niedziela, 25 sierpnia 2013

....ach co to był za ślub....

To nie byłam ja. Normalnie jakiś demon mną zawładnął.

Oczywiście na początku focha zapodałam, bo za mało w siebie wlałam, żeby tańczyć. Kij w tyłku miałam i rytm szedł swoim torem, a ja swoim. A Ślubny ciągnął na parkiet. I polazłam jeść. Ile ja w siebie napchałam.... wstyd, ale normalnie żarłam za połowę stołu. Plus dwa kawały tortu! Pycha!!!!

A potem zdjęcia robiliśmy w pudełku i drukowało zaraz i wklejaliśmy do księgi gości. A potem to co chwila zmienialiśmy kapelusze i pióra i szczerzyliśmy się do puszki.

A potem z parkietu nie mogłam zejść. Tańcowałam jak nigdy w życiu.

I muzyka ucichła. A my ze szwagierką czekałyśmy na środku aż zaczną grać. I wpadł Ślubny i wszystko zepsuł. Tej, a wy co! Koniec... taksówki czekają. I czar prysł. Byłam nie-do-tańczona!!!!!!

W hotelu ze szwagrem i Słoniem. Dwa pokoje. Dopiliśmy co tam przytargaliśmy i pewnie w okolicach 7.oo się położyliśmy.

Rano miałam prowadzić. Niestety.... alkomat wskazywał, że to niemożliwe. I piłam dalej :)

A ile ja znowu zjadłam. Przystawki, obiad, przystawki. Ogórki, cały półmisek śledzi, zupa, pieczone ziemniaki, rolada, chleb, naleśniki nadziewane łososiem i czymś tam jeszcze, chleb ponownie i raz jeszcze. A wszystko w jakieś 30 minut.

Ale cały półmisek śledzi? Łatwiej byłoby zamienić z talerzem.

A jaki ja miałam zajebisty makijaż wczoraj. Moja sąsiedzka kosmetyczka sprawiła, że wzroku od siebie nie mogłam oderwać, jak stanęłam przed lustrem. Normalnie jak nie ja. A może to nie byłam ja? Żeby lawirować na parkiecie w takim stylu!!!!! Ja!!!!!

piątek, 23 sierpnia 2013

Mam czerwone pazury! Pierwszy raz w życiu. No może drugi, ale pierwszego nie pamiętam. Może mi się śniło? Ale nie, bo ja o takich pazurach nigdy nie marzyłam. Może był to sen sąsiadki? Bo na pewno nie mój. Tak czy siak wali mnie po oczach. Normalnie razi. A do tego mam wrażenie, że mam krew na rękach.

I zmarzłam na pultrze, czy jak to się pisze? I obawiam się, że Miszelin będzie miał jeszcze większy katar, bo co prawda bił butelki i słoiki, ale potem to już tylko stali. A kurtek nie mieli.

Prowadziłam samochód z tego bicia szkła, bo Ślubny opróżniał butelki .... żeby dzieci miały co bić o chodnik. I to prowadziłam z inszej strony miasta. I nawet pod Tesco zajechałam. Ale ze Ślubnym u boku to żaden wyczyn. Do teraz się boję do pracy jechać. A jeżdżę sama dwa tygodnie. Dzień w dzień ta sama trasa i ani milimetra dalej.

Aaaaa .....

I jeszcze udało mi się dzisiaj po południu umówić do kosmetyczki na mejkapa, żeby ludzi nie straszyć. A jeszcze wcześniej do fryzjerki na ułożenie tego ogromu ciężkich włosów.

I pomyśleć, że mogę w piżamie przez balkon na ich balkon i już jestem w salonie kosmetyczno - fryzjerskim.

czwartek, 22 sierpnia 2013

I nie wiem kiedy tydzień zleciał!

