niedziela, 13 grudnia 2015

I doczekałam tych dni, kiedy to moje dzieci zajmują się same sobą, a ja mogę zalegać z książką/ lapkiem/ pilotem... na kanapie.

Albo mogę zająć się czymkolwiek innym niż służenie dzieciom na każdym kroku. Teraz szklankę sobie sięgną, wodę naleją, herbatę zrobią. Kanapki też. Smarki i dupska też sobie podetrą. ( Kurde, ten wygodny etap już dłuższy czas trwa, a do mnie dopiero dotarło! ... cóż, lepiej później niż wcale ).

Tym sposobem zaczęłam oglądać programy kulinarne. Tak sobie oglądam i czasami jestem w stanie sobie wyobrazić, że może kiedyś polubię i gotowanie.
Chwilowo polubiłam nalewki. Był czas, że Ślubny obawiał się czy oby na pewno nikt naszych śmieci nie przegląda. Tygodniowo kilka butelek po czystej się uzbierało.
Ale nie, że zaczęłam pić ( to też, ale nie czystą!). Ślubny codziennie flachę kupował, a ja przerabiałam na cytrynówki, miętówki, baileyse, likiery kukułkowe, malibu.
I gdyby tylko mieć nieograniczone środki na te procenty, to moja kuchnia zamieniłaby się w sprawną wytwórnię likierów i nalewek.

sobota, 12 grudnia 2015

12.12.2008r. Na świecie o 9:10 pojawia się Dawid. Mój Klusek. Miszelinek.
Cały oddział pod byle pretekstem przychodzi oglądać małego zawodnika sumo.
Jedna kobitka ledwo dech łapała piszcząc "A pani na położnictwie z takim dużym dzieckiem?". Spokojnie odparłam " tak. urodził się wczoraj."
Cóż, wyglądał na trzymiesięcznego niemowlaka. 4780 gram do kochania na dzień dobry. Mój słodki ciężar.

Dzisiaj nie pichciłam. Wczoraj opanowałam temat. Dzisiaj obserwowałam młodego. Wzrostem dorównuje praktycznie Bartkowi. Wysportowany szczuplak. Choć jak się chwyci, to ma ciut ubitego ciałka ( albo ja jestem spaczona, ale Bartek jest tak drobny i szcupły, a do tego skóra i same mięśnie, że jak przytulam Dawida, to wydaje mi się o wiele pełniejszy).
Wiecznie uśmiechnięty buntownik. Typ cwaniaka. Obrażalski - momentalnie się odwraca i z natychmiastowym krzykiem i płaczem ucieka pod kołdrę, wypowiadając tysiące niezrozumiałych słów z szybkością wystrzału.
Strasznie uczuciowy i opiekuńczy.
Zwraca uwagę na to co na tyłek wkłada, choć czy na prawą czy lewą stronę jest mniej istotne. Ważne, żeby był look. Gdyby mógł, na co dzień chodziłby w garniturach, marynarach, płaszczykach, wypastowanych lakierkach. Chwilowo wybawieniem są "obsrańce", portki z krokiem przy kostce.
Szybki, chaotyczny, roztrzepany... jak większość artystów, a sam o sobie mówi, że jest plastyczny. I faktycznie lubi malować, rysować, sklejać, układać kwiaty. W domu wiecznie jego wystawki i ozdoby się zmieniają.
Na szczęście lekcje jakoś sam opanowuje i mojej pracy jest tam niewiele ( z Bartkiem tyle siedziałam i siedzę, że te 15 minut dziennie z Didą to nic).

Mój Miszelin już właściwie Miszelinem nie jest. Żadnych oponek i fałdek. Kurde, trzeba było go do reklamy opon póki miał warunki!

Patrzę tak na niego i zastanawiam, kiedy on tak wyrósł, kiedy tak wydoroślał...
Przecież tak niedawno był taki mały.

piątek, 4 grudnia 2015

Dzisiaj. Godzina 14:10. Przygotowuję tort. Ale w tej minucie przechwytuję kręcącego się Bartka. Przytulam. Całuję. Wdycham jego zapach. (Bosko pachnie. Też tak macie ze swoimi pociechami?)
Zatrzymałam się na moment. Krótką chwilę. Z Bartkiem w ramionach.

Dziewięć lat temu. Godzina 14:10. Słyszę płacz. Po chwili jeszcze mokre, kwilące ciałko leży w mych ramionach. Najpiękniejsza chwila w życiu. Tak długo na niego czekałam. Kochałam go na długo zanim się pojawił w naszych planach. Mój cud.
Wtedy miał inny zapach. Równie piękny, ale inny.

Uwielbiam mojego syna.

środa, 25 listopada 2015

Teść zabrał wózek. Głęboki. Po moich dzieciakach.

Czuję się jakby część mnie zniknęła. Jakby jednak jakiś etap się skończył. Jakaś nie do końca przemyślana nadzieja wygasła. Jak niosłam ten stelaż....

.... ileż wspomnień odżyło. Pamiętam jak go wybierałam. Jak teściowa chciała inny, a ja uparłam się na ten i tylko ten. Wszystko już wiedziałam na temat tego wózka, a tu nagle ktoś mi pokazuje coś innego. A do tego sporo droższego.
Pierwszy spacer z małym krzykaczem, który ile by spacer nie trwał, tyle trenował swe struny głosowe, a ja musiałam wysłuchiwać "dobrych rad" od wszechwiedzących starszych pań ( a nakarmiła go pani?, na pewno mu jest zimno!, przed spacerem należy dziecku pieluchę zmienić! i mój ulubiony, wypowiedziany z pogardą i zniesmaczeniem: tak to jest jak dzieci mają dzieci! Przypomnę, że rodząc Bartka miałam lat 27 i pół.)
Pierwszy wyjazd nad morze w weekend majowy. Piździ, wieje, a ja przebieram obsrańca w tymże wózku. Wszyscy opatuleni, a z wózka gołe nóżęta energicznie fikają. Bartek uśmiech od ucha do ucha, a przemiła doradczyni zmierzająca ku morzu przekrzykuje wiatr " jak można dzieciaka rozebrać do naga w taki ziąb! będzie chory!!! co to teraz za matki są!. Pewnie! do domku 3km, po drodze tylko las, a tej łatwo gadać. Bo to ja bym walczyła kolejne tygodnie z obszczypanym tyłkiem. Zresztą mały chory nie był.
Zmiana gondoli na spacerówkę i zainteresowanie dzieciaków nowym polem widzenia.
Mały Dawid... Usypianie na plaży, które wieki trwało. Pół plaży go słyszało, a Ślubny popierdalał z wózkiem przy brzegu, bo tam jedynie dało się jakoś jechać.
Pierwsze narty z Bartkiem, potem z Dawidem. Śnieg, sanki, narty, wózek, torba roczniaka. A dwa lata później śnieg, sanki, wózek, narty, torba roczniaka z dopchanymi ciuchami trzylatka, trzylatek. I to pchanie w śniegu... Wtedy jakiś koszmar, dzisiaj towarzyszy mi wzruszenie...

Coś się skończyło. Ten wózek leżący w piwnicy dawał mi poczucie, że tamten etap jeszcze gdzieś jest. Teraz już się zakończył.

A najśmieszniejsze, że wózek będzie dom dalej, u dziadków, żeby szwagier nie musiał ciągle wnosić i znosić ich karety.

A jednak coś się skończyło. Jakoś tak mi smutno. I żal. Żal lat, które już nie wrócą...
Zmywarka odmówiła swych usług. Zawzięła się jędza i cicho stoi, nawet nie zapiszczy.
Wczorajszy wieczór Ślubny z teściem rozkręcali ją i skręcali. Rozkręcali i skręcali i tak pięć razy. A ona nic.

Ręcznie na raty pozmywałam. Cztery kubki. Przerwa. Cztery talerze i dwie łyżki. Przerwa. Łyżeczki i kilka noży. Przerwa. Szlag mnie trafia, bo ja nie znoszę tak na raty. Albo od razu wszystko albo nic. Inaczej bez sensu. Ale cóż. Stawy nadgarstkowe odmówiły posłuszeństwa na długo wcześniej niż ta cholerna zmywarka. Zwłaszcza prawa ręka mi drętwieje, czucie w końcówkach palców jakoś osłabione. Jak rano wstaję, to dłoń mam powykręcaną jak staruszka, a na dodatek palce muszę wyprostować drugą ręką ( co nie oznacza, że te od prawej zostają na swoim miejscu... i tak opadają!)

Ale wracając do złośliwej i leniwej zmywarki...
Teść pół nocy myślał, co tam może być nie tak. I przyszedł dzisiaj. Kombinował, rozkręcał, patrzył...
A na koniec okazało się .... UWAGA, UWAGA!!!, że górny koszyk nie był dopchnięty do końca i blokował prawidłowe domknięcie.
Bez komentarza :)

poniedziałek, 23 listopada 2015

I tak czas leci.
Bartek jakiś taki niewyraźny. Ślubny zaraz go z angola przywiezie, a jutro zostawię smarka w domu. Muszę wykurować do niedzieli, bo tylko jedną karteczkę oddaliśmy od września. A komunia się zbliża. Brrr! Zachowanie Starszego w szkole ma wiele do życzenia. Tzn dla mnie są to normalne zabawy dla chłopców w tym wieku, rozumiem, że nie wszystkie bezpieczne, a w szkole panie mają dość sporo nielatów do upilnowania. I panie się burzą, ja rozumiem ( choć nie wszystkie zakazy), a dzieci ni jak nie kumają, bo nie widzą w tym zagrożeń. Jak to dzieci. Ale jak sobie pomyślę jak ja samopas latałam po okolicy i w jakie zabawy się bawiłam, to cud, że moje pokolenie jeszcze żyje.
Bartas też zażyczył sobie owsiankę na mleku i o dziwo mogę wprowadzić ją do jego jadłospisu. Jaka to dla mnie radość! Nie zrozumie ten, który nie ma do wykarmienia niejadka. Niejadka, który w dodatku żyje wolno i ma na wszystko czas. Nawet jak tego czasu nie ma.


Dawid zaczął mi dzisiaj czytać ( przyznaję, zaniedbałam czytanie do szkoły ) i szczena mi opadła. Jak on łączy wyrazy! Z Bartkiem tygodniami nad tym siedzieli dziadkowie, Ślubny, nianie, ja ( ja najmniej, bo siedziałam do samej nocy w pracy! co to był za chujowy czas! choć praca zajebista.)
Tak łatwo mu wszystko przychodzi. Do pisania ma ciężką rękę, ale ćwiczymy w osobnym kajecie i idzie coraz lepiej. Młody też się garnie, nie zniechęca. Sam coś przepisuje, kombinuje z literkami i cyferkami. Ale to czytanie! Oczywiście nie jest to płynne czytanie, ale dość szybko składa literki w wyraz, a wyrazy w zdanie. Pękam z dumy.

Ślubny wrócił z delegacji z Barcelony, gdzie popylał w koszuli samej lub krótkim rękawku. A u nas wichry, deszcze, ulewy. Niektórzy mają ciut więcej szczęścia niż kury domowe i choć służbowo, ale w stronę słoneczka wybywają.

Tak, bo mi w tym roku jesień wcale a wcale nie pasuje. Strasznie jestem śpiąca, ociężała, spuchnięta. A na dokładkę stawy mi wysiadają. Zabieram się za dietę i zabieram. Ale bez glutenu, nabiału, jajek, pomidorów, bananów, papryki, bakłażanów i cholera wie bez czego jeszcze, ciężko żyć. O bez kawy. Jak kurwa bez KAWY żyć????? O i bez cukru!!!! Widział kto milkę bez cukru?!!!! Rafaello bez cukru?!!!! A jak żyć bez tych trzech rzeczy? Bo tamte wcześniejsze jakoś mnie tak nie przerażają jak te ostatnie trzy.

No i dużo mięsa jeść. Uhm. powiedzieli komuś, kto się brzydzi. Jada, ale szału ni ma.

Ale bez KAWY????? No proszę!!!!

wtorek, 27 października 2015

Zdecydowanie ten dzień nie należy do najlepszych.

Wstałam do tego chyba lewą nogą.

I lada chwila, dokładnie za dwa dni, dostanę okres. I to już powinno wszystko tłumaczyć.

Wstałam z bólem głowy, jajników, części naddupnej pleców.

I jeszcze jakby tego było mało, miałam wrażenie, że ktoś mi niezły łomot bejsbolem sprawił.

Po wydelegowaniu dzieciarni do instytucji najchętniej walnęłabym się do łóżka. Ale nie! Od siedmiu miesięcy czekałam na wizytę w poradni genetycznej. Przygotowano mnie na wielogodzinne przemieszczanie z gabinetu do gabinetu, więc zaopatrzona w książkę, kanapki, wafelki, wodę ( karimaty i jaśka tylko nie wzięłam) odesłałam Ślubnego z Miasta do naszej mieściny ( w końcu leci chłop w delegację, samolot nie poczeka). Odebrać miał mnie teść.

Jeszcze wczoraj kompletowałam wszystkie możliwe badania. Upewniłam się, że dokumenty które kazano mieć ze sobą oby na pewno mam. Miałam. Wszystko miałam, co trzykrotnie powtórzyła pani recepcjonistka te siedem miesięcy temu.

