wtorek, 30 września 2014

Tak siedzę i myślę. ( Serio, czasem się zdarza! )

Właśnie kumpela zamówiła domek w Białce. Na ferie.

Oddajemy młodych do szkółki snowbordowej. Sami też mamy zamiar poobijać się na desce. Może będzie fajniej niż na nartach?

I tak mi głupia myśl przeszła przez głowę...

Jakoś pierwszy raz boję jechać się w miejsce, gdzie pojawiły się moje dzieci.

Co prawda wtedy planowałam... Ale dzisiaj Ślubny do szwagra walnął, że jakby było trzecie, to by było.

Szczena mi opadła.

Ja już chyba nie chcę.

Chociaż w głowie przesunęłam granicę ostateczną o dwa lata. Jeszcze do niedawna myślałam, że do 35 lat to max, jakby co. Cóż, zmieniłam zdanie. Jednak nie twierdzę, że chcę.
Wielkie nieba!
Pierwszy raz w życiu sama nakładam farbę na włosy. No dobra farbę piankę. Loff mówiła, że łatwiej się nakłada. A to cenna wskazówka jak dla takiego głąba w tych sprawach jak ja.

Tak więc siedzę sobie w farbo-piance i odliczam. Odliczam i klikam.

Jesoooo jak łeb mnie swędzi. Zawsze tak jest, jak się wie, że czegoś nie można zrobić. Zawsze!!!

I oczy mnie szczypią.

I nie mogę uciec od tego smrodu, który utrzymuje się nad moją głową.

No ale skoro ostatnio odkryłam nad uchem na oko 10 siwych... A Ślubny mi nagadał i mimo że ładny mam odcień siwizny, to jakby nie patrzeć jeszcze chyba nie czas za babcię robić.

Jeszcze dwadzieścia minut! DWADZIEŚCIA!!!!!



czwartek, 25 września 2014

Dzisiaj widzę wyraźnie. Wyraźniej niż kiedykolwiek. Właściwie chyba nigdy kontury nie miały aż tak wyostrzonych kształtów.

Pierwszy raz od roku z hakiem, kiedy to zaczęłam znikać z domu na najpierw 8, a potem 10 godzin dziennie.

Wcześniej tego nie dostrzegałam, nie wyłapałam, nie przyszło mi nawet do głowy....

Byłam przekonana, że jestem zmęczona dwudziesto-cztero godzinnym przebywaniem z dziećmi. Nie odczuwałam przyjemności z urlopu, bo tylko miejsce się zmieniało, a co za tym idzie przybywało obowiązków, albo niektóre były bardziej uciążliwe niż w domu ( weź grzej mleko dwa razy dłużej z braku mikrofali podczas, gdy dzieć drze się i domaga krowodajcy ).

Każdy wyjazd był dla mnie podwójną stratą energii. Więcej obowiązków, pomocy praktycznie wcale.
Ale nazywało się, że wypoczywamy.

Ale nawet tam docierały macki, otaczały i nie dawały chwili oddechu.

Normą było po kilka, kilkanaście telefonów dziennie. A weź nie odbierz 2 razy z rzędu, to jeszcze pogotowie z policją gotowe zadzwonić do drzwi.

Jak opowiadałam znajomym w miasta rodzinnego ( i nie tylko ), biorąc to za normę, wszyscy łapali się za głowę i twierdzili, że można zwariować, że to nie jest normalne. I mimo że u mnie w domu tak nie było, nie dostrzegałam w tym trutki, która powoli się uwalniała.
Mamy ani Taty rodzina nie mieszkała w naszym mieście. Rozsiani po całej Polsce. Tata nie ciągnął w swoje strony za często. Mama najbliżej ma do siostry, gdzie bywaliśmy dość regularnie. Ale nie pamiętam ciągłych telefonów. Rodzice mieli do tego urządzenia inny stosunek niż przeznaczenie telefonu. Używali sporadycznie, bardziej był na wypadek jakby coś się stało, niż na pogaduszki. Wychodzili z założenia, że lepiej się spotkać niż wisieć na kablu.
Telefon służył do złożenia życzeń imieninowych, tudzież do poinformowania o pogrzebie. Koniec.

Pamiętam jak urodziłam pierworodnego. Moja chrzestna, siostra Mamy czekała z telefonem przeszło tydzień, żebym doszła ciut do siebie, przyzwyczaiła do nowe sytuacji, oswoiła nowego członka rodziny, a maluch żeby się zaaklimatyzował.

