak kości biodrowych, bo brzuch skupia na sobie uwagę. Ale to się zmieni. Mam zamiar ( tak dopiero zamiar, jeszcze nie postanowienie) zaprzyjaźnić się z Ewą Chodakowską.

Cycozwisowi daleko do jędrności sprzed ssaków. No i nie dostałam dzisiaj stanika i gaci, w sensie stroju kąpielowego. Bo nie ma takich małych, które jednocześnie uniosłyby cycki z okolicy kolan na wysokość klatki piersiowej i jednocześnie trzymały w jednym miejscu. Najmniejszy był 75 i niestety za luźny. A w piątek nad morze na zlot kuzynów. Co prawda w słońcu prażyć się nie mogę, bo kuracja, ale strój może by się jednak przydał. A zeszłoroczny wisi jak na manekinie.

Była baba gruba, miała co w stanik wkładać. Jest chuda, to kuźwa wszystko spada.

Idę zjeść kawał przeobrzydliwie słodkiego tortu imieninowego Miszelina.

sobota, 6 lipca 2013

wyjazd DZIEŃ TRZECI

Opornie szło mi ubieranie. Nocny alarm wybił mnie z rytmu. Strażaków w uniformach z sikawkami zobaczyłam i pozbierać się nie mogłam. Wszystko dwa razy dłużej mi szło. Na kawkę dotarłam po południu. Oczywiście z książką, którą skończyłam już na fotelu naszego hotelu.

Potem poklikałam z JFK w celu poprawy ich stosunków małżeńskich. Jeśli teraz nie zadziała, to ja już nic więcej nie jestem w stanie zrobić. Ale fakt faktem, że chyba z powołaniem się minęłam. Psychologiem, a nawet i psychiatrą powinnam zostać. Nawet psychiatra byłby lepszy, bo ten już może truć lekami :) Ostatecznie sama bym mogła swą duszę uleczyć.

Po południu Ślubny wywiózł mnie w jeszcze piękniejsze miejsca. Niestety nie udało nam się wspiąć ( w sandałach chyba i tak nie bardzo po górkach by nam szło) w celu pooglądania ruin zamku, bo zaczęło padać, a raczej nastąpiło oberwanie chmury. I bardzo żałuję, bo ja uwielbiam takie klimaty. Najlepiej jakby jeszcze dało radę do lochu wejść i potknąć się o trupie czaszki. Takie mam zboczenia!

Ale szkoda było dnia, więc zwiedzaliśmy okolicę z okien samochodu. Foty robiliśmy z samochodu. Filmy kręciliśmy z samochodu. Taka amerykańska wycieczka. " Proszę państwa po prawej zabytkowy most, ale nie mamy czasu się przyjrzeć, bo po lewej stronie, pomnik konia, który był bohaterem w walce... no nieważne, bo po prawej ruiny... tak tak, tam wysoko... no wiem, że prawie nie widać, ale proszę wierzyć, one tam są... . A teraz proszę spojrzeć gdzie kto chce, bo widoki przepiękne....".

Tyle, że Ślubny wjeżdżał tam gdzie się dało, podjeżdżał jak najbliżej. Kazał mi uganiać się w deszczu po winnicy w celu dobrego ujęcia. Niby, że zrywam te niewykształcone jeszcze gronka.

I para się po ulewnie unosiła z gór. I widok był przebajeczny. I te równiusie budynki z innego stulecia... Gdzie by się nie ruszyć, to zabytki. Bo całe miasteczko zabytkowe. Bo inna architektura. Bo porządek. Bo kultura. Bo kierowca zatrzymuje się kilometr przed pasami i jeszcze się uśmiecha, a nie przejeżdża po palcach z pianą na pysku, że komuś zachciało się przechodzić przez pasy.

Miła kolacyjka w rodzinnej restauracyjce. Pani, która nas obsługiwała bardzo sympatyczna, w zbyt krótkiej sukience jak na jej wiek, w zbyt mocnym makijażu jak na 45+. Chyba jej w życiu nie wyszło. Ale miałam wrażenie, że gdyby Ślubny dał jakiś znak, to na moich oczach wydymałaby go z każdej strony. Jak weszli w gadkę o musace, którą właśnie wymościliśmy żołądki, pani zapomniała chyba o moim istnieniu i prężyła się i wyginała w kierunku mego męża. I takie dziubki robiła. A całe ciało jej krzyczało "zerżnij mnie!". A Ślubny z przemiłym uśmiechem, uwodzicielsko odrzucał włosy z twarzy i pozwolił sobie na tę grę, delikatnie kopiąc mnie pod stołem. Nawet nie wiem czy świadomie to robił, ale ubaw miałam po pachy, bo przez dłuższą chwilę czułam się, jakbym była niewidzialna. I jeszcze nigdy nie widziałam z tak bliska kobiety w takiej potrzebie zrobienia sobie dobrze.