Rozsiadłam się z książką i czekam w kolejce. Dwie osoby przyjęte, pani doktor wychodzi na przerwę ( nie wiem od której przyjmuje więc mnie to nie niepokoi, w końcu lekarz też człowiek i śniadanie mu się należy). Szkoda tylko, że pani doktor wyglądała na 150 lat plus vat. Trochę mnie to przeraziło, ale książkę miałam przed nosem, wiele nie myślałam, czy szanowna dochtórka dożyje do mego wejścia. Bardziej się obawiałam, że mnie nie zauważy, bo dziwnie przymknięte oczy miała. Może taka uroda...

W końcu po godzinie czekania weszłam. Niezły czas jak na ilość osób.

Weszłam, żeby po 3 minutach wyjść! "Mamusia musi najpierw zrobić badania. Trzeba ustalić czy ma jakiś tam gen. Jeśli tak, to wtedy mnie przebadają. Inaczej sensu nie ma."

I tu piorun mnie strzelił. Po jaki chuj w takim układzie czekałam bezczynnie te siedem miesięcy?!!! Mogłam "mamusię" przebadać! I po jaki chuj ta natapirowana blond emerytka siedzi w tej pieprzonej rejestracji? Przecież do jasnej cholery trzykrotnie się upewniałam co będzie potrzebne, żeby zacząć procedurę badań.

Tym sposobem dzwoniłam po teścia niecałą godzinę po tym jak Ślubnego odesłałam.
Bez sensu teść musiał po mnie jechać, bo Ślubny spokojnie by zdążył.
Bez sensu pół dnia miałam w dupie.
I gdyby nie delegacja, Ślubny bez sensu marnowałby dzień urlopu.

Teraz zanim mama zrobi potrzebne badania, zanim znowu wyznaczą termin....
E tam, nie chce mi się nawet pisać!



czwartek, 15 października 2015

( Polska z Irlandią wygrała wtedy 2:1.)

Większość dnia spędziłam w części kuchennej. 12kg pomidorów upchnęłam w słoiki. Mam jakiś niedosyt....

Może jeszcze wytargam od Ślubnego mamy z kilka kilo?

I co tu teraz upychać w słoiki? Chyba czas zapuścić się na targowisko.

niedziela, 11 października 2015

W tle gra Polska z Irlandią. Chwilowo 1:1. I dzisiaj nic nie znaczy, że na Euro Polacy i Irlandczycy tak świetnie się razem bawili. Dzisiaj trzeba im dokopać. I tyle.
Ślubny of course na narodowym.

Oni sobie tam grają, a ja mam burdel w głowie.
Loff szyje. Namiętnie. Jak znajdzie czas przed nocą. Inaczej sąsiedzi wywalą jej nową zabawkę przez okno. Ale Loff wiele rzeczy robi. Maluje koszulki, szydełkuje, odnawia meble, w glinie chce się babrać... Ale czasu brak. Ona ma swój burdel w głowie. Ja swój.

Otóż ostatnio moim ulubionym miejscem jest kąt kuchenny. Utknęłam w zaprawach. Właśnie zakończyłam powidła. Czekam na kolejne 15kg pomidorów. Będę je katowała na różne sosy i przeciery. Już sporą część półek w piwnicy zajmują słoiki z pomidorowymi kombinacjami. Stoją też tuż obok dżemy truskawkowe. Wyżej rozlokowałam powidła.

Ale żeby tak miejsce na regałach piwnicznych na słoiki się znalazło musiałam powywalać część rzeczy, żeby te trzy półki wygospodarować. Zainspirowała mnie jak zwykle Loff. Kilka dni temu wszystko w jej oczach zagracało jej ukochane trzecie piętro. I ogarnęła sekretarzyk. W międzyczasie po kablu strasznie wygaszona, zdawała relację jak jej źle. Jak jej się wszystko mnoży i przestrzeń domową zabiera. Że nastawiła się na wywalanie.

( 41 minuta. Lewandowski wbija na 2:1).

I mi się udzieliło. To wywalanie zbędnych rzeczy. I doskonale ją rozumiałam jak już się zabrałam za segregację. Co w łapy chwyciłam, kierowałam w stronę worka na śmieci, worka na wydanie pani Jadzi dla prawnuka, worka do pojemnika. Dzięki temu mam 3 półki. Zaczynam się siebie bać jak wpadnę w piwniczne skarby nielatów.

( znowu naszego Lewego atakują!)

Chwilowo piorąc, robiąc powidła, równocześnie dokarmiając dzieci opanowałam sporą część mojego kawałka piwnicy. I wtedy zgadałam się z Loff, że ona poluje na materiały. A ja sporo ich przygotowałam do wyrzucenia. Ciuchów w sensie. I tak jak sobie wysprzątała sekretarzyk i powierzchnię kole sekretarzyka, tak zawaliła sobie to miejsce siatami z ciuchami. Grunt, że ja się pozbyłam. Zajebiście, że ona tworzy takie cuda z tego. Bo już mi foty z czapami i kominem wysłała.

I już się nakręciłam na robienie na szydełku. Ale nie mam kiedy. Chwilowo zaprawy. Potem pierniki i ciasteczka, żeby zapakować dzieciakom własne wypieki na ich urodziny do szkoły. Potem druga partia pierników dla rodziny. I trzeba szykować się do bigosu i pierogów. A gdzie okna, segregacja w szafach, druga część piwnicy, szafa w przedpokoju.... A jeszcze chciałam własnej roboty kostki warzywne, drobiowe i wołowe zrobić. I pasztet.

Dietę też powinnam wprowadzić. Bez nabiału. Bez glutenu. Bez jaj. Bez pomidorów, bananów i bakłażanów, bo od nich puchnę. Najlepiej bez fasoli, grochu, brokuła i kalafiora. Alkohol też źle na mnie działa. Nie wspomnę o słodyczach. Nie bardzo wiem w takim razie co mam jeść, bo za mięsem nie przepadam. Po pierwsze muszę zgłębić temat i mieć plan żywieniowy jako tako ułożony w głowie. Dwa, to nie bardzo wiem kiedy mam wcisnąć te trzy miesiące naprawiania organizmu, jak co chwila jakieś imprezy rodzinne.

Wsiąknęłam w dom. Żyję jesienią, oczekując zimy i świąt. Potem zaraz ferie i doszkalanie jazdy na desce.
A jak wrócimy, to wyprawa po psa. Mam już gdzieś czy dzieci spełnią stawione im warunki. Ja chcę psa! I osobiście dopilnuję, żeby gówniarstwo warunki dotrzymało. Wyjdzie mi to na zdrowie. Oni będą mieli więcej obowiązków, ja więcej czasu dla siebie. I jeszcze psa!


środa, 30 września 2015

Co mi przyszło na stare lata!

Ale polazłam w krzaki. Z workiem z w-fem Didy. Bo zapomniał.

Dziwnie pod szkołą w czasie przerw. Jedną ławkę okupował dziadek z laseczką i obserwował wylewające się z murów szkolnych z dzikim wrzaskiem dziatki klas jeden-trzy.
Ominęłam potencjalnego pedofila i usiadłam ławkę dalej. Wydawało mi się, że obrałam dobry punkt obserwacyjny. Dziadek siedział na przeciw bramy. Mnie chroniły krzaki, a między nimi ogromna luka.

Luka może i ogromna, ale wzrok nie ten. Nawet okulary nie pomagały.

Wstałam i przemknęłam w stronę furtki. A tam! Stoi taki podejrzany z wąsem. I obserwuje te małolaty! Chryste! Ciut dalej od wąsatego jeszcze kilku takich obserwatorów. Ja wiem, że po dzieci przyszli. I czekają. Ale wygląda to jak wygląda.

W pozycji wpół zgiętej starałam się zlać z krzakiem. Ja to musiałam dopiero wyglądać!

I sterczę z gałęzią między okularami. O tej między nogami nawet nie wspominam.

Obserwuję. Dzieciorów pełno, ale moich ni wida ni słycha.

Ślepa jestem, oczy mi łzawią. Kuźwa! Wyplątałam się z krzaczora i zwiewnym chodem przemieszczałam na otwartej przestrzeni boiska. Nadal dzieci swych nie widząc! Póki Dawid nie odbił mi się od brzucha. A za nim wpadła na mnie Julka. Przedszkolna i obecna miłość. Obopólna.
- Mama, co ty tutaj tak chodzisz? - przecie nie powiem, że obserwuję tych małych dupków ( jeszcze ich nie wypatrzyłam. cóż swoich nawet bym nie dojrzała w tej zgrai.), którzy to od dobrych dwóch tygodni dokuczają Młodszemu. A młodego broni Bartek. Panie od tygodnia nie rozwiązały problemu. Młodzi mają zielone światło. To oznacza, że mogą działać na własną rękę. Skoro szkoła nie działa, ja nie pozwolę, żeby mi dzieciaka prześladowali. Ale na własne oczy chciałam zobaczyć, jak to wygląda.
- Przyniosłam ci worek ze strojem. Zapomniałeś.
- No tak. - i poleciał z Julką.

Ja krążę dalej, ukrywając się przed nauczycielkami. Zwłaszcza, że dojrzałam panią Magdę, wychowawczynię Bartka. No ostatnio nie pałam miłością. Alergię mam. I dziwnie mnie ręce pieką na widok szeroko uśmiechniętej fałszywej blondynki.

Długo nie czekałam pojawił się oprawca, machał coś łapami ( taki zgiełk na tym boisku, że ja nic nie usłyszałam, ale mój Bartek już owszem. a byliśmy w równej odległości od smarkacza. tylko syn mnie nie widział.) i mój Bartas wystartował. A ja głupia się wydarłam: Bartek!!!
A mogłam poczekać. Może by mu przypie....walnął i byłoby po problemie?

Tak czy siak gówniarz nie robił sobie nic z mojej obecności. Drugi, wskazany przez me dzieci, też niezbyt czuł respekt przed osobą dorosłą. ( No jak byłam w drugiej klasie i pojawiał się rodzic z uwagami, to chociaż udawałam, że mi głupio. A często było mi głupio.) A ci nic. Głupie uśmiechy. Bezczelne odpowiedzi.

Zapowiedziałam, że wezwę rodziców jak się powtórzy sytuacja. A jak to nie pomoże, to nie będę już miła.

Ledwo odeszłam, gówniarze zaczęli swoje przepychanki. Bartek mi zrelacjonował, że jak zobaczył, że Dawidowi dokuczają, podbiegł, zlustrował czy kamera go nie obejmuje i pani nie ma w pobliżu ( spryt po matce!) i chwycił za kark i do ziemi prawie przycisnął.

A potem opowiadał pod klasą Oskiemu. Podsłuchała Marcela, że Bartka brata ktoś zaczepia i Bartek go broni i doniosła pani Magdzie ( siet!- pomyślałam w pierwszej chwili. ta z pewnością znowu doczepiła się do Bartka i nie wysłuchała, tylko winę na niego zwaliła). Ale o dziwo nie. Porozmawiała z Bartkiem i poszła z nim do wychowawczyni prześladowców. Podobno są wezwani rodzice tych drugoklasistów.

I po co ja w te krzaki lazłam?! Dzieciarnia sama sobie poradziła.

Zostało mi czekać co z tego wyniknie. Bo że tego nie zostawię to oczywiste!

 

niedziela, 27 września 2015

Z tegoż powodu, że Ślubny przeziębiony bardziej ode mnie, to mnie dopadła przyjemność pójścia z Bartkiem na mszę i zebranie dla rodziców dzieci komunijnych.
O dziwo krzyże się nie poodwracały. Obrazy nie pospadały.
Wielkie było moje poświęcenie, zwłaszcza, że młody mnie obserwował bacznie ( cóż 4, może 5 raz w kościele w swym życiu) i musiałam się udzielać. Ale do czasu! Jak wyrwałam z "wierzę w boga" zadziwiająco głośno myląc słowa, zaprzestałam czynnego udziału. Zwłaszcza, że jakaś stara ropucha zmierzyła mnie potępiającym wzrokiem.
Owsiki w dupie i ukryte adhd uaktywniło się we mnie szybciej niż u młodego.

 Potem klęknięcie przed ołtarzem i "przyjdz do mnie panie Jezu!" przed Hostią i do ławki.
Bartek obserwował księdza uważnie i gdy ten chował Hostię, wypalił całkiem głośno:
- Mama, a po co ksiądz chowa to okrągłe do tego sejfu?
- Synu to hostia. ( przynajmniej mam taką nadzieję). - A to nie sejf, tylko... ( nosz cholera! tylko co?) wiesz, zapytamy babcię Ikę.

Wracam do domu i relacjonuję Ślubnemu. Ślubny z przekonaniem na twarzy:
- Przecież to konfesjonał!

Uhm. Konfesjonał! Na ołtarzu!
Wiedziałam, że niezbyt dobry pomysł z tą komunią. Ale się teście uparli. Akurat ci, którzy najczęściej bywają tam, gdzie ja teraz co tydzień będę kwitła i słuchała tych farmazonów. Wcale się nie dziwię, że dzieci się nudzą.

Honor rodziny uratował dziadek. Babcia Ika, najbardziej zaangażowana w wiarę ( co tydzień w kościele odkąd pamiętam) jakoś zapomniała, że ten sejf to TABERNAKULUM.

Pierwsza lekcja za mną!


piątek, 25 września 2015

Minęła godzina trzynasta, a ja jestem obżarta.

Tarta jabłkowa już upieczona, teraz w kolejce do piekarnika pchają się sakiewki ze szpinakiem i fetą, a zaraz za nimi (myślę, że się już wyrobię z ciastem) ciasteczka czekoladowe.

Jakby za mało mnie przy tej słonecznej pogodzie porąbało, to jeszcze szykuję składniki na zupę serową.