W sobotę na ślub, a ja buty bym potrzebowała, marynarkę jakąś, torebka małych rozmiarów też by się zdała, bo moja gdzieś se poszła. W sumie się nie dziwię, tylko nudne imprezy weselne zaliczała. I nie proszono jej do tańca... a może lubiła? w przeciwieństwie do mnie!

No to z zasmarkanym Ślubnym obleciałam dwa sklepy i doszłam do wniosku, że jak mam kolejne niewygodne kupić i tylko na raz, to ja już się przemęczę w tych co to miałam na poprzednich dwóch weselach. Prawie nówki. Dwa razy na nogach. Do tego u szwagra szybko się pozbyłam wykopując poza parkiet. Aż się ciotki zaczęły śmiać, bo Ślubny zrobił to samo. Nie rozumiem, płaskie miał a nie na ośmiocentymetrowej szpili.

Na zmianę najwyżej baleriny pod pachę wezmę. Torebka będzie pewnie mniejsza.

Za to w locie zostałam właścicielką marynarki, a raczej żakietu. ( Cholera jest różnica? Bo ja się nie znam. Dopiero uczę się kupować "eleganckie" ciuchy. Wcześniej dżiny, trampki, polo, bluza.... )

Na pazury przed zamknięciem salonu zdążyłam się umówić. Na szczęście po sąsiedzku mam. Jutro stówą przez miasto i akurat z pracy zdążę. (żartowałam!)

Może jeszcze fryzjerkę złapię i może jakimś cudem będzie miała na sobotę miejsce. Bo ja mądra do swojej fryzjerki umówiłam się na wtorek. A jak wiadomo wtorek jakby nie patrzeć po sobocie. To jak już obciętych i może z leksza farbą potraktowanych nie będzie, to nadzieja, że ktoś nada temu czemuś na mej głowie kształt na sobotę.

A fryzjerka też po sąsiedzku. W tym samym salonie za ścianą mej salono- kuchni.

I co nie da się w 2 godziny wszystkiego załatwić? Da!!!! A jakbym siedziała w domu, to łaziłabym całe dwa tygodnie bezmózgo po sklepach, zastanawiała, kombinowała aż by mi i tak wykupili, co upatrzyłam. Albo bym przekombinowała i też na raz marynarę na przykład kupiła, bo za elegancka jak na mnie by była do pracy.

Jutro w biegu na pazury, potem na pultra. Będę napierdalała słoikami z piwnicy. A niech oni się martwią o śmieci:)

A w sobotę jak się uda to może ktoś zrobi coś więcej z moimi włosami niż tylko umyje, wysuszy, rozczesze i gotowe. Choć i tak nie jest źle.

sobota, 17 sierpnia 2013

to jest kara od wymigiwania

Za tydzień ślub znajomych. No nijak nie da się tego dnia ominąć, jakkolwiek bym kombinowała. Nie, że ich nie lubię. Bo lubię. Ale ja takich imprez nie znoszę. Trzeba się wbić w niewygodne pantofelki, przyodziać w kieckę, a ten rodzaj kreacji nie przypadł mi do gustu, wcisnąć wszystkie "potrzebne" rzeczy w ogromnej torby w małe nie-wiadomo-co. I jeszcze tańczyć wypada, a ja mam kij w dupie!

Dzisiaj panieńskie. Na urodzinach teścia w środę zakomunikowałam szwagierce ( u niej wieczór panieński ), że chcę pobyć z dzieciakami, bo trochę ich nie było. A ja, utęskniona matka, strasznie pragnę z nimi spędzić akurat tę sobotę. A do tego dziadki mają ich na co dzień i tak dodatkowo na dwa weekendy z rzędu, trochę nie halo. Powiedzmy, że tym faktem najbardziej się przejmowałam :)

Nie wiedziałam, że Ślubny do środy na pewno, a może i do piątku ma wolne.

Ślubny do tego wymyślił, że skoro laski zaczynają już o 14.oo ( ładny mi wieczór!), to mogę jechać na 2 godzinki i jak tata będzie go zawoził do drewnianego domku ( tam kawalerskie ) , to mnie odbierze. I jak tu się wymigać?