Rodzina Ślubnego zasypywała mnie telefonami, smsami i dobrymi radami kolejnych kilka godzin po porodzie, a potem przez kolejne kilkanaście dni. Jak tak teraz patrzę, to nie wiem jakim cudem udawało mi się zrobić wszystko przy młodym, skoro większą część dnia wisiałam na kablu ( wtedy nie miałam bezprzewodowego phona ). Tylko wtedy odbierałam to jako troskę, ciekawość nowego obywatela.

Jak emocje opadły, zostały na kablu dwie najbardziej wytrwałe.
Matka Ślubnego, która wydzwaniała z pytaniami typu czy ty zmieniłaś mu pieluszkę? ( a to dziecku się pieluchy zmienia? myślałam, że korzystają z toalety! ), a ma dodatkową czapeczkę na główce? ( w domu? czapkę?!!! na spacery z 4 tygodniowym młodym przy -18 wychodziłam, a ta mi tu z czapeczką w domu wyskakuje! czy ja wyglądam na nienormalną!!! zawsze marzyłam, żeby dzieciaka przegrzewać!), ale karmisz go regularnie? ( a to raz na dobę nie wystarczy?! ), wiesz, tak sobie myślę, że powinnaś go okryć dodatkowym kocem! ( bodziak + pajacyk + rożek zdecydowanie wystarczą! ).
I siostra matki Ślubnego. Ta z kolei, emerytowana położna, zagajała o moje podwozie. Czy się sączy, co ze mnie wylatuje, jaki kolor, konsystencja; czy piersi mam owinięte pieluchami i czy oby nie za chłodno się ubieram ( przez pierwsze tygodnie w koszuli nocnej zaiwaniałam, z cyckami na wierzchu, bo nie miałam nawet czasu na wysikanie, a ta mi o owijaniu jadłodajni pieluchami - pierworodny chyba z nerff by się udusił, zanim bym odplątała mleczarnię i wepchnęła do i tak wrzeszczącego dzioba).

I przyszedł taki dzień jak dzisiaj. Trzeci dzień na zwolnieniu. Delektuję się domem, dziećmi...
Jeden telefon za drugim. Nic nie robiłam tylko co chwila odbierałam. Teściowa kilkakrotnie, siostrzyczka również, na koniec przyszła z wizytą ( akurat się położyłam na chwilę, bo jeden był jeszcze w szkole, a drugiego usadowiłam przed kompem - raz na kilka tygodni chyba mam prawo, nie???!!! ). Teść też dzwonił. Nawet pod drzwiami stał, ale oznajmiłam zgodnie z prawdą, że idę się kąpać.

Czułam się dzisiaj osaczona, zmęczona. Miałam poczucie jakbym z każdej minuty miała się spowiadać, z każdego oddechu i każdego piarda. Mam dość.
To nie dzieci mnie tak wykańczały ( to też! ale jednak nie tak bardzo jak do dzisiaj myślałam), ale te macki ingerujące w moje życie. Te telefony i najścia....

PS Wiadomość z ostatniej chwili.... Woda ze mnie leci. Uroczo!


wtorek, 23 września 2014

Mamy wtorek, tak? No...

W sobotę szwendaliśmy się po Galerii w Mieście. W tym czasie pralnia robiła swoje w expresowym tempie.

Majątek wydałam na kosmetyki! W życiu tyle nie płaciłam!!! W życiu. I nawet perfum Ślubnego nie bardzo już wpływał na cenę. A co? Szarpnęłam się i kupiłam mężowi ulubiony zapach. ( Skoro wreszcie zarabiam, to mam satysfakcję, że ja też mogę. Przemilczę, że przez to moje szaleństwo, Ślubny i tak będzie najpóźniej w poniedziałek przed wylotem przelewał na moje konto sumę większą niż koszt jego perfum :P ).
Teraz sobie wmawiam, że w wieku 35 lat powinno się inwestować w podkłady. Miła pani jeszcze oczyściła mi gębę i nałożyła podkład, który finalnie nabyłam. Stoi sobie teraz cudo na półce i żal mi tykać, a co dopiero na twarz nakładać. Puder do kompletu leży obok.
Tylko na jaką cholerę kupiłam Starszemu szczotkę w owce za 49 zyla? I co z tego, że silikonowa. I że nie plącze i nie szarpie włosów ( a pierworodny ma włos po mnie... gęsty, gruby i ciężki ). Jak wchodziłam do , to 34 zł wydawało mi się dużo. Bez owiec!