Także ten... dzień w kuchni... Żmija nie może się ruszać. A to dopiero połowa zrobiona!

środa, 23 września 2015

Wraca Bartek ze szkoły. Ledwo drzwi się za nim zamykają, dzwoni mój telefon. Patrzę, mama Mirka.
- Dzień dobry. Mirek mówi. A Bartek mnie dzisiaj popychał i uderzał. ( jak ja donosicieli nie znoszę!) Ale podziwiam odwagę. Mój by tego nie zrobił. I jeszcze chodził cały czas za mną. ( z tego co pamiętam, to Bartek już drugi rok skarży się, że Mirek za nim chodzi i go wkurza. I też ostrzegał wtedy, że kiedyś mu wymaluje, bo inaczej nie dociera. I chyba nadszedł ten czas.
- Ok. - odpowiadam. Porozmawiam z Bartkiem.

Porozmawiałam. Wersja Bartka ( niezmienna od miesięcy):
- Ale mama! - łzy w oczach, stres.
- Ale się nie denerwuj. Nie będę krzyczała. Chcę poznać Twoją wersję. Jakakolwiek by ona nie była. I obiecuję, że nie będzie kary, nie będę krzyczała, chcę tylko znać prawdę. Jak mnie okłamiesz, a prawda zawsze prędzej czy później wychodzi na światło dzienne, to wtedy masz przerąbane. Rozumiesz?
Oczy zrobiły mu się ogromne. Cóż! Dawno takiego wyluzowania nie miałam i zazwyczaj nerwowo reagowałam. Ale kiedyś trzeba coś ze sobą zrobić. Więc to pierwszy krok.
- To nie tak. Mirek kłamie. Już od pierwszej klasy ci mówię, że Mirek za mną chodzi, przeszkadza w zabawach i jeszcze straszy, że pójdzie naskarżyć swojej cioci. A ona jest nauczycielką w naszej szkole. I ciągle to samo gada. I chłopaki też mają go dość. I jutro ma dostać od wszystkich, żeby się odczepił. To znaczy może się z nami bawić, ale niech nie łazi za mną i nie gada ciągle tego samego.
Aha.
Dziecku wytłumaczyłam, że ma mu jutro jasno i wyraźnie powiedzieć, że ostrzega ostatni raz, że go denerwuje jak za nim chodzi i ciągle powtarza to samo. Jeżeli nie dotrze, to niech sobie radzi jak umie, bo ileż można. Absolutnie nie ma go jutro bić. Ma dać mu szansę. Chłopakom z klasy też ma wytłumaczyć, żeby dali Mirkowi szansę.
Po czym zadzwoniłam do mamy Mirka i dokładnie powtórzyłam wersję Bartka. Powiedziałam, że wytłumaczyłam Bartkowi, że nie ma bić Mirka, ale mu wytłumaczyć co dokładnie go denerwuje. Że jak to nie podziała, to ja się nie mieszam.
Potem poplotkowałyśmy chwilę o pierdołach. Ot i tyle. Niech sobie radzą.
Z młodszym nie odrobiłam angielskiego, bo mi się plan pomieszał. Przed wyjściem do szkoły wepchnęłam szybko podręczniki i poprosiłam, żeby powiedział pani przed lekcją. Cóż! Zdarza się. Nawet zaspałam prawie na 10.45. Nie każda matka musi być idealna. A wspomnę tylko, że Bartka oddelegowałam na 8 do szkoły. I zasnęłam z Dawidem na plecach ( ja śpię na brzuchu, a młody z ipadem na moich plecach. uwielbiam to. czuję też niestety, że niedługo się skończy ten czas. młody rośnie...)

Mało tego. Wgapiam się w plan i ... nosz cholera no! Bartek szykuje się do babci ( Dawid już tam jest, więc i starszego dupa pali ), a mi tu angielski wskakuje przed oczy. Zaglądamy w ćwiczenia - trzy do zrobienia. Fak! Zaglądam do zeszytu - miesiące, liczebniki do 20 i alfabet. Kurwa! Kurwa! Kurwa! A żeby było śmieszniej - mają z tą samą panią.

Bartek ryk na końcu nosa. Odbębniliśmy część pisemną. Alfabet ciut ćwiczył po południu, ale pamięć zawodna. Widzę po dzieciaku, że i tak nic już dzisiaj nie zapamięta.

Puściłam do babci :)

Nadrobi jutro. Co będę dzieciaka męczyć, jak moja wina. ( Loff, widzisz jakam dobra?)

A nauczycielka już opinię sobie o mnie wyrobi :). A mi to lata koło nosa. Nie będę dzieciaka stresowała. I już!

wtorek, 22 września 2015

Dzisiaj zaszalałam. Zostawiłam dzieci w domu i spałam do 10:55.
Celem zostawienia nielatów w domu było doprowadzenie ich do stanu używalności i podawania kropli, witamin, inhalacji.... Bo ni to zasmarkani ni to zdrowi. A że grypa ponoć panuje, to wzięłam sprawy w swoje ręce... i  przy okazji się wyspałam.

Nadrobienie materiału szkolnego z Bartkiem minęło błyskawicznie. Współpracował zadziwiająco chętnie. I nie było problemów ze zrozumieniem polecenia, a potem z wykonaniem zadań.

Na drugi rzut poszedł Dawid, kiedy to Bartek był na angielskim. Wcześniej sobie wykombinowałam, że zrobi część, pojedziemy po starszego i dokończy. A tu zaskoczenie. Rozmawiałam raptem 10 minut z babcią tychże dzieci. Zeszyt i ćwiczenia leżały otwarte na stole. Kiedy skończyłam rozmawiać, zadania były zrobione. I jeszcze pretensje, że tak mało.

Nie jestem przyzwyczajona do takiego rodzaju pracy z dzieckiem. Oj nie. Bartek mnie nie rozpieszczał. Spokojnie siedziałby około godziny nad tym, co młody opanował w dziesięć minut.

I niby z tego samego ojca i z tej samej matki są. A jakże niepodobni do siebie.

wtorek, 15 września 2015

Nie wierzę. Tak normalnie. Zwyczajnie. Nie wierzę.

Dawid wreszcie ma coś zadawane. Dzieciak się cieszy. A jak zaskakuje. Mnie przede wszystkim. Mnie zaskakuje. O ileż inne podejście, niż Bartek.
W zeszłym tygodniu na przykład, młody odrobił zadanie domowe na lekcji informując panią Anię: Mogę zrobić teraz, nie? Szkoda mi czasu tracić na lekcje w domu.
I tyle na temat.

Dzisiaj wpadł do domu, rozpakował plecak. Walnął książki na stół. Mama, zrobię zadanie domowe, dobra? i będę miał spokój.
Spoko. Co się mam czepiać. Zresztą zajęta byłam zbieraniem szczęki z podłogi. Bo że to tak łatwo z młodszym będzie? W końcu starszy przyzwyczaił mnie do wielogodzinnego ślęczenia nad zeszytem i ciągłej kontroli czy jest w zadaniu czy w świecie wyobraźni, odległej galaktyce.
Więc pozbierałam tę szczękę i chcę luknąć młodemu przez ramię z czym walczy w ćwiczeniach.
Już nie walczył. Na stojąco zrobił. W biegu. I tyle.

Boszeeee!!!! Jakie mnie szczęście spotkało. Nie będzie tak źle! Nie będzie!!!! Z jednym posiedzę, a drugi sam się ogarnie. Boszeeee, czym zasłużyłam????

Chwila minęła i wrócił Bartek. Zjedliśmy obiad. ( Do obiadu nie zapowiadało się, że szybko zorganizuje się do lekcji. Bawił się klockami. Filmiki minecrafta oglądał. Zwlekał.)

Po czym po obiedzie rozwalił się z książkami na stole, tymże samym przy którym godzinę wcześniej walnął ćwiczeniami młodszy. I na moje kolejne zbieranie szczeny, walnął prosto z mostu: Mamaaa, ale ty sobie tam rób, co robisz. Nie przychodź. Sam zrobię. potem najwyżej sprawdzisz.

Kuźwa, co jest? Matrix? Mamy Cię? W solniczce ktoś mi podmienił towar? Tabsy pomieszałam?
Nie!!!!! Przecież ja śpię!!!!! - krzyknęłam  w kuchenną przestrzeń, jednocześnie szczypiąc się w udo. Kurwa! Bolało.

Podejrzewam, że podmieniono mi dzieci i mam ich klony. Nieuchronnie szala posiadania psa przechyla się na TAK. Zachowanie w szkole u Bartka zmieniło się diametralnie. Jakby nie on. Nie przeszkadza na lekcjach, robi zadania, udziela się i co najważniejsze orientuje się mało wiele co się dzieje na lekcjach.
Dawid dla odmiany wpadł w rytm szkoły tak jakby żył w nim od dawna. Prawa ręka pani. Nie zostawia niedokończonych spraw ( jak wychowawczyni powiedziała mi, że porozmawiamy na wywiadówce, przyzwyczajona już doświadczeniem, spytałam młodego, co przeskrobał w szkole. twierdził, że nic. A na drugi dzień wprost spytał panią o co chodzi, bo przecież on jest grzeczny.) Niecierpliwi się, że nie czytają, nie mają zadawane. Jak już coś jest to chętnie siada i odrabia ( nawet kilka kartek za dużo - jak dostał ćwiczenia dodatkowe, to odebrał to dosłownie i u dziadków przerobił sobie część materiału, dodatkowo.)

Jak tak dalej pójdzie, będę miała psa i jeszcze dużo czasu dla siebie.
Ale jakoś aż tak optymistyczna nie jestem. Chwilowo mało mają zadawane. Jeszcze się zacznie...
 

poniedziałek, 14 września 2015

Czuję, że żyję.

I ten spontan, którego nie przeżyłam od lat.

W piątek dzwoni mój Ślubny. Popołudnie. Misia, jedziemy do Kangura jutro? ( Od tej chwili wiedziałam, że już się zgodziłam.) Na mecz pójdziemy. Julita zaproponowała. Chce nas poznać.

Julita. Nowa dziewczyna Kangura. Wreszcie.

Jeszcze kilka tygodni temu byłabym na NIE. Zdecydowanie.
Ale teraz nie odmówiłam sobie spędzenia kilkunastu godzin w moim raju. W lesie. Z dala od ludzi. Blisko zwierząt.

Dzięki mojej nowej JA, spędziłam zajebiście weekend. Poznałam Julitę i jej córkę.

Napatrzeć się nie mogłam na bijące od nich szczęście. W każdym geście, spojrzeniu...

Loff ma rację. Też im zazdroszczę. Tych motyli w brzuchu. Niepewności. Odkrywania nowych rzeczy w drugiej osobie. Fascynacji. Nienasycenia. Spojrzeń. Gestów. Dotyku.

Ja już wiem na czym stoję. Znamy się jak łyse konie ze Ślubnym. Wprowadziła się do nas rutyna. Codzienność. Problemy. Oni tego nie mają. Oni napawają się sobą. Jest ta magia. Czułość. Troska. Poznawanie. Ja już przewiduję, co mnie zaraz wkurwi - oni jeszcze wad nie widzą :)

Doładowałam akumulatory i z szaloną werwą objechałam markety w naszej Wsi z samego rana, bo Bartas przypomniał sobie o zeszycie w pięciolinie ( a raczej ja rozanielona po weekendzie zapomniałam, że mam jakiekolwiek obowiązki i zadania do wykonania ). Zrezygnowana wyskoczyłam z auta przed skrętem do szkoły. RUCH. I pani miała. Z rozpędu wzięłam dwa. Bo tylko tyle miała.

Potem leciałam z młodszym, który to dzisiaj na popołudnie szedł, zanieść Bartkowi śniadanie. Bo zapomniałam mu dać. Wkuwałam hymn szkoły z Dawidem sprzątając mieszkanie. A jeszcze potem przeżyłam wizytę ciotki połączoną z odrabianiem lekcji.

Teraz mam czilałcik.


piątek, 11 września 2015

Podrzuciliśmy bez ostrzeżenia dzieci dziadkom i pojechaliśmy do miasta na zakupy.
Szlag! Otwarcie nowej części galerii. Pełno cukierkowych, takich samych lasek z ulotkami.
Jakieś wrzaski i konkursy. Kuźwa. Nie dość, że nie znoszę zakupów i łażenia po sklepach ( taaa, jak każda typowa baba :P ), to jeszcze trafiam na miliony grupek nastolatków polujących na miliardy balonów.

Nieważne. Portki i bluza we wrotki moje :)
Ślubny wybrał identyczne spodnie. Oczywiście z działu męskiego.
Nawet kolor ten sam :)

Podjeżdżamy po nielaty do dziadków, a tam kiełbaski na grillu, sałatka z pomidorów ( akurat na moje Hashimoto. Cóż uwielbiam!), pieczony chlebek ( gluten!!! braaawo!). I nie mam tu pretensji do babci mych dzieci. Diety jeszcze nie wprowadziłam, ale się przymierzam. Obawiam się tylko, że żebra mnie będą kłuć w nocy. Jak wykluczę wszystko czego ponoć mi nie wolno.