Najlepiej obudzić się w piątek zapchaną. A w pracy to tylko bardziej mnie zapychało i rozkładało.

Dzisiaj co prawda spałam do samego południa, a wczoraj caaaałe popołudnie do 20.oo. Ale nos cały obtarty, rany w nosie. Kuracja witaminką A ma minusy = skóra cienka jak cholera. Po domu chodzę jak panda, nochal obklejony kremem nivea. Oczy zapuchnięte i załzawione. Węchu i smaku brak. Sił też brak.

Jakbym kiedykolwiek szukała wymówki, by nie iść, przypomnijcie mi, że można jeszcze ulotnić się po godzinie. Byle już żadnych przeziębień nie łapać!!!

Jak ja cierpię dzisiaj :(

wtorek, 13 sierpnia 2013

Wrócili!!!!

Z wrażenia po godzinach zostałam. I to całe czterdzieści minut.

Słuchając opowieści Terrorista z męskiej wyprawy, ugniatałam ciasto na pizzę. W tym samym czasie, co ja ser tarłam, Ślubny z Miszelinem postanowili wskazać mi moje miejsce i przytargali do domu czarnego przyjaciela. Muszę przyznać, że śliczny bydlak jest. Bosh ma na imię. Ale kurde nie zauważyłam zbytniego bałaganu od sobotnich porządków.

I tak od razu, ledwo weszli... żeby po odkurzacz... no nie wiem, nie wiem.

No, ale wrócili. Wyskoczyłam z domu jak opętana, bo akurat z zakupów wróciłam jak mi mignęła głowa Ślubnego. Zaatakowałam Terrorista gramolącego się z fotelika. Focha zapodał. Miszelin z umazanym od loda nosem sam na mnie wskoczył, by za chwilę z obrażoną miną stwierdzić, że jeszcze go nie przytuliłam.
A teraz co. Musiałam jakiś czas temu przegnać towarzystwo, bo mi prawie do wanny wleźli. Jak do spania, to oni do opowieści, a jak wcześniej wypytywałam, to nie mieli czasu ( tylko Terrorist jak tamtych dwóch nie było ). Z kartonów telewizory robili. Terrorist nawet dekoder z pudełka po ryżu odwalił. I kable z taśmy klejącej ( a ja się dziwię, gdzie te wszystkie taśmy się podziały ).

Ślubny wybył na spotkanie z kumplem, który po trzech latach przyjechał na miesiąc do Polski. Weekendów nam brakuje, więc korzysta z urlopu. A jutro od rana z dzieciakami. Ale już przedsmak niedospania ma zaliczony. Jutro na kacyku zapewne czas mu młodzi umilą.

A tak z innej beczki. Pojechałam do pracy samochodem. Policja jechała za mną, a ja przez miasto 90siątką. Chyba byli zajęci czym innym, bo nie skręcili za mną przed biurowiec. I na parkingu samochód mi zgasł. I jeszcze raz. I jeszcze. I mnie poszarpało, bebechy poprzestawiało. Zostawię cholerstwo na środku. Nikt nie wjedzie, nikt nie wyjedzie. Pieprzę! Ale Mysza się zreflektowała i odpaliła. I zaparkowałam. I w deszczu biegiem z końca parkingu jakieś 300m. A jak wyszłam z pracy i tak szłam przez opustoszały parking, na sam jego koniec i wreszcie łeb podniosłam i zobaczyłam jak zaparkowałam! W poprzek prawie, zajmując 2 cenne miejscia. Sic!

Idę czytać. Angielski na jutro przekładam. Dzieci mnie zmęczyły ;)

niedziela, 11 sierpnia 2013

Zainteresowałam się zawartością zamrażarki. Wypadałoby babę odmrozić wreszcie, a pełna po brzegi. Tym sposobem wciągnęłam na obiad michę szpinaku z jajkiem.... mmniaaaam!!!

