niedziela, 22 września 2013

Wczoraj pojechaliśmy na festyn. Dzieciaki szalały na dmuchanych zamkach, zjeżdżalniach, trampolinach. No właśnie.... trampolinach. Przyleciał Katek z zakrwawioną paszczą ( rodzice stali dalej i bezmózgo się gapili jednocześnie rozmawiając z Pawłem i Anitą).

Okazało się, że ukochany braciszek pizgnął go z kolana, główki, łokcia, pięści... mało ważne. Jak to na trampolinie. I na co był nam ten festyn i mimowolne wykańczanie dzieciarów. No na co!

Zbankrutuję, wykładając wiecznie na tę oszustkę Wróżkę Zębuszkę. Jak się zdeklarowała płacić nieletnim za każdy zgubiony ząb, to niech buli... a nie... niewinną matkę wykorzystuje!

Po festynie, z butelkami mieneralki z dziubkiem na pocieszenie straty prawej jedyneczki, wywieźliśmy dzieciaki na nasze miejscowe górki i pagórki, w celu poszukiwania kasztanów i żołędzi. Katek dostał zadanie domowe. Nikt z towarzystwa nie wykazywał entuzjazmu, poza mną.

Wąska ścieżka i lecisz w krzaczory na łeb na szyję. Idziemy, idziemy.... żołędzi ciut już mamy, ale ni ch... kasztanów. A pamiętam, że były. I jak wreszcie natknęliśmy się na unikatowe drzewo, to ryzykowałam na krawędzi, gałęzi się trzymając, ale twardo zbierając ile się tylko da. Byle już nie widzieć zbucowanej twarzy, nie słuchac jęczenia Dejwa. No i dlatego, że lubię. Zbieranie kasztanów kojarzy mi się z mamą i moim rodzinnym parkiem. Wtedy jeszcze chodziła. Zbierałyśmy kasztany i jesienne liście. A park był przeogromny. Tam znałam trasy kasztanowe. Tutaj tylko na trasie do przedszkola. Ale tam zawsze wyzbierane.

To ryzykowałam życie nad przepaścią. Dla dziecka. Dla swojego do dzieciństwa.

A dzisiaj pojechaliśmy do drewnianego domku ( Katek zmarzł i chyba ma kaszel). I na odcinku 20m trzy ogromne kasztanowce. Piętnaście minut i cała reklamówka.

Dobrze, że wczoraj nie poleciałam na łeb na szyję. Wystarczyło pojechać na wieś.

I to był bardzo przyjemny dzień. I ważny dla mnie. Już dawno nie dałam synom tyle siebie. Tak na maksa.

I jeszcze jeden sukces. Co prawda nieco na siłę wpakowałam mikroskopijny kawałek leniwych pierogów Katkowi w dziób, ale spróbował. I zjadł. Może nie taką porcję jaka by mnie satysfakcjonowała, ale lepsze to niż niż.


wtorek, 17 września 2013

grypa żołądkowa

Dzisiaj już jest dobrze. Słabam cholernie, ale przynajmniej nie obejmuję klopa. I bardzo się cieszę, że mam wannę zaraz przy kiblu ( miska była w piwnicy ).

Zaczęło się wczoraj. A właściwie z soboty na niedzielę jak byliśmy u mojego chrześniaka na czwartych urodzinach. Ale to wiem dopiero od kilku godzin.

Wczoraj Katka bolał brzuch jak przyszliśmy po nich do dziadków. Babcia zaproponowała, żeby został na noc. Przynajmniej nie będziemy go zrywać rano. Pośpi sobie, bo na popołudnie idzie. Po czym pawiem rzucił na podłogę. Ale raz powiedziane, że może zostać dla Katka dalej obowiązywało. I został. Jak zaniosłam ciuchy i książki Katek znowu pawie porzucał i chyba poczuł się ciut lepiej.