Po przełknięciu spalonego chleba, Bartek wywołał mnie na bok i konspiracyjnie zagaja:
- Mamo, ja wiem co to jest marihuana.
O żesz!!! Grubo!
- Taaak? A co to jest?
- Nie wiesz?- wyraźnie zaskoczony, że odkrył to cudo przede mną. To się pali, ale to nie są papierosy. I wiesz co?- ścisza głos. Po tym się podobno ciągle śmieje.
- Taak. A skąd wiesz o tym? - detektyw Rutkowski się we mnie obudził.
- Wiesz... No Oski mówił. Bo on oglądał taki program, wiesz.
- Aha. Ale wiesz, że nie wolno palić papierosów?
- Uhm.
- I niczego innego. Zdrowie się tylko traci. I bardzo ... no jest to szkodliwe!
- Ale ja mamuś to wiem. Tylko Ci mówię. Żebyś też wiedziała. Bo nie oglądasz telewizji.

I poleciał na trampolinę.

czwartek, 10 września 2015

Oczy mnie bolą. Może nawet nie bolą, ale przeszkadzają.
Najchętniej wyjęłabym, zamoczyła w wodzie, potem nawilżyła i wsadziła na miejsce.
Od dawien dawna przeszkadza im wiatr, słońce, cienie, maskary, ba! nawet fluid ( a przecież w oczy nie wcieram!)
Mam uczucie jakby wyschły na wiór. Do tego jakby mi ktoś piasku w oczodoły nasypał. Wepchnął pod powiekę rzęsę i wpakował takie włoski... no takie drobne... o! z wacika na przykład.

Krople pomagają na pięć minut.

A do tego są momenty, że obraz mi się rozmazuje. Obraz tracę.

Nie mogę czytać tyle ile bym chciała :(.

A na domiar złego obudził mnie w środku nocy straszny ból głowy. Promieniował od oczu do uszu, skronie pulsowały.... ryczałam z bólu. Myślałam, że pogotowiem się skończy.

Kurwa mam dość! Kolejny lekarz....
Młody bije w szkole dzieci. I używa brzydkie wyrazy! ( ciekawe kurwa po kim!)
Zrobiłam kolejne trzepanie mózgu. ( Rano padło na Bartka. ) Chodzą jak nie oni!
Ciekawe tylko jak długo?

Wyjęłam pasek. Nie, nie dostał na dupsko ( a powinien ). Zapowiedziałam, że skoro on bije za to, że ktoś do niego pyskuje, to już może się obkładać poduszkami. Bo Dawid w domu pyskuje za całą armię siedmiolatków! I ja teraz tak samo będę go traktowała, jak on kolegów. Za pyskowanie.

Wreszcie widziałam po nim ( a rzadko się to zdarza ), że ma strach w oczach.
Dobra, nie o to chodzi, żeby me własne dzieci się mnie bały. Tylko do tej pory młody miał zadziora i diabła w oczach. I jeszcze się stawiał i kombinował tak jak stał. Zero skruchy! Tylko cwaniactwo i olewactwo moich/naszych wypocin.

Dzisiaj widziałam w tych oczach coś innego.
I dzisiaj mam w nosie, a nawet głębiej, czy to był strach.
Ma się zachowywać jak porządny człowiek, a nie jak menel.
I mam nadzieję, że dotarło, bo pożałuje.

Przyszedł moment, że przegięli.
Przyszedł moment, że mają przerąbane.
I lepiej, żeby dotarło!

wtorek, 8 września 2015

Latam ciągle po tych lekarzach, to mam za swoje. Dorobiłam się przeziębienia. Bardziej od Ślubnego pewnie niż z przychodni endokrynologicznej, który to zaniemógł w niedzielę, a w poniedziałek już mu przechodziło.
Mi wylazło i ledwom żywa. Dzisiaj. Jutro spodziewam się poprawy samopoczucia. Przynajmniej tak sobie wmawiam.

Ale ja nie o tym. Skoro ja zasmarkana i niewyraźna ( rutinoscorbin gówno pomaga na wyrazistość człowieka!), to Ślubny zdeklarował się, że pójdzie na zebranie do naszego pierwszoklasisty. Żal mi trochę, że coś tracę ( tak, taka głupia jestem! zamiast się cieszyć, że chłop chętny i dzięki temu mam czas na tą notkę). Przywykłam, że to ja uczestniczę w życiu nielatów od A do Z ( pierwsza kupa, pierwszy rzyg, pierwszy uśmiech, pierwszy krok, pierwszy guz....), mam wszystko pod kontrolą i na wszystkich spędach rodzicielskich byłam zawsze ja i czasami łojciec tychże dzieci.

Więc poszedł. Pewnie się spóźni, bo wychodził jak zawsze na ostatnią chwilę ( zupełnie nie rozumiem, jakim cudem ten chłopak ma wszystkie finanse korporacyjne pod kontrolą). Na szczęście jest tam moja Loff. Ona dopilnuje, zanotuje, przekaże i jeszcze przypomni ( przynajmniej mam taką nadzieję).
Ciekawe, jakie wrażenia będzie miał Ślubny po swym pierwszym zebraniu.
I ciekawe o ilu najistotniejszych rzeczach zapomni.

niedziela, 6 września 2015

Pewien etap już przeminął. Nieodwracalnie.

Moi synowie już nie są dziećmi. Mam w domu chłopców.

Tacy jacyś dorośli się wydają. Nawet u Dawida zanikły dziecięce krągłości. Wylaszczył się. Nawet bardzo.

Żal mi tego czasu.

Na szczęście jest Leo. Prawie miesięczny synek szwagra. Przy nim nasycam się niemowlakiem. Małymi rączkami, stópkami.... A potem wracam do domu i mam przespaną noc. Ten jeden raz kiedy wstaję do Dawida, to już pikuś przy tym jak byli maleńcy.

Dzisiaj przyszedł też na świat synek dziewczyny Dawida. Czyli zostałam babcią :))) Buhahhaha.
Cóż! Młody zakochał się w dwudziestoletniej siostrze mojej koleżanki z eks pracy. I od przeszło pół roku nie zachwycił się żadną inną dziewczyną. I nawet nie przeszkadza mu, że Ksana ma chłopaka, ojca swego dziecka. Obserwuję Młodego i jego zaangażowanie. Ciekawe kiedy mu przejdzie. Chwilowo planuje studia w Mieście. Tam teraz mieszka jego miłość :)
Chłonę tych moich synów. Zaciągam się ich zapachem. Młodością i zapałem w jaki odkrywają świat.

Mam w sobie spokój. Obserwuję. Analizuję. Wyciągam wnioski. Wrzuciłam na luz.

Piekę ciastka. I bułki.

Czas tak niemiłosiernie zapierdala, a ja łapię te małe chwile.
Nie planuję. Mam tu i teraz. Jest zajebiście!

wtorek, 1 września 2015

Tak mnie ten budzik wybudził, że dopiero usiadłam.

Najpierw rozpoczęcie. Z wywieszonym językiem wypchnęłam Bartasa w stronę lasencji z jego klasy, które kątem oka przyuważyłam. I biegiem na "górne boisko", bo tam niecierpliwy głos nawołuje "Pierwsza ceee, proszę się ustawić!!". Spoko, ale kuźwa gdzie? Oooo!!! Loff maj stoi. Jak dobrze, że ona nie dość, że po rozum się załapała, to i nie przegapiła kolejki u Świętego za wzrostem ( nie to co ja! jednak ten rozum jej spadł i ciut spaczony jest. i za to ją ten teges. no!) Dzięki Loff mój pierwszoklasista nie spóźnił się na wymarsz na oczy gapiów tłumnie zastawiających trawniki, czyli nas, rodziców.

Z tego co widziałam, to gadał większość przemówień i inszych pierwszowrześniowych bzdetów. A w klasie... No w klasie, to miał minę męczennika zanudzonego do granic wytrzymałości. Wychowawczyni mówiła trzecią minutę. To ponad siły zachowania ciszy przez Dawida.

Po rozpoczęciu szlag trafił moje plany: lody, pizza własnej roboty, bułki upieczone przeze mnie.... Nielaty poleciały do dziadków... i zostały tam większość dnia. nie żebym narzekała. Nie, nie!

Tym czasem nie bardzo wiedząc co z wolnym czasem robić, postanowiłam odkurzyć pokój. Utknęłam na 4, może 5 godzin. "Odkurzyłam" wszystko. Wytargałam dwie siaty makulatury. Lżej mi.

Opuszczając pokój nielatów, puściłam ich w drzwiach. Na nocny spoczynek.

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Ja pierdolę!
Właśnie zdałam sobie sprawę, że jutro muszę nastawić budzik.
Po raz pierwszy od dawien dawna.

Kto wymyślił rozpoczęcie roku szkolnego na 8 rano!!!!

Żeby tak od razu po wakacjach!!!
Aj-cudo spierdoliło się na glebę. Moje!
Myślałam, że nic się nie stało. Nawet kontynuowałam rozmowę.
Jak doszłam do domu to mnie ch...j strzelił.
Bo się kurestwo wyszczerbiło!
Półtora roku i mogę wymieniać. Tylko czy jedyny sprzęt, który ze mną współpracuje, tyle wytrwa?
Oto jest pytanie!

Jeden jedyny raz w życiu, RAZ, spadł mi telefon. JEDEN JEDYNY RAZ!!!!

A jak pizgałam sprzętem w ściany i inne urządzenia domowe ( no co! rozmówcy mnie wnerwiali ), to nic!
NIC!!!!

A dzisiaj moje dziecię prawie-że-ukochane zrobiło sobie kuku.
Buuuuuuuuu!

piątek, 28 sierpnia 2015

Dzisiaj mam urlop.
Dzieci od południa na wycieczce z dziadkami.
Zostają u nich na noc.
A ja marnuję bezmyślnie czas.
Dawno nie umiałam tak wyluzować.
Wcześniej robiłam coś wbrew sobie, bo trzeba zrobić.
Ale kto powiedział, że akurat dzisiaj? Kiedy mam swój czas?

wtorek, 7 lipca 2015

Nie mam sił ani przyjemności na spędzanie czasu w swoim towarzystwie.
Nie mam już sił na ciągłą walkę, by dotrwać do wieczora, by położyć się spać. A jak już wieczór nadchodzi, ja dostaję pseudo sił. Zalegam na kanapie i czytam póki oczy mi nie siądą ( siadają coraz częściej ), albo oglądam durne filmy w wersji zamazanej, bo okulary nie zawsze dają pożądany efekt, a jak już się kładę, to sen nie nadchodzi.
Błędne koło.
Huśtawka nastrojów to już u mnie chyba norma.  Jestem zmęczona swoim zmęczeniem. Zmęczona sama sobą. Zmęczona życiem.
Wykonuję serię badań. Czytam i czytam to co mnie dotyczy i tylko coraz bardziej łapię doła.
Bo to nie tak łatwo będzie wyjść na prostą.
I tylko otoczenie podnosi ciśnienie swymi mądrymi radami. Dziwne, że osoby najmniej znające temat mają tyle do powiedzenia.
A fpizdu.

wtorek, 30 czerwca 2015

Mam uczulenie. Taaaak! Tam na dole! Po tylu latach!!! No i po co?!

Mam nową fryzurę. ( Tak jak i pozostała część rodziny: Ślubny podgolony, Bartek w pseudo dredach, Dawid podgolony z maziajami po bokach- lump).

Mam rocznicę podpisania cyrografu z Lucyferem.

Mam do tego rozjebaną tarczycę!

I całkiem niezły nastrój :)

niedziela, 28 czerwca 2015

Jak Bednarek na mnie działa, mam pojecie tylko ja. Loff może potrafi się wczuć. Ona dużo potrafi!

Głos mam na myśli!  Bednarka, nie Loff. ( ale ona też na mnie działa, inaczej niż Bednarek!, żeby nie było).

Choć ciacho z niego niczego sobie. Przypomina mi kogoś. Kogoś z dawnej przeszłości. Mniejsza!

Wracając do głosu... Nie wiem co on w sobie ma, ale ja mam ciary. Nie muszę słyszeć słów. To brzmienie...

Ślubny funduje mi właśnie te ciary. Bednarek śpiewa refren. Rozpływam się.

Dlatego wylazłam z łóżka. No spać się nie da przy tym czymś w jego głosie.

środa, 17 czerwca 2015

Jeszcze wakacji nie ma ( w sumie bardzo dobrze! ), a my zafundowaliśmy sobie rodzinny wypoczynek. W domu. Każdy zaprosił swoich gości i wyśmienicie się z nimi bawi.

Pierwszy był Dawid. Wrócił w niedzielę od babci i niedługo potem postanowił podzielić się z toaletą zawartością żołądka. Chryste, ile ten dzieciak zeżarł! Jak zaczął w okolicach szesnastej, tak zakończył kurs haftowania wieczorem. Wtedy postanowił puszczać bąki. Z wodnistą, cuchnącą wydzieliną z jelit. I ja mu na śpiocha dupsko myłam i gacie zmieniałam. Nie czuł bidak, że towarzystwo wirusowe wydobywa się na światło dzienne. No dobra! Wieczorne.
Kolejny dzionek spędził dzieciak na sprintach do wc. Tak z niego leciało. Aż płakał, tak mu towarzystwo dupsko obszczypało.
Na dokładkę rozkręcił się katar i kaszel. Kolejni wirusowi kumple wpadli. A co! Przecie nudno było. A w sobotę występ w amfiteatrze ma.

Wszyscy dmuchali i chuchali nad Bartkiem, który we wtorek miał wycieczkę i od niedzieli ryczał, że znowu nie pojedzie, bo znowu będzie haftał przez Dawida. Cały poniedziałek spędził po szkole u dziadków. Faszerowałam go od niedzieli nifuroksazydem. I się udało. pojechał dzieciak do Biskupina. Wrócił z łukiem dla siebie i toporkiem dla Dejwa. Zachwycony i zadowolony.

