piątek, 27 czerwca 2014

Czuję się nieswojo. Dziwnie mi i smutno. Do tej pory zaliczałam wszystko, co się dzieje w życiu dzieci. Nie ważne, że czasami miałam dość. Najchętniej zniknęłabym na 8h w pracy i odpoczęła od wiecznych przepychanek, krzyków, obsługi i wyprowadzania na spacer w celu zmęczenia materiału.

Dzisiaj pierwsze zakończenie roku Bartka. I mnie tam nie ma. Jest Ślubny. Są dziadkowie.

Ja siedzę w pracy i rozmyślam. Intensywnie. Tracę. Tracę z życia dzieci. Potrafią mnie zaskoczyć zachowaniem, opanowaniem jakiejś czynności, której jeszcze tak niedawno nie mogli pojąć. Kiedyś nie zwracałam uwagi na to. Rozwijali się na moich oczach. Teraz często wracam po 17, po 18. Chwila i idą spać.

I mnie zaskakują. Coraz bardziej. Nawet nie wiem kiedy stali się tacy dojrzali.

Cieszę się, ze miałam te siedem lat z nimi w domu. Najważniejszego nie przegapiłam.


niedziela, 22 czerwca 2014

Pierworodny zdobył srebrny medal w turnieju piłki nożnej.

Wszędzie z nim dzisiaj chodził :)

Stroju klubu też nie ściągnął nim do wanny nie wlazł.

sobota, 14 czerwca 2014

Nabyłam dzisiaj portki i bluzki z neta.

Będą za małe albo za duże.

Bo na pewno nie dobre.

Cóż? Najwyżej odeślę.

Ale rabat dostałam. 20%!

sobota, 7 czerwca 2014

Przeżyłam ten dzień. Dobrze, że esemesownie prosiłam Loff o wsparcie kciukowe. Dzięki temu jeno trzy razy tlen podawali i raz z przed zawału mnie wyprowadzano.

A zaczęło się od zbiórki na parkingu cmentarnym. Potem cały nasz integracyjny sznur samochodów wszyscy puszczali, myśląc, że z pogrzebu się ewakuujemy. Ciekawe czy nie zastanowił się ktoś czemu wszyscy kolorowo na sportowo i w dżokejkach.

A to tylko dzień z rodzicami, dziećmi i trenerem piłki nożnej.

W pierwszej kolejności udało mi się załadować dupsko na rower wodny i nie wywinąć przy tym salta do gloniastej wody.
Dzieci też udało nam się nie zgubić i nie potopić. Zgrzałam się w tym kapoku jak cholera, ale czego się dla dziecka nie robi. Tym bardziej, że wyjazd był zagrożony. Miszelin po dziesięciokilomertowej porannej rowerowej wycieczce ze Ślubnym i Katkiem ( codziennie tyle jeżdżą, więc to nie był powód ) pół godziny przed wyjazdem zaczął pawiować. Zarzygał całą powierzchnię podłogi. Ale głowa przestała boleć i potem już dobrze się bawił.

No więc po wprawianiu kupy plastiku w ruch, musiałam nadrobić stracone kalorie ( nie ważne, że Ślubny większy kawał trasy pedałował sam ). Wlałam w siebie ogromną latte i porcję lodów, po to, żeby kawałek dalej doładować jeszcze kulkę plus kulka po Didzie.

I wtedy kazali nam grać z dziećmi mecz. To, że czasami bywam w kotle na stadionie, nie oznacza zaraz, że znam reguły gry tak do końca. I że potrafię latać za piłką i jeszcze celować w bramkę. Nosz kurwa jak trafić w takie małe coś! I gdzie ta cholerna kondycja? W torebce zostawiłam czy w łóżku?!!!