Angielski przerobiony. Wieczorem przerobię jeszcze kolejny etap obszernej lekcji. I pooglądam mój serial. A tak się zarzekałam, że już nigdy, przenigdy żaden serial nie zagości w mym domu - strata czasu, sieczka w głowie. No ale w celu nauki mogę się wciągnąć w te "Gotowe na wszystko". Moja strata. Jak już zacznę kumać wszystko, to się "odciągnę"!

Moje chłopaki na kawce u cioci Basi. Potem atak na Szczecin, do Ślimaka.

Dziwnie bez nich. Dziwnie oglądać foty z samochodu, które wrzuca Ślubny.

Szczęście mam tyle rzeczy w głowie, które chciałabym zrobić zanim wrócą, że nie mam czasu tęsknić.

I wszystkie te rzeczy mogę robić z wysokości kanapy :)

Był plan treningu z Chodakowską w celu ujędrnienia ciała, ale boję się, że mi waga znowu poleci na łeb i szyję i na cholerę mi ten stres? I jędrne ciało? No po jasny gwint! Lepiej niech se zwisa ta skóra, która kiedyś mieściła jeszcze dodatkowe 33 kg. 

Kiedyś jeszcze nadrobię. Kiedyś kiedy pewien etap w moim życiu się zakończy. Kiedyś kiedy ten wewnętrzny stres wyprowadzi się z mej głowy. Kiedyś kiedy już nic nie będzie takie samo.... a jednak wiem, że dopiero wtedy osiągnę spokój, którego nie miałam odkąd pamiętam. A jednocześnie stracę jeden z fundamentów. Fundament, który był zawsze. Lepszy lub gorszy, ale mój!

Ja pierdolę jakie to wszystko skomplikowane w tym dorosłym życiu. Za dużo zawiłości i zakrętów. 

Dlatego muszę dzieciom dać tyle miłości ile dadzą radę przyjąć, chwalić za najdrobniejsze zasługi, umacniać ich poczucie wartości, dawać siłę, która zaowocuje w przyszłości, być tą PEWNĄ do której mogą przyjść zawsze, o każdej porze dnia i nocy, z błahostką jak i z ogromnym dziecięcym problemem.

Muszę im dać kurwesko dużo poczucia bezpieczeństwa. Wtedy będzie im łatwiej. Ze świadomością, że mają dno od którego mogą się odbić ( jak to ładnie nazwała Loff ), będą szczęśliwsi, lepsi, mocni!

I wreszcie się wyryczałam. Konkretnie i mocno. Ze smarkami po kolana. Aż sikać mi się odechciało... cholera z pęcherza mi te łzy leciały czy jak? I tego mi było trzeba od dawna. I teraz mi lżej. I jeszcze do jakichś mądrych wniosków doszłam :)

Mimo wszystko życie jest piękne, tylko trzeba to piękno zauważać!

PS Telefony Jolanty powodują, że jestem w stanie komuś jebnąć! I to konkretnie! Bo to, że jestem chwilowo słomianą wdową bez dziecków, nie oznacza, że " my samotne kobiety możemy porozmawiać przy kawce". Bo ja kurwa uwielbiam tą kawkę pić w ciszy i spokoju. A jak zapragnę głosów, to muzę rozkręcę na całą epę! I wcale samotna się nie czuję. Ja się wręcz boję, że mi tego danego czasu na realizację swych małych przyjemności nie starczy. Jakby wyjechali na miesiąc, pół roku, to rozumiem, ale wtedy więcej swych małych przyjemności wytargałabym na światło dzienne. No i może po jakichś 3 miechach zatęskniłabym za Jolantą i wpadła na kawkę na 30 min, bo więcej to już strata czasu.