Ja w tym czasie ledwo żyłam. Zapchana, z bolącą krtanią od poniedziałku. Z temperaturą 38+ od dwóch dni ( mamy wtorek). Ślubny po dwunastej przyjechał już z pracy ze swoimi wirusowymi kumplami. Teraz ten uprawia sporty ekstremalne nad toaletą. Albo leży ze swą świtą na łożu i jęczy.

Ja odliczam czas do wieczora. Dwugodzinna drzemka popołudniowa niewiele zmieniła. Padam na pysk. Obiecałam sobie, że idę spać bez wysadzania młodego po dwudziestej drugiej. Trudno, najwyżej w nocy będę zmieniała pościel.
Nie wiem jak tego dokonałam, ale wytrwałam jakoś nad gazetą. O 22.03, gdy weszłam do pokoju dziecięcego w celu wysadzenia młodszego, wiedziałam, że z nocy nic już dla mnie nie zostało. Bartek siedzi na łóżku. Na pytanie czy dobrze się czuje, odpowiada, że dobrze po czym puszcza pawia na prześcieradło. Pawie wypuszcza do czwartej nad ranem, a ja leżąc koło niego czuwam.

Szczęście, udało mi się potem pospać do jedenastej trzydzieści.

I jakoś tak ze mną już dzisiaj lepiej. Bartek od czwartej w nocy bez wymiotów. Kupsko normalne. Tylko głowa boli i temperatura się wtedy pojawia. Dawid dochodzi do siebie.

A Ślubny po całodziennym przemieszczaniu się na łózku, zeżarł mi ostatniego biszkopta!...

*
*
*

I dobrze, że to wszystko przed wakacjami! Szkoda marnować czas na choroby w wolne. Od czego jest rok szkolny! Niech się dzieciarnia odchami w domu od instytucji. Takie przygotowanie młodych organizmów ( i starych też ) na dwa miechy wolnego!
No zeżarł mi ostatniego biszkopta!
Ślubny.
A przecie jak się ma jelitówkę, to się wypoczywa w łóżku!
W okolicach kibla uprawia się sporty ekstremalne.
I ekspresowo wylaszcza się ciało.

A nie wpierdala biszkopty!

środa, 10 czerwca 2015

Niezbyt ciekawie u mnie ostatnio.

Ale dane mi było dwukrotnie doświadczyć normalnego przebudzenia. Takiego jak przed dziesięcioma laty. Wstałam i funkcjonowałam. Nie zmuszałam się do uniesienia powiek ( jeszcze trochę a pęsetą będę to robiła ), do podniesienia głowy z poduszki i utrzymania pionu z jednoczesnym kontaktowaniem, co się dzieje.

Jeszcze do niedawna moja tarczyca nie wplatała się zbytnio w życie. Fakt, byłam wiecznie zmęczona. Ale kto by nie był, skoro od ośmiu i pół roku miałam kilkanaście przespanych nocy, z czego pierwsze pięć i pół roku jak sypiałam po 4 godziny na dobę to dużo. Dlatego moje przewlekłe zmęczenie zwalałam na niewyspanie.

Ostatnie pół roku sypie się wszystko. Chudnę i tyję w zależności czy wpadam w nadczynność czy niedoczynność ( co półtora miesiąca się to zmienia). Wiecznie mi zimno. Przesuszona jestem jak skwarka ( choć skwarka z tłuszczem mi się kojarzy ). Łapię się na dziwnym oddechu, częściej Ślubny to wyłapuje. Oddycha mi się ciężko, strasznie ciężko bym nawet rzekła. Ale to są takie momenty, nie że cały czas. Choć coraz częściej.

Moje zmęczenie i brak chęci do czegokolwiek sięga zenitu. A słuchanie z każdej strony, że wiecznie bym spała albo że wiecznie jestem niewyspana doprowadzi kiedyś do tego, że komuś przypierdolę ( jak siłę i chęć w danej chwili na to znajdę w sobie).

Nie mam siły ani czytać ani pisać ani nic. Każda czynność jest dla mnie wysiłkiem mniejszym czy większym, ale jednak wysiłkiem. Czasami zapakowanie zmywarki lub jej wypakowanie stanowi dla mnie mega wyzwanie. Starcie blatu, odstawienie garnka do szafki, czy wciśnięcie przycisku w celu zagotowania wody.

Co tu wiele gadać, czytanie jest mega wyzwaniem. Ileż to czynności trzeba zrobić, żeby czytać: siedzieć/leżeć, trzymać w miarę prosto książkę ( jak gruba to już trzymanie mnie odstrasza), skoncentrować się i jeszcze kartki przewracać. No nie mam ostatnio na to siły. Do tego wzrok mnie zawodzi i literki stają się wędrującymi robaczkami. Okulary nie zmieniają sytuacji. Jak przyjdzie moment to i tak nie widzę.

Coraz częstsze bóle głowy. Do migren na szczęście im daleko, ale to ćmienie i to kilkakrotne w ciągu dnia też utrudnia życie.

A serce... serce chyba rozum straciło! Boli, kołacze, zwalnia, przyspiesza.

No i puchnę. Jak mnie to wkurwia. Moje nogi już przed południem robią się ciężkie. Czasami jak idę po młodszego do przedszkola mam wrażenie, że z boku wyglądam jak stuletnia babcinka. Ledwo powłóczę tymi girami. Coraz częściej mam wrażenie, że nie dojdę, nie dam rady. Do tego często sapanie się włącza i trudność ze złapaniem oddechu. Najchętniej wcale nie ruszałabym się z domu!

Przy dzieciach staram się trzymać pion, ale jak jestem sama nie mam siły. Nie mam siły zebrać się w sobie, chodzę zgięta, tu mi coś przeskoczy, tam strzyka. Niby ogarniam tą chatę, niby piorę, niby gotuję... Ale ile samozaparcia i siły wewnętrznej mnie to kosztuje, wiem tylko ja. Każda pierdolona czynność jest dla mnie wyzwaniem.

Czekam na wyregulowanie hormonów. Czekam na w miarę normalny stan, bo na chwilę obecną największym wybawieniem byłoby położenie się w ciepłym miejscu i zaśnięcie. Zaśnięcie na dłuuugi czas. Tak długi, żeby wreszcie się wyspać. Ale ja nie wierzę, że to jest możliwe.... No chyba, że zasnę już na zawsze!

niedziela, 31 maja 2015

Grunt to mieć wejście!

Postanowiłam dostarczyć życzenia komunijne pierworodnemu mej Loff. Restaurację namierzyć o dziwo umiałam ( pracowałam obok ), więc zapakowałam dziecki do samochodu i wio.

Wpadłam do recepcji, a pan mi wyskakuje, że on nie ma pojęcia gdzie Gustaw świętuje, że mam na salę wejść i spytać kelnerek, bo komunie mają trzy.

Więc ja na salę do kelnerki z nadzieją, że to będzie sala Gustawa. No ale byłoby za łatwo. Jak tornado przeleciałam przez pierwszą salę taranując prawie kelnerkę z tacami ( kto widział tyle staciorów w ręku nosić).

Na drugiej sali dopadłam kobitkę akuratnie bez zbędnych rzeczy w rękach. I to ona oświeciła mnie, że Gucio owszem tak, ale tam dalej. Na trzeciej sali wreszcie były znane mi człowieki.

Loff ofkors nad żarciem. Nawet nie zauważyła, co to za cudo wpadło na salę. Brakowało tylko, żebym się potknęła o swe nogi i padła przed towarzystwem jak długa. Los mi tego oszczędził.

Jak ja się cieszyłam, że chociaż dzieci wykąpałam ( wróciliśmy z miasteczka kowbojskiego, gdzie sam piach i pył był ) i jako tako ubrałam. Nie to co ja, gwiazda: okurzona, spocona, w żółtym nietoperzu, ni to sportowo ni wpół-czort-wie-co!

Ale ja przynajmniej już z mokrą głową przed tv zaległam i mecza oglądam. I kończę drugą paczkę czipsów w ramach diety.

A maj Loff w tej marynarce, na obcasie z kopertówką pod pachą, żeby nie zgubić.... Żal mi jej, bo jakby nie patrzeć ani to jej różowy kombinezon dresowy ani piżama, a co dopiero ukochany dres z dziurą!

I ja wiem, że odlicza ona i odliczam ja minuty do końca. Bo ja wiem jak ona się męczy, bo ona tak samo jak i ja uwielbia tego typu impry. Oj uwielbia! Gdyby to nie jej dziecię, nikt by jej tam siłą nawet nie sprowadził.

I osobiście poznałam Bejbe!

czwartek, 28 maja 2015

Truskawki dorwałam po pięć złotych. Zrobiłam dziesięć słoiczków dżemu.
Pierwszy raz!

Z rozpędu garneczek małosolnych też zmajstrowałam.
Taki gliniany. Jutro będą idealne! Zresztą już podjadam :)

Aaaaaaa.....

I jeszcze koktajl z pietruszki i kiwi i soku pomarańczowego sobie przygotowałam.
Bo puchnę.

A właśnie, wczoraj po wyjściu od lekarza, po usłyszeniu tego co przewidziałam w domu, psycha mi siadła. Lekarz rodzinny, przyjaciel teściów, nawet nie spojrzał na żyły wystające mi na rękach i nogach, tylko wszystko na tarczycę zwalił. A te żyły bolą!
No ok. Tarczyca nawala ostatnio konkretnie. Jak w październiku wpadłam pierwszy raz w życiu w nadczynność z kołataniem serca i momentami powera jak przy adhd, tak do teraz huśtawka trwa. Raz tyję i chodzę nieprzytomna, odliczając czas od soboty do soboty, kiedy to śpię do południa. Po kilku tygodniach na zmniejszonej dawce tarczyca rozkręciła się ( a ponoć już nie działała, bo mój zachłanny organizm ją zeżarł ) i znowu kołatanie, chudnięcie.
Jak waga co półtora miesiąca skacze raz 6-8 kg w dół, by za chwilę iść o tyle samo w górę, nie ma się co dziwić, że organizm zgłupiał.

Wczoraj ryczałam, dzisiaj wzięłam się za zaprawy. Od razu mi lepiej!

środa, 13 maja 2015

Niesamowite!

Po raz pierwszy od lat ośmiu, pięciu miesięcy i dni dziewięciu spałam w nocy snem sprawiedliwego. Nie słyszałam odgłosów zza okna, oddechu Ślubnego ani przewracających się w swych łóżkach dzieci z pokoju obok
.
Spałam tak twardo, że jak w okolicy czwartej stanął przede mną zasikany Dawid, w pierwszej chwili zaczęłam się zastanawiać co to za dziecko i skąd się wzięło. Jakoś nie docierało, że to moje. Może dlatego, że zapomniałam już czasy kiedy spałam tak naprawdę. Spałam bez podświadomego czuwania. A jakby nie patrzeć, te czasy były przed dziećmi. Może właśnie dlatego tak się zdziwiłam widokiem dziecka nad moją głową.

I w tamtych odległych czasach, czasach kiedy się wysypiałam i nikt nie mącił przynajmniej raz w nocy mego spokojnego snu, też byłam taka nieprzytomna i nie wiedziałam co się dzieje jak już mnie ktoś obudził w nocy.

Dziwne uczucie. Takie zapomniane. Tak bardzo odległe.

A najśmieszniejsze jest to, że gdyby nie ta nocna pobudka, a przede wszystkim gdyby nie to klepanie nad moją głową od szóstej z minutami, po raz pierwszy od przeszło ośmiu lat byłabym wyspana. Wyspana po tych kilku godzinach nocnych, kiedy to trzeba wstać wcześniej niż południe.
Gdyby tak dał mi pospać to tego cholernego budzika przed siódmą.

Ale nie dał!

Jak ja chciałabym wierzyć, że dzisiaj w nocy też będę spała tak normalnie, tak spokojnie, tak by się wyspać, a nie czuwać... Jakże bym chciała przypomnieć sobie te czasy, kiedy nie musiałam walczyć o każdą minutę snu. Jak ja dzisiaj zatęskniłam za tymi nocami, kiedy nikt nie wyrywał mnie z objęć Morfeusza.

wtorek, 5 maja 2015

Minęły cztery miesiące jak jestem w domu. Zaczął się właśnie piąty.
I wreszcie ruszyło. Nabrało tempa. I działa nawet przy stanie podgorączkowym.
Mój Bartek nabrał tempa podczas odrabiania zadań :) . Wreszcie.
Oceny są raz lepsze, raz gorsze. Ale mi nie o nie chodzi.
On ma nauczyć się uczyć.
I tyle.

sobota, 2 maja 2015

Nowe royal baby totalnie zwariowało. Kto wybiera taką datę na swe urodziny?
Lech przegrywa w Wawie z Legią, a księżniczka pcha się na świat.
Phi! Niepoważna!

czwartek, 30 kwietnia 2015

Dzień 30 kwietnia 2015 stał się dniem, kiedy ponownie odzyskałam bezpłodność kontrolowaną. Od dzisiaj na trzy lata mam luz blues. Potem zacznę się martwić. Do tego łudzę się, że znowu zapomnę jak to boli.

Tyłozgięcie macicy. Też coś! I dlatego cierpiałam bardziej.
Niby trzynastego w piątek jestem urodzona, czyli że pod szczęśliwą gwiazdą. A jednak nie do końca doskonała! Tyłozgięcie. I pomyśleć, że mi do tej pory nie przeszkadzało.

piątek, 24 kwietnia 2015

Rozmowa a propos naszej miłości do młodszej latorośli przeprowadzona. Delikwent zarzuca nam, że bardziej kochamy Bartka, bo miał 2 dni wolnego od szkoły - egzaminy gimnazjalistów plus trzeciego dnia cala szkoła była w kinie.