Kolejna i ostatnia nocka niestety nie należała do udanych. Karta co prawda działała, strażacy nie latali, alarmów nie było, ale łóżko było tak niewygodne, że nawet Ślubny pół nocy wiercił się i wstawał i wiercił. A przed nim ranek w firmie i 10h jazdy. Plus jakieś 2-3 do Poznania.


Całkiem miło było. Odpoczęłam, naładowałam akumulatory, nie zamartwiałam się co zrobić pierwsze, a co drugie i dlaczego jest taki bajzel, skoro chwilę temu skończyłam sprzątać. Miałam wolną głowę od codziennych obowiązków i problemów.

A do tego po powrocie dzieci zapowiedziały, że nie chcą ze mną wracać do domu i tym sposobem siłą przytargałam ich do domu dopiero wieczorem w sobotę. ( wróciliśmy w czwartek wieczorem, po czym Ślubny po szybkim prysznicu wybył dalej... do Poznania). A ja o dziwo odpuściłam rozpakowanie, sprzątanie i pranie i czytałam do nieprzyzwoitych godzin wczesnorannych. I całe wieczory poświęcałam sobie.

I tego właśnie było mi trzeba!

wyjazd DZIEŃ DRUGI!

Ślubny rano wybył do firmy. Na drzwiach wywiesił : NIE PRZESZKADZAĆ. Wstała królewna o dziwo wcześniej niż się spodziewała, bo już po 10.oo. Prysznic, balsam, kłaki wysuszyć, wstrząsnąć głową, rozczesać i gotowa do wyjścia. Najpierw poszwendałam się malowniczymi uliczkami, potem między jakimiś żywopłotami maszerowałam w bliżej nieznanym mi kierunku, ponieważ niska jestem i ginęłam w tych krzaczorach, ale za to podglądałam ogródki mieszkańców. Jaki tam porządek. Trawa co do milimetra ostrzyżona. Kwiaty pod tym samym kątem, broń boszee! aby jakiś płatek w inszym kierunku nieśmiało się kierował ... zaraz wybiegał dziadzio lub babcinka i układali prawidłowo. Z wrażenia się pogubiłam... szczęście na krótko, bo byłoby kiepsko... ja i moja orientacja w terenie buhahaha.

Szczęśliwa z odnalezienia hotelu, poszłam na kawkę do sąsiedniej Rizzerii. Z książką się rozsiadłam przy stoliczku, na świeżym powietrzu. Sączyłam mój nałóg i czytałam. A potem przeniosłam się na teren hotelu i tam w towarzystwie czarno-białego kota, na wygodnych fotelach, pod gołym niebem, czytałam dalej.

Nikt mi nie przeszkadzał, nie wołał, nie kłócił się, nie słyszałam znienawidzonego czasami słowa "mamoooo", dupska nikomu nie musiałam podcierać, ścierać blatów i podłóg, martwić się o żarcie i czy zjedli, czy poupychali po kątach. Tak po prostu czytałam. Sześć godzin. Non stop. Plus w Rizzerii.

A zapomniałabym. Mój romans z książką zmącił jakiś biznesmen, który coś zaczął szwargolić po ichniemu i ni jak nie dało się dogadać. On po szwabsku, ja po angielsku i o ile udawało mi się piąte przez dziesiąte wyłapać, on był w czarnej dupie. Potem przyniósł mi jakieś prospekty po ichniemu. Fotę pokazał. Szefem był jakiejś pokaźnej firmy serów, oliwek nadziewanych i innych jeszcze apetycznie wyglądających pyszności. Aż ślinę musiałam po kryjomu kolanem wycierać tak mi smaka narobił.

A potem gadał coś, że pracuje u niego Polak. A potem odszedł i zaczął dzwonić. Uznałam rozmowę za zakończoną i oddałam się lekturze. Aż tu nagle jak mnie ktoś w plecy nie pacnie.... podskoczyłam jak oparzona z konkretną wiązanką na ustach, a ten biznesmen mi swój telefon daje. "Jesusie, czego znowu! Z kim mam teraz gadać !!!! Co za upierdliwy dziad!" - pomyślałam, a w słuchawkę zniecierpliwione "helloł". A tam po drugiej stronie jakiś Jacek. Ja nie wiem o co chodzi, on nie wie o co chodzi, a biznesmen się do mnie szczerzy jak dekiel, prawie tupie nogami ze szczęścia. Jacek myślał, że ja bizneswoman i że szef interesa ubije. Buhahahhaha!!!! A ja towarzyszę mężowi w delegacji i byczę się podczas jego czasu pracy, odpoczywam od domu i dzieci. Śpię, czytam i zwiedzam. A ten interesy chce robić hahahha.