Późne popołudnie spędziliśmy u szwagra. Dzieciaki się wybiegały, wydłubywały kamyczki z zakupionego w Galerii piachu, ganiały psa i starały się namierzyć kota, który skutecznie ukrywa się przed nimi.

Wróciliśmy do domu. Dzieci śpią. My zalegamy na kanapie.... Wyłania się z pokoju Bartek "zwymiotowałem do łóżka !".

Dżizas, zgłupiał???? - tak reaguje troskliwa matka ( szczęście w myślach).

Potem jeszcze kilkakrotnie zarzygiwał podłogę. Starszy ma to do siebie, że nawet jak stoi nad toaletą, to odwraca głowę jak nadchodzi TEN moment. Chyba dba o moją figurę, bo latam potem z mopem jak szalona. Troskliwe dziecko, nawet w chorobie.

Cóż mamy sobotę, a w poniedziałek Ślubny leci w delegację do Stanów ( więc krótka nie jest). I Ślubny też już lata na kibelek. Uroczo!


A teraz mamy już wtorek. Ślubny doleciał do Stanów i dostał rozwolnienie.

A zanim doleciał ( 7 rano ), Młodszy postanowił zorganizować mi nockę. I udało mu się rewelacyjnie, Tak skonana dawno nie byłam.

Nie dość, że zarzygał mi całą chatę, to jeszcze moja nadzieja, że Bartek miał zatrucie prysnęła w mgnieniu sekundy.

A Dawid się nie pierdzielił. Co pozmywałam, pozmieniałam pościele, to on znowu powtórka z rozrywki. i znowu. I znowu. A ja mop i zmiana wody, mop i zmiana wody w  wiadrze, mop i zmiana wody... W międzyczasie, żebym się nie nudziła, zmiana pościeli i piżamki, prysznic wyjącego delikwenta, zmywanie podłogi, zmiana pościeli, zmiana piżamki, picie, mop....

Po 7.00 zadzwoniłam do szefa, że nie dam rady przyjść do pracy, a jak po południu przyjdzie lekarz dam znać co dalej.

I dałam... zwolnienie do piątku. Szczęście, że od soboty futrowałam się nifuroxazydem ( czy jakoś tak ). Mam jelitówkę bezobjawową praktycznie. Przynajmniej na razie. A co nie muszę się spinać codziennie, to moje.

I nawet mało mnie już rusza, że w robocie mają sajgon, bo dwóch szkoli team w Trójmieście i trzeba ogarniać ich robotę ( za mnie będą ogarniać od 6-10 października - hotel mamy 100m od morza, w Sopocie), przyjeżdża szef szefów i nasz boss non stop poza biurem, a do tego jeszcze jakieś kontrole i to przez cały tydzień.

Mimo że nie spałam całą noc, mimo że jak niania była do 11.30 moje wredne pociechy robiły co mogły, żebym nie zasnęła, mimo że tylko udało mi się kimnąć dzisiaj góra 1,5h, zacznę jeszcze dzisiaj książkę. Zacznę, choćby miał być to tylko tytuł :))))

niedziela, 14 września 2014

W mijającym tygodniu:

Starszy wrócił do domu z limem pod okiem.
Nie pamięta jak to się stało.
Czyli nie bolało.
Kolano też zdarł dość konkretnie.
Patryk go popchnął, jak bawili się w berka.
(Trzeba było też popchnąć!)

Młodszy wrócił do domu z katarem.
W piątek już miał temperaturę.
Dzisiaj kaszel mu się zmienia w bliżej nieokreślony.
Młodszy jest dla Żmii zagadką.
Żmija nie potrafi przewidzieć, w którym kierunku Młodszy z chorobą zmierza.

Ślubny wrócił do domu z wypełnionym wnioskiem o wizę.
Nieuchronnie padła decyzja, że Ślubny zastąpi Bossa na spotkaniu w USA.
Leci w przyszły poniedziałek. Wraca w sobotę.
I pomyśleć, że formalności w tydzień można załatwić!

Może ja wrócę do domu w ciąży?!

Póki co wracam do domu z głową wypełnioną zadaniami, które trzeba wykonać zanim padnę na pysk.