Gimnastyka zaliczona, obiad właśnie skończony, mieszkanie doprowadzone do czystości.

Jedno pranie wisi już na tarasie, kolejne lata w pralce. I wszystko przed dziesiątą.

Idę sadzić rzodkiewki i za anglika się biorę.

czwartek, 23 kwietnia 2015

Maszyna ruszyła. Wczoraj rozkręciła ją Loff. W jej głosie i esach było tyle mega pozytywnej energii, że dzisiaj odkurzyłam matę i odpaliłam Mel B. Cóż, laska się zgrzała i twierdziła, że się poci. Widać bryza oceanu nie dawała rady słońcu. U mnie w domu żar z nieba się nie lał. Co najwyżej za oknem słońce grzało bardziej niż w dniach ostatnich.

Jak wspomniałam, Mel się zgrzała. A ja kurwa nie! Dorzuciłam dodatkową serię brzucholi i pośladów i czułam niedosyt.

Dlatego zaliczyłam również rolki i bieganie.

Dwa miechy do wakacji, które to w całości spędzam nad jeziorem. Będę paradowała z rozstępami na każdym centymetrze ciała, ale za to z jędrną dupą! Taki jest plan.

A Loff nie poznała mego małżonka szanownego. Podwiozła mi rozpiskę treningów. I swemu małżowi chciała wmówić, że ten koleś, który mija właśnie moją furtkę, to pewnie jakiś gość. Nasz gość. Normalnie nie poznała mego chłopa. A przecie mówiłam, że zmienił styl życia i zmizerniał w ostatnich tygodniach. I nadal mizernieje. Mało go się zrobiło. W łóżku szukam, bo zaczynamy się w nim gubić. Mówiłam, ale chyba nie słuchała uważnie.

Tak czy siak jak już załapała, a mój szanowny mąż się odwrócił do niej plecami, to dziwnie szczękę miała rozdziawioną i nerwowo gestykulowała, wskazując mi gabaryty Ślubnego.

No więc ten tego ten... Ślubny mi młodnieje i się wylaszcza, więc i na mnie pora. Lata mogłam tyć i chudnąć i tak wyglądałam przy nim na kruszynę. Niedługo będę jednak musiała zadbać o siebie. Dlaczego właśnie nie teraz?!!!

Przestawiłam się w głowie na zdrowy tryb życia, zdrowe żywienie. Nie na chwilę, na miesiąc, trzy, rok.... Nie! Już na całe życie.

Blender właśnie co dostałam, więc teraz zaczyna się era koktajlowa. Tylko dajcie mi instrukcję przeczytać :)

sobota, 18 kwietnia 2015

Pozytywnie patrzę na świat. Mam więcej czasu dla siebie. Wprowadziłam swoje zasady i powoli, po cichu je realizuję. Chłopaki jeszcze się nie połapali. Motywujące, bo od razu są skutki. Boję się pisać, żeby nie zapeszyć. Ze mną jak z bańką. W jednej chwili może rozlecieć się na kawałki. Na razie kawałki wchodzą na swoje miejsca. Jeszcze muszą się posklejać.

Bartek zaczyna płynnie czytać. Załapał gramatykę. Powoli zaczyna łapać tabliczkę mnożenia. I co z tego, że materiał szkolny wymaga już w pełnym zakresie. My opanowujemy początki. Małymi kroczkami dobijemy do reszty, a może nawet będziemy w czołówce. Dzieciak zaczyna wierzyć w swoje możliwości. A to najważniejsze.

Dawid składa krótkie wyrazy. Ćwiczymy literki i składanie wyrazów. Młody sam się rwie.
Walczymy też z gadatliwością. Zwłaszcza jak robimy lekcje. Bartek potrzebuje ciszy. Niestety.
Czekam aż wreszcie kurzajka odpadnie. Czekam kiedy przyzwyczai się do aparatu silikonowego na zęby, by mógł przespać całą noc, a nie tylko kilkanaście minut podczas wieczornego czytania. Czekam również kiedy rana na łokciu zacznie ładniej wyglądać, bo na razie ma strasznie rozbabraną - cały Dawid, jak upadać to konkretnie!

Czekam również na Męża mego. Od wczoraj, kiedy to wyjęłam wkładkę, mam chcicę jak kotka w rui. Mąż bawi u kuzyna na wsi. Żużel oglądają i najdalej za godzinę powinien być. Więc czekam.

Czekam też na kulki gejszy. A co! ( tylko trzeba zamówić ).

piątek, 17 kwietnia 2015

Ostatnio też następują we mnie zmiany.

Obym tylko nie wykrakała rewolucji w życiu, zważywszy, że dzisiaj również idę wyjąć wkładkę.

To nie o takie zmiany chodzi!

Po prostu mam wrażenie, ze w życiu przeszłam na kolejny level. 

I nie chcę tego zapeszać, bo jak to tylko stan przejściowy.... mogę załapać załamkę.
Podle się czuję. Rano wstałam po to, żeby zaraz wrócić do łóżka.
Zresztą byłam przekonana, że jest sobota i ciężko się zdziwiłam, że mogłam być tak głupia, żeby budzik nastawiać. Wyłączyłam i spałam dalej, wmawiając Dawidowi, który gadał nade mną, że dzisiaj sobota.
Jeden jedyny raz cieszyłam się, że moje dziecko gada od momentu obudzenia, czyli od około szóstej do samego zaśnięcia, czyli do około dwudziestej ( plus w nocy jak wstaje do dwóch razy na sikanie!). I że gada nade mną, jak już rozgości się w moim łóżku.
Trzydzieści minut od wyłączenia budzika, dostałam olśnienia. A może ten przebłysk nastąpił tylko dlatego, że żeby spać potrzebowałam pustej chaty, bez dzieci? Nie wiem, Tak czy siak mój mózg na ułamek sekundy wrócił do rzeczywistości.
Gdy ogarniałam potomstwo, zadzwonił mój mąż, że byłam rano tak nieprzytomna i pytałam po cholerę wstaje tak wcześnie ( nie pamiętam ), że on przyjedzie po młodego i odwiezie do przedszkola ( Ślubny wstaje w tygodniu w środku nocy i jedzie na salę, żeby przez godzinę napierdalać piłką do kosza - zupełnie dla mnie niepojęte! - fakt, że kilogramy lecą z niego z prędkością światła). Chyba się bał, że mogę wywieźć np do domu dziecka, albo do lasu. Zważywszy, że młodsze dziecię ostatnio wywołuje u mnie bóle głowy tym nieustannym gadaniem. No japa mu się nie zamyka na dłużej niż 2-3 sekundy.

No więc wyszykowałam dziecki do instytucji, wywaliłam za drzwi i poszłam spać. Niestety spanie przez kolejne trzy godziny niewiele zmieniło.

A potem pogoda ze słonecznej zrobiła się deszczowa na kilka minut i już wiem dlaczego bolała mnie głowa i nadal łupie kręgosłup.

O teraz znowu słońce świeci, jakby przed kilkunastoma minutami wcale nie padało.

wtorek, 14 kwietnia 2015

Didzie wyszła spora kurzajka na dużym paluszku u nogi. W pierwszej chwili myślałam, że to taki wielki pęcherz. Ale nie. Kurzajka! Czegóż to cholerstwo przypałętało się na tą małą stopę??? Nie wiem. Ale zadziałałam.
Kazałam Ślubnemu nabyć preparat na kurzajki. Zdziwiłam się, że oba me dziecięta podają mi jakąś nazwę i wyjaśniają, że smaruje się to takim pędzelkiem. ( Tak na marginesie ile reklam leci w przeciągu ok godziny dziennie, ile to łącznie dzieciaki moje siedzą przy pudle? Jeśli w ogóle siedzą tyle!)
Ślubny przytargał jednak inny specyfik.
Cóż, zamroziłam dziecku cholerstwo. Podobno odpadnie. Czekamy.
Jak nie odpadnie trzeba będzie powtórzyć za dwa tygodnie. Czuję, że będzie powtórka, bo spory przypadek :(
Na szczęście nie boli.
I jak na faceta, małego bo małego, ale faceta przystało, mam w domu inwalidę :). Skarpetki teraz przeszkadzają, trzeba kuśtykać, bo po co normalnie iść ( kurzajka nie zmalała, ani nie powiększyła się po zabiegu. zbielała tylko. i nie boli. chwilę szczypało ), trzeba jęczeć co dwa kroki i użalać się nad swym przechlapanym życiem.
Będę musiała delikwenta jutro też zostawić w domu ( dzisiaj został, bo Bartek też został ).
Jeden inwalida kurzajkowy, a drugi ma sraczkę ( i nic poza tym ).

czwartek, 9 kwietnia 2015

Ledwo starszego wypchnęłam za drzwi do szkoły, zapadłam w sen. Przespałam pół dnia. Spałabym dalej, gdyby nie telefony od ciotki. Jeden po drugim. Nosz kuźwa! Jak nie odbieram, to oznacza, że nie ma po co po sekundzie od rozłączenia dzwonić ponownie. Zwlekłam się z pościeli grubo po 14.00. Ból głowy na szczęście minął. Ale jak chciałam poczytać, to się okazało, że literki mi się zlewają i spierdalają ze strony. Po całej chacie mam porozwieszaną tabliczkę mnożenia. Dużymi cyframi. I też nie byłam w stanie odczytać. Wszystko się zlewało. Patrząc na wprost normalnie widzę co jest po boku. Przynajmniej kontury. A teraz wszystko wirowało jakby tornado się rozpętało po prawej i lewej stronie oka.
Moje przerażenie się rozkręcało. Po godzinie wszystko minęło. Tylko głowę mam ciężką. Co to było? Koniecznie muszę do okulisty.

środa, 8 kwietnia 2015

Moje pierworodne dziecię zdezerterowało po raz kolejny z lekcji. Co prawda zajęcia dodatkowe ( które podobno uwielbia ), ale gówniarstwo wykapowało, że nie koniecznie obowiązkowe.

Pierwszy raz zawagarował 24 marca ( nie były to zajęcia dodatkowe!), kiedy to napisałam smarkowi zwolnienie z ostatniej lekcji. Powodem była wizyta u endokrynologa w Mieście. OSTATNIEJ lekcji, jak pisałam. A młody przyszedł dwie godziny wcześniej. Nie powiem, że mi na rękę nie było. Obiad spokojnie zjedliśmy, co z moim niejadkiem ma ogromne znaczenie. On dużo czasu potrzebuje na jedzenie. Ostatnio pół bułki jadł półtorej godziny. No, tak że ten!

Wykład o ucieczce z lekcji dodatkowej dałam. Ale ostatnio też dawałam. Może tym razem dotrze.

sobota, 4 kwietnia 2015

Dwa ostatnie dni wyżywałam się w kuchni. Wczoraj na słodko.
Dzisiaj sałatkowo, szynkowo, pastowo i rzodkiewkowo.
Czuję się jak po zajebistym treningu na siłowni.
Ślubny mnie wkurzał. Co prawda dwukrotnie wstawał w środku nocy, żeby do siódmej rano wyrobić się z zakupami. Plus przygotował marynatę do szynki i zrobił nadziewane jajka. Poza tym przemieszczał się między kanapą a fotelem. I tarasem.
Ale po raz pierwszy w życiu stanie przy garach sprawiło mi tyle radości. Krojenie, łączenie, doprawianie...
I chuj, że ciastka mi nie wyszły. Ale tylko jedne na trzy rodzaje. A i tak jak już wszystko się pokończy, za jakieś dwa miesiące znikną, Te co nie wyszły.
Muszę częściej robić ciasteczka. Bo mi nie wychodzą. A muszą! I muffiny będę robiła. A co! Tak je uwielbiałam w Stanach. Fakt, że piekarnię miałam pod nosem i były świeżutkie. W NY pakowano jak kanapki. I to już nie było to :( To sobie sama upiekę. I dzieciaki zjedzą.

Ależ jestem pozytywnie naładowana!

Ciekawe na jak długo?...

środa, 25 marca 2015

Jak wiadomo od dnia pierwszego stycznia siedzę w domu. Czasem narzekam, ale ogólnie doceniam, że mogę i jakby nie patrzeć znalazłam się w bardzo komfortowej sytuacji. Bez stresu, że nawalam i w domu i w pracy, Teraz po prostu nawalam tylko w domu. I tylko z własnego lenistwa. Tudzież buntu, że w końcu nie po to siedzę w domu, żeby wszystkim dookoła wydawało się, że mają służącą w domu.

Równocześnie wchodzę w taki wiek, że chyba po raz pierwszy umiem się wsłuchać w swoje ciało. Ciało daje różne sygnały. I ja je odbierałam do niedawna. Tylko odbierałam i olewałam.

Wczoraj dotarło do mnie, że mój organizm w jakimś celu odziera się ze swej intymności dając te cholerne znaki. Właśnie wczoraj postanowiłam przyspieszyć serię badań. Moich badań. Bo chwilowo latam od jednego lekarza do drugiego, ale z przewagą dzieckowych medyków.
I chuj mnie obchodzi, że wydałam już w marcu więcej niż moja pensja wynosiła. I wydam jeszcze więcej, bo w tym jebanym kraju dostać się do lekarza na NFZ graniczy z cudem. Oj przepraszam! Z niespełna siedmiolatkiem do okulisty mogę iść VOILA w marcu 2016 roku. Do mojego i do Pierworodnego endokrynologa mam próbować w styczniu 2016... może zdążę się dodzwonić i w 2016 roku pochodzić za free.