Męska wyprawa... ich pierwsza.... mam nadzieję, że nie ostatnia :)

Z powodu tego, że dostałam ten urlop...tfu staż, moje chłopaki pojechały na męską wyprawę. Najpierw doba w środku lasu u wujka Kangura. Tam jest wypas. Ogromna chata i przestrzeń. Drzewa i cisza dookoła. Miejsca fpip do biegania. A, że dom jeszcze nie dokończony, to dużo atrakcji na dworze. Drabiny, narzędzia, dechy i co tam jeszcze może się samowolnie walać w miejscu "budowy".

Dzisiaj już jadą do Szczecina. Do wujka Ślimaka. Też domek. Ogród = wybieg jest. Ślubny ma w planie załadować smarkactwo na statek i zafundować im chorobę morską, tudzież przyspieszoną naukę pływania :) Te moje małe diabły będą miały frajdę!

We wtorek wracają.

A ja...

A ja odżywiam się batonami i ciastkami.

Czytam, odpoczywam, czytam, nawijam z Loff przez smartgówno, muzy słucham i tańczę ( chyba pierwszy raz w życiu, bo nigdy nie lubiłam ).

Uczę się tego nieszczęsnego anglika. Oglądam seriale w oryginale i się dziwię, że rozumiem.

Była wczoraj wieczorem Loff. Gdyby mnie głowa nie zaczęła łupać na zmianę pogody czy inny szit, byłoby zajebiście. A tak było tylko superancko! No i drugiego drina przez ten ból nie dopiłam :( Taka strata!!!!

I fot nie mam przez tą głowę. Bo Loff z fotostrzałem przybyła. I tak się zastanawiam po jaki grzyb ja tę piwnicę ( tam jest tło do zdjęć ) tak sprzątałam pół dnia dwa dni temu!!!! No jedyny plus to taki, że spaliłam odkurzacz i teraz z nim nie latam tylko delektuję się swoim towarzystwem, książką, gazetą i lapkiem.

Loff zabrała mi siatę książek i biegiem do domu, żeby jej przypadkiem nie podpierdoczyli. Bo Loff dba o swoje, a o cudze jeszcze bardziej. Czyli pasujemy do siebie. Tylko cholera nie ta orientacja, bo tworzyłybyśmy udany duet. Najwyżej noże i zastawa by latała, ale chwilowo tego nie wiemy :) I już wiedzieć raczej nie będziemy.

Pogoda mi się tu coś psuje, bo to cholerne słońce wyłazi.... A tak cudnie padało jak wstałam po 12.oo. No bliżej pierwszej było, i co z tego!

I wlazłam na wagę. I po cholerę się wczoraj żywiłam samymi batonami i waflami? Już 51 na wadze. Czyli kurwa nadal nie mam kontroli, tylko leci na łeb na szyję. Ostatnio pół kilo na dzień. Pierdolę. Kupiona 2 tyg temu kiecka, zaczyna wisieć na mnie.
I pomyśleć, że tydzień temu utuczyłam się do 54,5 i cieszyłam się, że mam zapas do zżucania jakby co. Już nie mam. Już się zaczynam zamartwiać. Nie lubię jak nie mam kontroli nad sobą. NIE LUBIĘ!!!! Do tego całkowity brak apetytu. Nawet słodkie mnie wykrzywia.

Ale co tam. Idę dalej delektować się ciszą i spokojem.... Najpierw angielski, potem przyjemności.



niedziela, 4 sierpnia 2013

Obudzili mnie w sobotę o 10.oo. I wybiegli na jakiś pokaz żużla na rynku, czy gdzieś.

Okazało się, że mieszkanie ogarnięte. Dzieci i Ślubny spakowani. Wow! Nie spodziewałam się, że mnie ktoś wyręczy z tej znienawidzonej czynności.

Pakowanie, mycie, jedzenie.... wszystko jednocześnie czyniłam.

Kosmetyki, zęby...., a jeszcze majtasy okresowe, bo jakby jednak się zaczęło....

Suszarka w ruch, buty do torby, jedzenie do koszyka.