Za to ja wróciłam do domu i pokochałam naszą muszlę klozetową. Odmówiłam wizytę u dermatologa. Między pawiami. Doprawiłam się miętową herbatą. Wiedziałyście, że jak jelitówka, to najlepiej letnią wodę przegotowaną? Że mięta wbrew pozorom szkodzi? No ja nie wiedziałam. Oświeciła mnie pani doktor dzisiaj. A wczoraj wieczorem przekonałam na swym ciele. Fakt, że łapczywie wyżłopałam ostatnie pół szklanki. Położyłam się, umościłam i.... prędkość rakiety to pikuś... tak zapierdalałam do łazienki.

A potem było gorzej. I wanna też była wykorzystana. Jesooo... co za sajgon!

Żołądek Katka ostatni raz postanowił pokazać swej zawartości kawałek świata ok północy. Do teraz spokój. Tylko w dzień "Babciu coś mi wyleciało ". Chyba bąk spreyem walnął.

Ślubny też dzielnie celował pawiami w klopa.

A dzisiaj dzwoniłam do wychowawczyni Dejwa. Bo na zebranie nie dotarliśmy. Ja ledwo do przychodni się dowlokłam, a co dopiero stres na zebraniu, kiedy nikt nie chce zasiąść w radzie rodziców!

No i Gosiak powiedziała mi, że w zeszłym tygodniu dziesięcioro dzieci miało jelitówkę. Nie mówiła Babci, bo babcie panikują od razu i po co mi to. No niby słusznie. Ale my jechaliśmy do mojego chrześniaka, który i tak był podziębiony. No i z soboty na niedzielę Dejw zwymiotował dwa, trzy razy. Wodę w dupska wylał trzy razy i na tym się skończyło.

Dzieciaki JFK też łagodnie przeszły. Młody pawiami z rana porzucał, a starszy do trzeciej w nocy walczył.

Jednak dzieciaki się szybko regenerują. Nie to co my staruchy.....

wtorek, 10 września 2013

Zafundowałam sobie mnóstwo atrakcji na dzisiaj.

Wstałam w środku nocy ( jak na mnie 8 rano też jest środkiem nocy, no ale). Budzik pieklił się już od 6.oo. Ja jeszcze w półśnie obijałam się od sprzętów domowych już trzydzieści minut później.

I poszłam upuścić krwi. I dziadki prawie się pobiły o kolejkę. Nie ważne, że jak oni wymachiwali łapami, to zdążyły wejść i wyjść dwie emerytki, które wykorzystały ich spór. A ja siedziałam i obserwowałam. Kiedy to ja miałam tyle czasu, żeby posiedzieć i obserwować, pomyśleć, wyłączyć się.... Zapewne przed 22 lipca.

Wróciłam spokojnie do domu, kawę wypiłam, zjadłam śniadanie i spóźniona trzydzieści minut wpadłam do pracy ( mój opiekun wiedział, że się spóźnię. zresztą stażysta ma być tyko 8 godzin, a ja zawsze min 20 min dłużej zostaję. a często dłużej). Odpaliłam lapka, wypiłam jogurt, w biegu zgarnęłam kawałek ciasta marchewkowego (PYCHA!), które upiekła pani Ewa i poleciałam z czwartego piętra w dół. Na wycieczkę po zakładzie. A zakład duży! Przeszło 4h łaziliśmy, a i tak wszystko w biegu.

Już pod biurowcem w zajebiście pomarańczowym kasku i w kamizelce w takim samym kolorze, zaliczyłam bliskie spotkanie ze szlabanem , aż ochroniarze zamarli. Nie na darmo kask na łeb chwilę wcześniej wepchnęłam. Nic nie poczułam. Zupełnie nie kumam, czego się tak za głowy łapali!

Foty w odblaskowym stroju ufoludka nie mam, bo na terenie zakładu nie można fotografować. Ale już z dachu kotła, z wysokości 20 piętra obfotografowałam cudne widoczki.... zakładu :) No co! Zapomniało mi się.