Strzeliłam w słupek ( każdy głupek strzela w słupek ), bokiem bramki piłka wleciała, kilkakrotnie o chmury zahaczyła, odbijała się z echem od dziecięcych piszczeli.... ale w bramkę nie trafiłam :(

W pierwszej połowie latałam jakoś nieporadnie, zawieszałam się, zaczynałam myśleć, gdzie ja powinnam celować. Za to w drugiej połowie wstąpił we mnie diabeł. Zabierałam piłkę, celowałam ( no starałam się no!), kopałam i łapy rozrzucałam we wszystkie kierunki. I tylko żal mi było, że już koniec.
A Ślubny był zdziwiony, że pierwszy raz w piłę grałam. Stwierdził, że talent się zmarnował. Buhahahaha.

Potem ognicho na plaży. Kiełbaski, buły. Szaleństwo dzieciarni i powrót do domu.

Przeżyłam rower wodny.
Przeżyłam mecz z dziećmi.
Przeżyłam większość dnia w żarze słonecznym.
W domu zastanawiałam się czy jeszcze żyję czy już może po chmurach stąpam.
Tylko dzieci miały energię.
Skąd!!? Pytam się jak te małe wszy się tak szybko regenerują!?

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Pikawa mi nawala.

Wyczekiwałam soboty, bo miałam iść lać drinami po świeżo odmalowanych ścianach u maj Loff.

I dupa.

Już w nocy kilkakrotnie budził mnie ból głowy, który odpuścił ok 15.oo. Szczęście spałam do 12.oo.

A potem przyczłapał się ten dziwny ucisk w klacie. Jakby mi żelazko takie z dawnych czasów, żelazne, w cholerę ciężkie położono między te dwa pomarszczone jabłka, zwane piersiami. Ciężki oddech. Każdy ruch był mega wysiłkiem. Nawet niedobrze mi było momentami.

Wieczorem przeszło ciut, ale bałam się iść. Nie czułam się na siłach. Raczej miałam w głowie widok jak gdzieś padam po drodze... i rozbijam cenny załadunek na plecach. Kumacie, nie.... plecak, a w plecaku driny. Bym z ziemi zlizywać musiała... no na co mi to!? Jeszcze by mnie odwieźli do psychiatryka. Albo... co gorsza!!!... za kratki.

I nie poszłam. I ryczeć mi się chciało. No nie poszłam!

Se poryczałam co prawda w niedzielę. Z niemocy. Z chujowego samopoczucia, które już dość długo trwa, a jeszcze dochodzą nowe dolegliwości. A ja mam już dość. Co się z lekarzy uwolnię, to kurwa nowi do zaliczenia się pojawiają.

I znowu biedny Ślubny w tym wszystkim. Bo się na nim wyładowałam. No, ale po cholerę się pcha z pytaniami. Nie może się domyślić, że akurat tego dnia lepiej było mi schodzić z drogi? A nie dopytywać, przytulać i inne chuja-wianki.

I on jeszcze mi wyskakuje, że kocha. No ludzie!!! Ja bym taką jak ja młotkiem pierdolnęła, za drzwi z chałupy wywaliła, zamki pozmieniała... no nie wiem. On kocha. Ręce opadają.
Tzn, dobrze, że kocha. Ale pojąć tego nie mogę.

A dzisiaj w pracy Łysy mnie podsumował "Ty weź coś ze sobą zrób, bo długo tego sapania i łapania oddechu nie zniesę!". Owszem, znowu jakiś ciężar na klatę mi wlazł. I czułam się kijowo. I słabo mi było momentami. I każda czynność zabierała mi 2 jak nie 3 razy więcej czasu. I praktycznie wiele to ja nie zrobiłam. No nie zawsze trzeba zhańbić się robotą, nie? Mi praca, jak widać, całkiem, ale to całkiem nie służy.
Tak czy siak nie zdawałam sobie sprawy, że inni to jakoś zauważają. A jednak....

Jutro idę na pobranie krwi. Muszę wykluczyć ulubiony argument lekarzy A kiedy pani TSH badała? ... No właśnie!

I postaram się wytrwać do jutra, bo czuję się koszmarnie. Koszmarnie!