Wrócili z żużla. Spakowaliśmy toboły i jazda. Po trzydziestu minutach rozpakowaliśmy i sielana. Dzieci się bawią, Ślubny kima, ja czytam gazetę. WO... od dawna nie zerkałam nawet w stronę zaległych gazet. Najpierw rozmowy o staż, potem stres pracą, teraz nadrabianie angola.

Pogdałam z Loff. Znowu czytałam. Naszą dziką plażę zajęli :( Krążyliśmy po okolicy, by w końcu wylądować na naszej. A wcześniej sąsiadce powiedzieliśmy, że jedziemy na taką inną plażę, gdzie nie ma ludzi ( a byli!!!), bo obciach ładować się do samochodu, żeby sto pięćdziesiąt metrów przejechać i stwierdzić, że nie ma miejsc na parkingu. Ale my byliśmy przekonani, że tamtej nikt nie zna prócz miejscowych. A ci w polu, bo pogoda sprzyja, a zapowiadają deszcze.

No więc przymusowe krążenie po okolicznych wiochach, bo obciach wrócić po dziesięciu minutach..

Po powrocie odczekaliśmy jakieś czterdzieści minut i na plażę pustoszejącą tuż pod nosem.

Terrorist zasypiał nad zapiekanką, którą przygotowywał Ślubny. Umył też młodzież. Spalił zapiekanki :) A ja zajęłam się powlekaniem pościeli.

Ale chłopaki zgodne są w wodzie. Dzielą kółkiem ( to Terrorist) i kiełbasą, jak nazwał piankową rurę Miszelin ( to własność Miszelina ). Musimy kupić rękawki i kółko dla Miszelina. Bo się gdzieś zapodziały.

Wieczór dla nas. Ślubny obserwował żużel, ja napierdzielałam w angry na smartfonie. Wiem, pogięło do reszty. Ale nie planuję się wciągać. Wciągać zaczynam natomiast anglika. Zabieram się mozolnie, bo ni chuja nie wiem od czego zacząć. Głowię się nad jakimś programem interaktywnym czy coś.

***

A dzisiaj spałam do jedenastej. Jak wylazłam spod prysznica, zapiekaneczki czekały na stoliku. I herbata. I pomidory. I ser. A dzieci zaliczyły zakupy. I kąpiel na dzikiej plaży. ( Patrzcie o 9.3o w pochmurny ranek nikt się nie pcha! )

Plażing pośniadaniowy. I przyjechali znajomi, których trzy lata nie widzieliśmy. Młodsza pociecha się pojawiła w międzyczasie i ma już dwa latka, wygląda na roczniaka, taka drobniutka, a gaduła!!!! A jak się sprzecza.

A starszy Kacper od razu zaczął zabawę w najlepsze z moim Terroristem. Miszelin też niby z nimi, ale też własnymi drogami. I zaczął jeździć na rowerze Terrorista, który jest większy od miszelinowego.

Pizzę zjedliśmy, dopchaliśmy czipsami i Tigerem ( a fuj! ). Miły dzionek.

A teraz mam moralniaka, że olałam całkowicie naukę...

piątek, 2 sierpnia 2013

Szczęściem jest wtulenie się w dziecięce, miękkie ciałko, pachnące po prostu piecio- i siodmiolatkiem.

Szczęściem jest słuchanie dziecięcej paplaniny. Jak oni przeżywają. Zupełnie inaczej niż dorośli. Na twarzyczce malują się wszystkie odczucia. I ten błysk w oku. I słucham o tym jak ciężko, ale w sumie łatwo, wspinać się na tego smoka. Najtrudniej jak się paszcza zamykała i mało powietrza leciało. Dla nich takie ważne, rozemocjowani, z zapartym tchem opowiadają. Zwłaszcza Terrorist przeżywa, aż krzyczy z wrażenia. Ale słucham, bo dla nich to ważne.

Szczęściem jest przytulanie się ze Ślubnym przed snem.