Dowiedziałam się, że firma w Czechach i że zapraszają z całą rodziną. Ugoszczą, napchają smakołyków w żołądki, pokażą firmę... A potem pogadaliśmy ogólnie. Na koszt szefa :) Że żona Jacka miała dzisiaj (było dokładnie 2 lipca) rodzić,  że chodzi po schodach i dźwiga, bo już chce by drugi potomek wyszedł, że ja mam dwóch synów i 2 lata różnicy, tak jak będzie u nich. I takie tam. A szef stoi nade mną i się kielczy. Ja też z bananem na pysku i dalej o pierdołach. Kazałam Jackowi powiedzieć, co tylko zechce a propos negocjacji ze mną, bo i tak z szefem się nie dogadam :)

I wrócił Ślubny. I pojechaliśmy podziwiać mury klasztoru. Zostawiłam kontuzjowanego męża ( kolano, cały czas po upadku na rolkach, operacja chyba go czeka) i samotnie poszłam oblukać sypiące się momentami mury. Pięknie. Zawsze w takich miejscach zastanawiam się kto tu chodził, jak ubrany, z kim, jak wyglądało życie w tym właśnie miejscu lata temu. Potem przenieśliśmy się w malownicze uliczki i maltretowaliśmy aparat. Tak urokliwego miejsca dawno nie widziałam. Prześlicznie. A jak jeździliśmy po okolicy, to wszędzie winnice, winnice i skały, skały i rzeka.

Pizza w Rizzerii i do pokoju spać. Tym razem wydawało się, że bez sensacji. Karta działa!

W końcu zasnęliśmy. Łatwo nie było. Mój kręgosłup nie dogadał się z materacem. I jak już sobie spokojnie spałam, nagle najpierw Ślubny wali mnie w ramię i w tym momencie dociera do mnie, że w hotelu wyje alarm przeciwpożarowy. Nosz kurwa mać! Co znowu?! Spanikowany Ślubny ( on zawsze w takich sytuacjach traci głowę) wyleciał na korytarz i zarazem na dwór i głośno zastanawia się jak tu wejdą strażacy skoro nie mają tej pieprzonej karty.

Strażacy się pojawili błyskawicznie. Powchodzili do służbowych pomieszczeń. W tym czasie Ślubny oprzytomniał i kazał mi pakować sprzęt: laptopy, ipada, smartfony, ładowarki, aparat i obiektywy... no najbardziej wartościowe rzeczy, bo on ma dość rewelacji w tym pseudo hotelu i najwyżej pojedziemy do tego, w którym był ostatnio". No i warto spakować, bo jakby ewakuacja....

No i Ślubny chaotycznie wrzucał sprzęty do walizki, a ja poszłam do łazienki, chwyciłam antyperspirant, szczotkę do włosów (zastanawiałam się nad suszarką, w końcu też sprzęt, ale w torebkę bym już nie zmieściła), szczoteczkę do zębów i krem nawilżający - ostatnio bez niego nie egzystuję ( kuracja witaminą A). A no i gacie na zmianę, bo jak to? W brudnych mam chodzić? A właściwie bez bo w piżamie jestem?

Ślubny przewrócił oczami z niedowierzaniem jak zobaczył czym ja jestem zajęta - wygrzebywałam gacie z walizki ( zamiast kurna wrzucić ciuchy do walizki, zapiąć i ewentualnie wyjść, też straciłam głowę :) ). Ślubny nie mógł zrozumieć jak w takiej sytuacji, gdzie mogą nas ewakuować, bo pożar, można zajmować się pakowaniem kosmetyków i majtasów ( nie wie, że w głowie intensywnie kołatało się: biały czy fioletowy stanik ), a nie najbardziej wartościowych rzeczy. No ale dla mnie właśnie te gacie były najbardziej wartościowe. No ja zupełnie nie rozumiem o co mu chodziło.

Dorzuciłam do torebki najbardziej wartościową dla mnie rzecz = książkę i byłam gotowa do opuszczenia hotelu. W tym samym czasie strażacy zdążyli wszystko sprawdzić, okazało się, że alarm fałszywy i można spokojnie wrócić do łóżek.

Wróciliśmy. Owszem. Tylko jakoś zasnąć się nie dało. Ślubny pewnie kimnął w momencie jak budzik mu dzwonił. Ja wygramoliłam się z pościeli po 11.oo, ku niezadowoleniu pani sprzątającej, która zostawiła świeże ręczniki pod drzwiami.

piątek, 5 lipca 2013

Wyjazd.

DZIEŃ PIERWSZY

Pierwotnie planowaliśmy wyjazd ok 10.oo, bez ciśnień. Ale potem stwierdziliśmy, że jak o 8.oo się uda, będzie super. W końcu my spakowani, dzieciaki też. Wystarczy tylko przerzucić towarzystwo dwa płoty dalej, za nimi pierdyknąć bagażami i droga wolna.