Z kręgosłupem do wymiany wróciłam do biura. Wklepałam co miałam wklepać i przed 16.oo zdezerterowałam.... na wywiadówkę.

Pierwszą w życiu. Wypisałam pół wkładu podpisując liczne kartki i karteluszki. Pozbyłam się zawartości portfela, ale przynajmniej jedno z głowy. Komitet i ubezpieczenie odhaczone. Półtorej godziny siedziałam na miniaturowym krzesełku. Zakwasów na dupie dostałam.

Udało mi się uniknąć wyboru na przewodniczącego, zastępcę czy skarbnika. Opłacało się usiąść w ostatniej ławce. Nie ważne, że nie zabrałam okularów i gówno widziałam - udało się nie być w radzie rodziców!

I dowiedziałam się, że mój Katek się zgłasza. I odpowiada. I ma burzę w dupsku, bo ciężko mu wysiedzieć i kręci się jakby mrówki go oblazły. W szoku jestem. Dzieciaka mi zamienili.

A jak już wieczorkiem wreszcie wróciłam do domu, odpaliłam swe wyniki z rannego upustu. I jak na leki, którymi się faszeruję w celu pozbycia starczych pryszczy, to normalnie młody bóg ze mnie!

A żeby było śmieszniej mój Tata też dał se krwi upuścić. I jak na jego lata (82 skończone) jest zajebiście. Nie jeden trzydziestolatek by takie chciał.

Normalnie sielana :)

Wyjątek stanowi zdarte czoło Dejwa. Ale młodszy jak to młodszy... nie pamięta co, gdzie i kiedy:)

piątek, 6 września 2013

pierwszy tydzień roku szkolnego

A jednak będę w tv. Pierwszy tydzień szkoły za nami. Dzisiaj Katek pożalił się Ślubnemu, a potem przy mnie popłakał, że jak był z Pepe na przerwie, to jakiś (starszy) chłopak podszedł, wyzywał ich (same bluzgi chyba, bo syn "nie pamiętał" ), wyrzucił Katkowi butelkę do śmieci i uderzył z pięści w ramię.

Mój pierworodny podobno oddał ( jeden z najniższych w szkole, dżizas ), a Pepe pobiegł za jakimś drugim.

Co do oddania i gonitwy nie mam pewności czy prawdą to jest. Wykład strzeliłam, że jakby ktoś ( skurwiel jakiś!) chciał pieniądze albo będzie go straszył, wyzywał to ma mi to od razu mówić ( a ja już nogi z dupy...).

Na szczęście mój syn powiedział, że rozpozna tego chłopaka. Na szczęście bojowego smarkacza, żeby jednak Katek nie miał okazji wskazania mi gówniarza. Na moje szczęście, żebym jednak nie spojrzała w oczy narwanemu uczniakowi, bo będę w tv, a jednak kamera mi nie służy.


Pierwszy tydzień przedszkola, a Dejw w piątek, czyli dziś, byczył się u babci ( babcia pewnie mniej zadowolona z tego faktu). Wczorajsze popołudnie Dejwo był niemrawy, przygaszony. Wieczorem już podawałam nurofen. Obudził się w okolicy 23.oo. Położył na kanapie i mętnym wzrokiem ogarniał otoczenie. A potem w łóżku białkami przewracał i gadał coś od rzeczy. I ten pusty wzrok przed siebie.

A rano jakby nigdy nic. Nówka sztuka. I cholera wie, co to było/jest?



poniedziałek, 2 września 2013

tak mi się wzięło na wspominki

Pierwszy dzień Katka w szkole. Ciekawe jak mu tam będzie.

A tymczasem....