Szczęściem jest zapełniony dzień obowiązkami w pracy i całkowite wyłączenie w domu. Przynajmniej póki dzieci nie zasną.

Szczęściem są moje małe osiągnięcia w pracy. Ogarnianie coraz więcej informacji. Efektywniejsze wyszukiwanie danych. Oswajanie maszyn, nie oszukujmy się, ostatni raz jak byłam w biurze, jakieś 10 lat temu, to tak jakbym ze średniowiecza wpadła w dzisiejszy sprzęt. I jakże się myliłam, uznając to za łatwiznę :)

Szczęściem jest to, że jutro się wyśpię. Ślubny coś o dwunastej mówił. Super! Ale łudzę się, że jednak będę usatysfakcjonowana mniejszą ilością snu i swój szanowny zadek podniosę w okolicy dziesiątej. Zanim chłopaki wrócą z żużla, spakuję nas i będziemy mogli na naszą wieś od razu ruszać.

I życie płynie.

Dzieciaki pojechały z dziadkami na cały dzień do mega parku jakieś 50-60km od nas.  Po powrocie Terrorist strasznie przeżywając opowiadał wiesz mama, bo tam był taki dmuchany smok...oooo patrz dziadek na zdjęciach pokazuje.... właziliśmy z Miszelinem do jego paszczy, on nas jadł i wysrywał ( dzieciaku jak ty mówisz!). A Miszelin nie kimnął się w samochodzie, a cały dzień atrakcji, w ruchu i na powietrzu, i tylko jęczał z rogalem w buzi mama, noooo maaaamaaaa!!! ja chcę spać. noooo maaaamaaa, chodźmy, chcę się położyć, bo jestem zmęciony!!!

Ślubny zaliczał kolejnego lekarza. Wczoraj wycięcie pieprzyka na onkologii. Dzisiaj prześwietlenie barku w Mieście. Wrócił chwilę przed dziećmi.

Miałam ciut czasu dla siebie. Pooglądałam seriale w oryginale. Codziennie jeden odcinek i chyba podszkolę angola, nie? Do tego jakiś kurs zaawansowany i powinno być elegancja Francja. Szkoda tylko, że jak już dziecki ogarnę, wysłucham, zaliczę porcję przytulasków i całusków, które przypadały na cały dzień, głowa nie kontaktuje już tak jak kiedyś. Stara się robię.

W pracy same sukcesy. Molestowałam kserokopiarkę na 5 piętrze przez 40 minut. I wreszcie rozpracowałam spryciarę! Skana sobie na maila przesłałam, wciągnęłam połowę kartek i pizgając pokrywą, wydobywałam z mozołem, jeszcze raz wdrapałam się piętro wyżej i skanowałam zagubioną kartkę. I kserowałam, bo zapomniałam części dokumentów. Bajzel mam na stole, że aż się dziwię, że mój.

A jak rozkładałam maszynę wszystko-robiącą na części pierwsze w celu wysłania plików na mą skrzynkę ( do której na chwilę zapomniałam adresu, no co nie można? ), wyszedł ze swego biura, po jakichś 25 min mojej walki z potworem, pan, z którym miałam wczoraj szkolenie jakieś tam, zmierzył jak jakieś ufo i wypalił czy pani chce zarżnąć tę maszynę? z łobuzerskim uśmiechem.

Dobrze, że okiełznanego już potwora nie rozwaliłam, bo miałam w planie dezercję i udawanie głupa. Na piętrze było tak cicho i wszystkie biura pozamykane, że myślałam, że byłam sama. Cóż na stażu w PKO, zaraz po studiach, rozwaliłam spłuczkę w kiblu, bo próbowałam wyleźć górą, po upierdoleniu zamknięcia. Sam kierownik oddziału mnie wydobywał. Teraz miałabym na koncie kserokopiarkę. I za świadka przystojniaka od szkoleń.

Ślubnego czekają dwie operacje. Kolana i barku. Kolano na rolkach, bark na nartach. Ten się potrafi urządzić.