Nim doczekam, dorobię się ślicznej urny w cekiny ( Loff ją przyozdobi, mamy umowę ).
No właśnie. Moja tarczyca ostatnio głupieje strasznie. Nie pracowała, ale ruszyła. Cholerne kłucie w sercu, ciężki oddech i mega wysiłek i sapanie przy jakimkolwiek ruchu. Kilka kroków do toalety przypominały mi wejście na Giewont. Przy czym zdobycie Giewontu należało do przyjemnych.
Przy niedoczynności wchodzę w nadczynność stąd utrata wagi ( chwilowo jeszcze ok, ale jeszcze 2 kilo i zacznę panikować ) i to serce.
Przeraża mnie to, bo czuję się fatalnie.
Do tego doszedł ból w piersi. I to nie w prawej, gdzie mam torbiel. Ale jak boli! Zwłaszcza jak się kładę. Żadna pozycja nie pasuje. Właśnie wczoraj macałam i macałam te rozciągnięte, całe w rozstępach wydmuszki. Pominę, że jak ja tylko zaczynam się badać, to mam guz na guzie. Ale wczoraj na ułamek sekundy trafiłam na jakiś inny gulaj. I spierdolił. A cycek boli. Nawet teraz jak piszę....

A tak się cieszyłam, ze wychodzę z lekarzami na prostą....

A jaka wkurwiona jestem. Na tarczycę. Na cycki. Na to, że ostatnie półtora tygodnia ledwo funkcjonuję. Wykluczając przypływy tarczycowego ADHD, które mega mnie wykańcza!

Ryczeć mi się chce, jak pomyślę o kolejnych rejestracjach i wiszeniu na telefonie.
Ryczeć mi się chce na samą myśl oczekiwania na wyniki....

wtorek, 24 marca 2015

Ten mój doradca Marcin jest całkiem zabawny.
On mi pracę w banku zaproponował. No helloł, to że bankową szkołę kończyłam nie oznacza, że ja do banku się nadaję! Bywałam w bankach. Ba! nawet staż odbyłam. Byłam też kilkakrotnie w celu złożenia podpisu w sprawie kredytu. I to mnie wystarczy. Teraz spłacamy wef frankach! Nie nie, ja banki szerokim łukiem mijam. I on to zrozumiał! serio serio.

A druga oferta była na przedstawiciela handlowego. Jak mi koleś zagwarantuje, że tylko w linii prostej po swym mieście będę się poruszała, a do tego nie będę zmuszona wciskać auta między insze, które to zalegają na parkingach i nie tylko, to ja bardzo chętnie.

No nie zagwarantował.

Tak więc pracy dla mnie nie ma.


Miałam dzisiaj zajebisty plan....

Odwiozę małego do przedszkola, wydeleguję Bartka o 10.30 do szkoły i walnę się na godzinę ( czyt. dwie i pół). I wszystko szło pięknie, aż do godziny 8.03. Kiedy to wsiadałam do auta, żeby migiem wrócić do Bartka pozostawionego samotnie w łóżku ( nie wspominałam, że odkąd niania go kilka razy zostawiła i nie wróciła na czas, który sama wskazała na zegarze, Starszy nie chce zostawać sam w domu nawet na minut pięć ).

Doświadczenie mnie już nauczyło NIE ODBIERAJ NUMERÓW NIEZNANYCH!
Odebrałam. I to był błąd! A po drugiej stronie słuchawki mój osobisty doradca z Urzędu Patałachów ( pana osobiście lubię, jedyna osoba, która rozumie, że skoro nie pracuję nie posiadam również niani i na każde zawołanie nie jestem w stanie od razu przyjść ).

Tak czy siak zadzwonił pan Marcin i zaprosił do siebie, bo on ma dla mnie dwie KURWA oferty pracy. Szkoda tylko, że mnie nie spytał czy ja w ogóle pracy szukam ( ale chyba jest przekonany, że namiętnie ). A nie szukam.

Obiecałam się pojawić między 11.00 a 11.30.

Czymta kciuki, żebym się z tego wyplątała!

poniedziałek, 23 marca 2015

Miało dziecię iść na zielono lub żółto do szkoły? Poszło. Na zielono.
Włosy też jednodniowym żelem na zielono walnęłam.

Po południu walnęłam też młodszemu. po powrocie z przedszkola. Oni nie mieli mieć "szalonych fryzur", a tym bardziej być na zielono.
I poprawiłam szkolniakowi.

Wieczorem, po miłej wizycie koleżanek z ex pracy i Ksany ( miłość mojego Dawida. nie ważne, że starsza o trzynaście lat. nie ważne, że w ciąży. on ją kocha.) wrzuciłam dzieci do wanny. Po odkurzeniu zbitej szklanki, weszłam do łazienki, a tam kafle na zielono, woda zielona, a Dawid ma całą brodę i poliki zielone.
Włosy się zmyły. Buzia ma odcień sinej zieleni.

Zachciało mi się dzieciakom włosy farbować :)

wtorek, 17 marca 2015

Byłam na zebraniu z występami.

Byłam też na rolkach z dzieciarnią i Ślubnym ( dzieciarnia na rowerkach, gdyby się kto czepiał, bo po co na świeżo zakupionych rolkach - w tych po pokoju najlepiej).
Rolki nówki sztuki raz śmigane. W dzień kobit.
No i tu właśnie schody się zaczynają. Już spieszę z wyjaśnieniami. Otóż moje pierwsze rolki, które z kilka lat przeleżały w szafie ( byłam na nich ze trzy razy, a potem miałam przerwę - ucząca się ciężarna, to raczej niezbyt mądry pomysł; a z wózkiem...cóż... ryzyko ubicia potomka ) okazały się rolkami chodzącymi.
Tak, teraz mądra jestem, bo moje nowe rolki jeżdżą. Całkiem serio! Na starych całkiem dobrze, sobie radziłam. Sztuki hamowania nigdy nie opanowałam, bo wystarczyło przestać nogami ruszać, a one metr dalej już stały.
Nowe, to zupełnie inna szkoła jazdy. Z przyzwyczajenia, jak wyłażę z bagażnika ( tam najczęściej zmieniam obuwie ), staję na pewniaka. I tak jak staję, tak szukam ofiary, która jeszcze guzdrze się przy samochodzie i można się na niej zatrzymać. Bo wyobraźcie sobie! te cholerne rolki jadą!!!
Nosz, co to jest?!!! Jadą???!!! Ja chcę stać, a one jadą!!!!?

Ale opanowałam już równowagę jako tako i nawet rozpędzić się potrafię... gorzej jak trzeba hamować. Wtedy jadę i jadę i jadę... , ale nawet te pędziwiatry się kiedyś zatrzymują :)

A na gębie mam trzy febry. TRZY!!!
Jak to w esie do mej Loff wymacałam na smartszicie : pięknie się rozwijają, suki jedne!

Aaaaa. Bym zapomniała. Pozbywam się smartszita. W piątek powinien dojść już ajfon.
Ciekawe. Ciekawe. Czy też dorobi się przezwiska ajszit. Pewnie tak, bo jak na mnie też ma za dużo bajerów. A ja tylko dzwonię i esy wysyłam. Czasem mmsa. Po co mi ta reszta?! Ale Kochanie Moje twierdzi, że będę zadowolona.
*
*
*

...się okaże!

czwartek, 12 marca 2015

Dziw, że wstałam dzisiaj.

Snuję się jak śnięta ryba. Pion utrzymuję dzięki młodszej latorośli, która od zeszłego piątku towarzyszy mi w domu i nieustannie gada. Gada non stop. Ledwie oczy otworzy. I tak do samego zaśnięcia.
I bardzo dobrze mi z nim obok siebie. Tak tak, piszę to ja! Też się sama sobie dziwię, że nie odliczam dni do oddelegowania delikwenta do instytucji. Wręcz przeciwnie. Odwlekam. Ku protestom zasmarkańca.

Dzięki temu nieustannemu gadaniu moja łazienka lśni. I jak do niej wchodzę, to tak jakbym do obcej wchodziła. Jasno ( zasługa umycia okna ), kafle świecą po okach ( Dawida sprawka ) i jakoś tak luźniej ( cała siata rzeczy, których-już-jednak-nie-będę używać ).

Ale wizja przygotowania obiadu mnie przeraża!

poniedziałek, 2 marca 2015

powinien być tort....

kończyłbyś dzisiaj dwadzieścia cztery lata.

najlepsze lata.

przynajmniej już potrafię płakać...

może kiedyś.... na szczycie góry....

piątek, 27 lutego 2015

Mam wrażenie, że dzisiaj nic innego nie robię, tylko zbieram chusteczki i znoszę do kosza.
Zauważę, że wstałam kilka minut przed południem.
A chusteczki są wyłącznie moje osobiste.
Potomstwo bowiem wybyło wczoraj po południu na wieś do szwagra.
Ślubny właśnie jest w drodze po wrzaskuny.

Ten czas zmarnowałam na pochłonięcie prawie dwóch książek ("Historia pewnego rozwodu" i " W głębi lasu", którą to aktualnie mam na wykończeniu) oraz kilku artykułów z TS, kiedy to balowałam w saunie.

A z ginola jak ciekło tak cieknie.

Nos wygląda jak u klowna: duży, czerwony i napuchnięty...

Wracam do inhalacji.... ( może jakbym sumienniej je wykonywała, byłoby już po chusteczkowym bałaganie!).

poniedziałek, 23 lutego 2015

miałam Szymona, Bartka, Kubę... i Hankę też!

Hanka, to w sumie była pierwsza.
I wszystko na oczach Ślubnego. Ale on wtedy zajęty był z Tomkiem.
I też podpatrywałam jak tylko miałam okazję.
Te niepewne ruchy, trzymanie się za ręce....

Z Hanką za ręce się nie trzymałam. Hanka pokazywała mi jak się przemieszczać, jak wyginać i kiedy. Hankę miałam godzinę. I więcej Hanki nie chciałam. Bo lat szesnaście, bo drobinka, bo kobieta. A ja z kobietami jednak nie. No nie bardzo się czuję i co tu więcej drążyć. Ale przynajmniej na taśmie mnie nauczyła. I jak nogi przekładać.

Z Szymonem spędziłam całe cztery godziny. Pokazał, sprawił, że zachłysnęłam się namiastką szybkiej jazdy. Za ręce, bo inaczej nie sposób. Raz bliżej, raz dalej siebie. Tylko raz, akurat wtedy, gdy osiągnęliśmy jak dla mnie zawrotne tempo, czułam, że dzieląca nas odległość jest niebezpiecznie bliska. Aż nieprzyjemna. ( Dla niego pewnie norma.)

Bartek przez godzinę się wymądrzał i wszystkiego czepiał. Krytykował poprzedników. Wyczucia co prawda nie miałam za grosz, ale on się upierał, że jest lepiej. No ale Bartek wiedział wszystko najlepiej. Nie było sensu dyskutować. Zresztą nie taki był cel tego spotkania.

A lepiej to dopiero było z Kubą. Nawet numer telefonu wzięłam do Kuby. Jakbyśmy byli w przyszłym sezonie w tym samym miejscu, to ja tylko jego chcę i nikogo innego.
Dzięki Kubie zaczęłam to czuć, a potem odważyłam się sama. Tu nie było za rączki i takie tam. Jak trzeba było, to chwycił, jak nie, dawał swobodę, ale cały czas był blisko. I jak on balansował ciałem...
Tak czy siak zasiał bakcyla, rozluźnił i dał cenne rady. A jego uśmiech motywował.
Szkoda tylko, że dopiero ostatniego dnia załapałam o co w tym wszystkim chodzi.

Jedno jednak wiem na pewno: do nart już nie wrócę.
Deska to deska.
A jaka wygoda poruszania się. Snowboardowe buty są mega wygodne w porównaniu z narciarskimi.
I o ile łatwiej targać deskę niż narty!

sobota, 14 lutego 2015

W środku nocy jak dla mnie wyjeżdżamy rano w góry.

Dzieci do szkółki narciarskiej na 5 godzin.

My korzystając z okazji mamy zamiar okiełznać deskę.

Mnie jak na złość poskręcało.

Posprzątałam całą chatę, żeby na powrót mieć w miarę błysk.

I mnie pokarało. Kręgosłup siadł i chodzę zgięta w pół.

Morał: wyjeżdżając na wszelakie rodzinne wypady zostawiać syf w chacie!

czwartek, 12 lutego 2015

Zrobiłam dzisiaj pączki. Przepis błyskawiczny dostałam od maj Loff.
Loff wyszły.
A ja pierwszą partię spaliłam z wierzchu, a w środku wsjo pływało.

Pizgłam spaleńce do śmieci. I postanowiłam kupić.

Coś mnie podkusiło, żeby z pozostałej resztki ciasta jednak spróbować.
I wyszły. Ale 14 małych kuleczek. Bo ja małe robiłam. Bez wkładu, bo Bartek i tak nie je. Co gorsza jak na samym początku natknie się na nadzienie, to już po jedzeniu.

I Pierworodne dziecię chwyciło jedną kulkę. Pochłonęło. Drugą... też pochłonęło.
Wyciągnęłam go po Dawida do przedszkola z zamiarem dokupienia jeszcze 3 dużych sztuk.
I odciągnąć od mini pączusiów musiałam delikwenta.