Ja w jego wieku, no nie, jak na ten wiek to sporo starsza, bo ja lipcowa, on grudniowy. Ale ... mając te lat skończone siedem, pomaszerowałam z mamą za rękę ( zupełnie zdziwiona mijałam płaczących i zasmarkanych rówieślników, ja byłam ciekawa nowego ) na rozpoczęcie szkoły. Pewnie było na boisku naszej jeszcze nie wykończonej najnowszej szkoły sportowej w mieście, ale tego nie pamiętam. Pamiętam za to, że pierwsze dwa miesiące pierwsze klasy chodziły do blaszaka ( taki komunistyczny budynek obity blachą ).

I jak na córkę polonistki i historyka ( nie pracowali w tej samej szkole, ojciec zresztą był na emeryturze ) przystało, wzięłam się pilnie za obowiązki szkolne. Mama zaakceptowała, że na początku mamy nauczyć się czytać tylko połowę czytanki. Jakże była rozczarowana po pierwszej wywiadówce, kiedy to dowiedziała się, że "tylko słabsi uczniowie" te pół czytanki ( cóż! wiedziałam, że jej coś w tej połówce śmierdzi, ale nie sądziłam, że spyta wychowawczynię. Jesooo, obciach.)

No to musiałam za karę nadrobić wszystkie czytanki. I to w jeden dzień! Odechciało mi się nie-czytać. Pewnie dzięki temu dzisiaj dzieci kojarzą mnie tylko z książką. Ostatnio walnęłam przekleństwem, a Katek "Tatoooo, powiedz, że mama będzie miała karę! Ma zakaz czytania książek. Na miesiąc!". I pomyśleć, że takiego gada swą piersią wykarmiłam!!! Na miesiąc! Zwariował gówniarz! Kanalia jedna, no!!!

W trzeciej klasie robili testy sprawnościowe dzieciom, żeby wyłapać najlepszych i wpakować do klasy A, sportowej. Jak na uczennicę szkoły sportowej przystało starałam się jak mogłam. Biegi kazali mi powtarzać dwa razy. Dwa razy dlatego, że widzieli potencjał. Tyle że potencjał się zorientował i oklapł. I kazali jeszcze raz, ale dopiero po wszystkich ( dotarło chyba do cymbałów, że dwa okrążenia hali i od razu kolejne dwa nie będą efektywne - choć ja nie byłam zbytnio zmęczona :) ). Ale ja wiedziałam o co biega, a granie w kosza mi się jakoś nie uśmiechało. I wiedziałam co robię. Do dzisiaj jestem kurdupel. Metr pięćdziesiąt w kapeluszu. Gdzie do koszykówki! Tak czy siak biegłam sobie jakby od niechcenia. A i tak ponoć miałam dobry czas. No ale ostatecznie całą resztę ćwiczeń zaniżałam. Opłaciło się. Byłam w klasie B.

A w klasie czwartej nie mogłam spamiętać jakichś dat z historii ( zresztą jak na córeczkę historyka serdecznie historii nie lubiłam ) i uczynna Mama pokazała jak zrobić ściągę. I co gorsza dla niej, dla mnie jeszcze gorzej powiedziała jak się zachowywać, żeby nauczyciel się nie zorientował, że delikwent ściąga.

Od tej pory mały rulonik był moim przyjacielem. Polski i matematyka były jedynymi przedmiotami, na których się nie wspomagałam pomocami naukowymi. Przyswajałam tylko te wiadomości, które mnie interesowały.

A w liceum Mama oczy wybałuszyła, zaniemówiła i tylko oczy wskazywały, że jest w stanie furii. Na świadectwie zobaczyła, że byłam zwolniona z w-fu. A ona nic o nim nie wiedziała. Cóż. Powtórzyłam ten wybryk w kolejnym roku też.

Oby Katek taki nie był! Oby nie po matce swej i ojcu swym. Bo ten też była gagatek!

przedszkole też od dziś :)

Miszelin dwa dni temu zakomunikował, że przeokropnie stęsknił się za panią Gosią i on już chce iść do przedszkola.