Ale już rano zaczęły się schody. Kumpel, który miał pożyczyć Ślubnemu służbowy samochód, kombinuje i kręci, bo mu prywatny wysiadł. W końcu wymienił akumulator i bryka jak nowa. Szybkie zakupy, walizki jebs do bagażnika i jadzim.

Pogoda jakaś taka pochmurna, deszczyk oczyścił nam szyby. Jak się wypogodziło, to dla odmiany dupsko mi się w dżinach gotowało. Ale póki co jedziemy.

Zawsze lubiłam jeździć w długie trasy. Można spokojnie pomyśleć, zająć się swoim wnętrzem, muzy posłuchać, pogadać.... a mnie napierdalały plecy po dwóch godzinach jazdy! Rozmowna co prawda jakoś nie byłam, za to Ślubny próbował, a to jemu za kółkiem się nie zdarza.

Postoje, jazda, smsy do Loff. Jazda, jazda, koniec smsów, bo już granica minięta ( no troszkę jeszcze pisałam, ale nie tyle ile chciałabym).

Wreszcie dojechaliśmy. Ślubny w jakiejś skrzynce się zameldował. Skrzynka kasę z karty ściągnęła, wydała kartę do drzwi i numer pokoju. Po zaniesieniu walizek, wybyliśmy na miasto. Ślubny postanowił pokazać mi z okien samochodu miejscowość, którą tak się zawsze zachwycał. Ja się zakochałam w architekturze, domkach, domeczkach, uliczkach.

Późno było jak dojechaliśmy, więc miasto poznałam tylko z okien samochodu, bo jeszcze kolację wypadałoby zjeść, a zbliżała się 22.oo.

Blisko hotelu jest Rizzeria. Pizza była dobra. Herbata i piwko też.

Wracamy,a  tu niespodzianka. Nasza karta nie działa. Normalnie wpycham to dziadostwo w odpowiednią dziurę i nic. A hotel taki bez osoby w recepcji. Na szczęście na terenie ośrodka siedzieli młodzi ludzie i nas wpuścili, ale drzwi od pokoju nie da się otworzyć. Dochodzi 23.oo. Ślubny w krótkich galotach i tiszircie.

Ja co prawda w sweterku, ale szczena mi lata. I tacy zrezygnowani stoimy. Ja w drzwiach, żeby się nie zamknęły, a Ślubny przed, numerów szuka.

I nagle zobaczyłam wóz policyjny. I narażając się na śmierć ze strony Ślubnego mi zadaną, bo on antypsiarnia, zaczęłam krzyczeć i machać. Podjechali. Ślubny zamiast zacząć mnie dusić, zadowolony z akcji pod hotelem. Policjant podzwonił gdzieś, posprawdzał drzwi, próbował wmówić nam, że pomyliliśmy pokoje, ale bardziej żartem. Zresztą mi nie wmówi. Ja tam pamiętam, co na kartce widzę. Wyraźnie widziałam 44.

Jeszcze podzwonił, a na koniec oznajmił, że najpóźniej za 20 min będzie tu ktoś z firmy od kart do drzwi. I był! I otworzył te drzwi. A Ślubny już gotów był prawników sprowadzać i przenosić do lepszego miejsca. Ale wstrzymywały go laptopy i ipad w zamkniętym pokoju.

I pierwszy raz widziałam jak Ślubny dziękuje i chwali policję. Ale na polską musiał nagadać :)

poniedziałek, 1 lipca 2013

pakowanie

Dobrze, że nie wygrzebałam babcinych barchanów. A nuż przez te 4 dni przytyję ze 20 kg. Szala i rękawiczek, bo jakby pogoda nie teges...

Czego ja tam nie spakowałam. Jak to baba. Dwa dni na miejscu. Dziesięć razy dwa w podróży. Pewnie będę się przebierać w podróży. Buhehehe. No na pewno nie ja. No chyba, że się obrzygam, ale mi to na szczęście się nie zdarza. Co innego Terrorist. Ale ja nie.

I gazety zabrałam. I książkę. I mam w planie się wyspać. I romantycznie wieczorami przemykać ulicami ponoć malowniczego miasteczka gdzieś w Austrii.

A ileż ja ciuchów dzieciakom spakowałam. Obawiam się, że babcia ze strachem w oczach, będzie wietrzyła podstęp. Mianowicie, że zostawiliśmy dzieci na dłużej niż zapowiedzieliśmy. Albo, że uciekliśmy.

Dzieciaki się cieszą na wakacje u dziadków. Ja się cieszę na czas spędzony sama ze sobą, podczas gdy Ślubny będzie pracował. I cieszę się na czas tylko ze Ślubnym. Tak. Cieszę się. Tylko ja i on. Dla siebie. Od niepamiętnych czasów.

Myślę, że to będzie dobrze spędzony czas...