I poszedł dzisiaj. I wcale na stęsknionego nie wyglądał. Nos na kwintę, oczy jakoś dziwnie spocone, podkówka w ramach uśmiechu. I jeszcze napisali, że szafka mu należna jest z pomarańczowym prostokątem, a ta okazała się zajęta. W drodze śledztwa doszłam z Gosią do wniosku, że ta zajęta z pomarańczowym prostokątem jest jednak z czerwonym, a za pomarańczowy, robił żółty. I wszystko gra.

Kroksy na nogi, długi rękaw zdjęty, krótki na grzbiecie, przytulas, buziak, jeszcze jeden przytulas.... i poszedł do sali. A mi go żal było. Bo bez Bantka. Bo Ślubny zamiast z nami do tego cholernego przedszkola, to nawracał samochodem, bo groziło nam spóźnienie na rozpoczęcie szkoły. Bo ja już nie miałam czasu na przeczytanie wszystkich możliwych komunikatów, łącznie z jadłospisem na kolejny rok...

I w kolejnych dniach też nie będę miała czasu. Cóż, przerąbane życie matki pracującej. Taka kolej rzeczy. Zresztą może jednak skończę ujadać, bo pewnie od 1 grudnia będę miała znowu fpip czasu wolnego do przepuszczania przez palce....

PS I Miszelin nie jest już Miszelinem. Fałdki dawno się gdzieś ulotniły. Żaden spec oponowy nawet by na niego nie spojrzał, wybierając dzieciaka do reklamy. Dlatego od dzisiaj Miszelin jest Dejwem, a Terrorist Katkiem.

rozpoczęcie roku szkolnego

Się doigrałam! Wiecie co się dzisiaj stało? Tragedyja normalnie! Tragedyja!!!!

Normalnie byłam w szkole. Ze Ślubnym. I moim maleństwem.

Maleństwem, które jeszcze nie tak dawno napierdalało mnie w żebra, czkawkę miało, którą to wprowadzało swój inkubator w mega wstrząsy, rozpychało się i walczyło o każdy milimetr mych wnętrzności, jednocześnie rzeźbiąc na mym brzuchu powłoczkę z popękanej skóry. A potem jak już maleństwo, zmuszone kroplówką, wylazło na światło dzienne i zaczęło drzeć swą dość brzydką papinkę, tak darło przez następne kilka miesięcy, a potem do darcia doszedł jeszcze upór i bunt. Tyle, że papinka się zmieniła i okazało się, że to drące się zawiniątko, jak już na chwilę się przymknie, nie jest wcale takie brzydkie jak w dobie pierwszej i kilku kolejnych. Jest nawet dość ładne i ma prześliczne duże, niebieskie oczęta otoczone rzęsami niczym firanki.

Tak! Mój Terrorist od dzisiaj jest szkolniakiem. Najniższy w klasie. Ba! śmiem twierdzić, że nawet najniższy wśród pierwszaków ( nie liczę tych dwóch dziewczynek, które były jeszcze drobniejsze). Mam tylko nadzieję, że nie będą mu dokuczać. Mam nadzieję! Bo jak mi któryś coś powie mojemu Bantkowi, dokuczy, doprowadzi do łez, skrzywdzi słowem ( nie daj bosze czynem!!!!)..... normalnie wpadnę z bejsbolem i będę w tv :)

No to na tyle. Zaraz lecę po resztę wyprawki. A potem po Miszelina.

Zaczynam doceniać czas z dziećmi. I w życiu, W ŻYCIU!!!!! nie oddałabym tych blisko 7 lat spędzonych z nimi w domu. Żałuję tylko, że nie spędziłam ich bardziej świadomie. I że tak często zbywałam te moje szkraby, zamiast być z nimi całą sobą. Ale tak chyba się nie da. Zresztą kto im kazał przez pierwsze pięć-i-pół roku drzeć paszcze po nocy doprowadzając mnie do mega zgonu w dzień? No kto????