W sklepie moje dziecię oznajmiło " nie ma tutaj tak pysznych pączków jak twoje. zrobiszzzz..." , tutaj zatrzepotał tymi swymi dłuuuugimi rzęsami, zrobił oczy kota ze Shreka... rozpłynęłam się w błękicie tych ślipiów.

I zrobiłam nową partię :)

Masterszef jest mój :P


środa, 11 lutego 2015

A jednak moje kwalifikacje wzrosły :)

Mój niejadek pochłonął sporą ilość kaszy, ogłaszając w międzyczasie: " no mamuś, udało ci się. tyle czasu czekałem kiedy ci ta kasza wreszcie wyjdzie!".

Wow.

Z brzuchami pełnymi kaszy idziemy po młodszą latorośl.

Młodsza latorośl z pewnością wykończy resztki :)
Rozkręcam się.
W wieku prawie lat trzydziestu sześciu udało mi się pierwszy raz w życiu ugotować kaszę. Kaszę jaglaną. Która to kasza zawsze, ale to zawsze wychodziła mi taka fuj gorzka.

I dzisiaj stwierdzam, że wchodzę na wyższy poziom kulinarny.

Ale jeszcze się nie cieszę. Tylko leciutko przytupuję z dumy.
Pierworodny musi tę kaszę skonsumować.
Jak skonsumuje, oznacza to, że ja, jego mamusia najukochańsza, wkracza na wyższy poziom.
Jeśli odsunie talerz...
Jeśli odsunie talerz i ze wstrętem wykrzywi twarzyczkę.... będzie oznaczać, że nadal jestem w czarnej dupie!

wtorek, 10 lutego 2015

Wrócił Ślubny z pracy i od progu pysk już wydzierał.

"Odbiło znowu, czy kryzys faceta przed czterdziestką?" - przeszło mi przez głowę.

Jak już małżonek wrócił od fryzjera z resztą męskiej plagi do domu, okazało się, że ma złe wyniki krwi.

A wyniki zrobił sobie, bo dwa dni wcześniej jego rówieśnik, kumpel z pracy wylądował w dość ciężkim stanie w szpitalu. Serce. To już trzeci w przeciągu kilku miesięcy. I mój chłop się przestraszył i biegusiem na badania z rańca pojechał.

I ma złe wyniki. Coś trzustkowe podwyższone i za mało leukocytów.

" Białaczkę mam! .... Albo coś z trzustką! .... Albo jedno i drugie!!!!"

Kręciłam się wkurwiona po pokoju. Wkurwiona, bo jeszcze mi nerf nie przeszedł. Nerf, którego spowodował swoimi wrzaskami, zanim wywiózł młodzież do fryzjera ( darł się o to, że nie gotowi jak jaśnie-pan-i-władca łaskawie podjechał pod dom ).

" Nie dramatyzuj. Wirusa miałeś jeszcze dwa dni temu. .... Zresztą pomartwimy się po feriach! Po co sobie wyjazd marnować". - rzuciłam w powietrze. Po czym niezwłocznie napisałam esa do Loff. Odpisała " Jezu." 

Od razu lepiej się poczułam!

PS. Nie, nie jestem wyzutą z uczuć suką. Ja tak mam. Tak przyjmuję złe wiadomości. Póki pewności nie mam, nie mam stresa. Po co na zapas panikę siać i tracić niepotrzebnie energię? Energia przyda się jakby jednak było coś nie tak. No nie umiem inaczej!
Siedzę sobie w domu z dzieciakami. Powiedzmy, że to moja przemyślana decyzja.
( Z przemyśleniem wiele nie miała wspólnego, albo raczej człowiek szybko zapomina, co to oznacza być w domu. W domu, w którym zawsze jest coś do zrobienia. W domu, w którym słyszę tylko jedno słowo w różnych odmianach: mamo!, mamusiu, mami, mamuś....)
Tak więc siedzę w domu. Przynajmniej spokój odzyskałam i kontrolę nad dziećmi. Właściwie, to cały czas mnie zaskakują. Ja ich poznaję na nowo. Pracowałam 1,5 roku. Tylko półtora albo aż półtora. Zależy jak na to spojrzeć.

Tylko, bo: co to jest półtora roku przy wcześniejszych siedmiu w domu.
, bo: nie zdawałam sobie sprawy, że podczas gdy ja siedzę całymi dniami w biurze, moje dzieci aż tak się zmieniają.

Tak więc odkrywam tych moich lumpów na nowo. Obserwuję. Wiele się zmieniło. Kłócą się jak dawniej, ale za to jak fajnie ze sobą rozmawiają. Ledwie Dawid wyjdzie z sali przedszkolnej, na widok brata streszcza najważniejsze chwile dnia: " Bantek, a wiesz, Kuba mówił, że nie było Wichury w "Czterech Pancelnych", a przeciez był", "Bantek, a wiesz, dzisiaj bawiliśmy się kopalami, w domu tez się tak pobawimy...".
Bantek jest mniej wylewny, ale słyszałam jak maszerowali przede mną ( ja jako kobieta dwa metry za mężczyznami ), jak Bartek radzi się młodszego knując plan na Agaty ( podstępne ośmiolatki, które zatruwają życie memu synkowi, tylko za to, że nie chce już być chłopakiem Agaty Mniejszej- i tak o głowę wyższa od mojej drobinki ).

A jak oni w wannie gadają..... Ohoho!!!! Przytoczyć tego się nie da, ale mają wspólne plany, podpowiadają sobie co zrobić, jak ktoś/coś nie po ich myśli, opowiadają sobie "nowinki" dziecięcego świata, namawiają się przeciwko nam, rodzicom i to mnie okrutnie bawi. Nie miałam rodzeństwa nie wiem jak to jest.

Poza tym sielskim widokiem, miotam się między pralnią a kuchnią. Dwoję się i troję, żeby z mojego niejadka, co gorsza niejadka okropnie wybrednego, podtuczyć trochę, jakieś menu ustalić, które zawsze zadziała w razie W. Chwilowo kiepsko wychodzi. Niedługo piersi z kurczaka też mu zbrzydną. Na szczęście suche bułki zawsze zje! Ale ile można na suchych bułkach... siódmy rok niedługo będzie leciał. Suma sumarum Starszy wychodzi z założenia, że byle czego nie warto w brzuch pakować. i może ma rację, bo on ma kaloryfer na brzuchu. Moje marzenie.
Marzenie, które prysnęło jak bańka mydlana w momencie, kiedy spełniałam swoje inne marzenie.... dwójkę dzieci.

Ale jak już są....
Nie wyrabiam czasowo. Bartek w szkole raz na rano, raz na popołudnie, po 4-5 lekcji, jeszcze nie wyjdzie, a już wraca. Co załatwiam, to w biegu, żeby zdążyć przed nim do domu. Zresztą klucza nie ma, bo ja mam problem, żeby nasze drzwi otworzyć, to gdzie on.

Ujędrniania ciała mi się zachciało, chadzam na gimnastykę 3 razy w tygodniu i mam problem, żeby te trzy godziny w grafik wpakować. A niby bezrobotna jestem. i do tego chyba chujowo zorganizowana. Jak znikałam w pracy na większą część dnia i wracałam wieczorową porą jakoś tego czasu było więcej.
Gotowanie, sprzątanie i lekcje odpadały.
I te powyższe trzy rzeczy usrywają mi życie. Zabierają całą energię, chęci i radość WOLNEGO dnia!

PS Pożytek z tego taki, że czasami miewam satysfakcję. Czasami... Jak widzę efekty tego naszego wspólnego siedzenia nad lekcjami. A wiem, że będzie lepiej. Po prostu to wiem. I to jest ten plus pierdolnięcia pracy!

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Przysiady, że robię to już się chwaliłam, nie?
Po trzech dniach się zorientowałam, że zaczęłam od 60 powtórzeń, a miałam od 50 ( i co 5 każdego dnia więcej, przynajmniej na razie).
Przeszła mi myśl przez głowę... skoro zaczęłam tak jakby od razu od dnia drugiego, to jak dnia trzeciego zrobiłam przerwę ( a przerwa po 3 dniach, a nie dnia trzeciego ), to może odpuszczę kolejne dwa dni... no bo przecież już je zrobiłam.
Pogubiliście się? Ja też, ale kiedyś będę wiedziała o co mnie chodziło :)

Mimo głupich myśli, ćwiczę.
Dzisiaj wypadła mi przerwa. To sobie wykombinowałam lekką robotę - poukładanie w swojej szafie. Zaczęłam się gubić. Ostatnio wszystko wrzucam na jedną półkę. Wkurzał mnie ten nieład i pomieszanie spodni z bluzkami, koszulkami...
Potem zniżyłam się do poziomu piwnicy i ledwo napoczęłam długą i wyboistą drogę do celu.
Część pod schodami ogarnięta. Wspomnę tylko, że najgorsza to część, bo dzieckowe zabawki tam zalegają.

I tak jak po przysiadach z odpowiednim napięciem brzucha, odpowiednim prężeniu poślada i utrzymywania kolan w linii palców stopy ( tak wiem, dla wszystkich to oczywiste, ale dla takiego unikacza sportu jak ja, to mega wyzwanie skoordynować swe ciało i nie paść na pysk ) nie czuję praktycznie nic poza przyjemnym paleniem mięśni, tak dzisiaj ledwo chodzę.
Kuźwa, a niby bezrobotny w domu nic nie robi....

Dzisiaj również wreszcie wybrałam się po sąsiedzku do ... uwaga.... uwaga... studia figury.
No przez taras mogłabym przełazić, grzech nie skorzystać.
Ujędrnić się mam zamiar ( przysiady dla wzmocnienia nóg przed nartami ), jak już napinam odnóża ( i muszę przyznać, że po 6 dniach ćwiczeń, nie poznaję kondycji i gładkości swego uda; a poślad...hm... jak Jagienka mogłabym orzechy rozbijać! ), to dobrze by było od razu poprawić kondycję zaniedbanego w ostatnich miesiącach ciała.
Dobrała mi rollo i jeźdźca ( Loff, przestań się śmiać! - nie to co myślisz! choć taniej by wyszło :) )
I saunę mi chciała zaproponować. Ale mam identyczną w piwnicy. Sześć lat stoi. Nigdy nie byłam, bo obrzydzeniem zawsze sauny mnie napawały.
Ale pani zza ściany nagadała mi jaki zbawienny wpływ na ciało ma to cholerstwo.
I co? I ku zdziwieniu małżonka, który od lat starał się mnie przekonać do tego smoka na podczerwień, dzisiaj zaliczyłam swój pierwszy raz.
Czuję się jakby mi wszystkie pory odetkało. Tylko na gębie jakbym zapchana była. No ale kto lezie na saunę z fluidem na twarzy!

czwartek, 22 stycznia 2015

Kaja podesłała mi na fejsie foty czapki, którą w mega błyskawicznym tempie zrobiła dla chrześnicy męża. Czapka kot. Ja do teraz z zachwytu nie wyszłam. Wchodzę na fejsa i podziwiam foty ( modelka również przeurocza ) z częstotliwością małolaty czekającej na lajka od tego, który nawet o jej istnieniu nie wie. Ale wchodzę z częstotliwością maniaka.

Normalnie cudo! Sama bym najchętniej nosiła, a smarkatej nie dała.
Ale w kocie różowiastym nie przystoi kobiecie w mym wieku.
I jeszcze ma takie zajebiste czarne uszy.

Kaja nie jestem w stanie wyrazić swego zachwytu.
Mogę tylko napisać, że mnie, zawodową gadułę, zatkało.

No! Idę na fejsa. Podziwiać dalej!
Bartek opanował w dniu dzisiejszym wiązanie sznurowadeł.
A jaka radość była.
Pół ulicy chyba słyszało jak mu wyszło.

Dawid cały dzień udawał, że się dobrze czuje, by iść na występ dla Babć i Dziadków do przedszkola.
Udawałam, że nie widzę. Nafaszerowałam nurofenem i wpakowałam Babci do auta.
Potem podesłałam jeszcze starszego ( ale już na obiad do domu - cóż miałam spokojne sumienie po tym jak w domu poprzemieszczał poszczególne składniki z jednego miejsca talerza na drugi) i tym sposobem przeczytałam 60 stron biografii Heleny Rubinstein.

Po powrocie Dawid był obrazem nędzy i rozpaczy: blady, przekrwione oczy, chorobliwie czerwone policzki. A po kąpieli jeszcze rozwolnienie walnął!
Nafaszerowałam towarzystwo syropkami i zapakowałam do łóżek.

Bartek dla odmiany dorobił się pręgi, krwistej pręgi na plecach. Pręga jakieś dziesięć centymetrów. I wszystko to przez wystający kran nad wanną. No bo któż montuje kran nad wanną?! Zaraz Ślubny rozwali ścianę i usunie tak agresywną rzecz.
Musi boleć, musi szczypać. Nie dał sobie pomóc.
Cały Pierworodny.
Nawet nie powiedział, tylko poleciał do pokoju i stękał w kącie.

A ja nadal chęci nie mam, ale zaczynam czuć mięśnie i to zaczyna mi się podobać. Mój wewnętrzny pałer się budzi. Czekaj Loff. Ty jeszcze moje poślady oblukasz fotostrzałem... buhahahaha.

Boli mnie głowa. 70 przysiadów zaszkodziło. No bo co? Jakbym siedziała, a jeszcze lepiej leżała na kanapie, to przecie by nie bolała!

Tacie sprzedaliśmy przeziębienie, po weekendowych 84 urodzinach.  Licho z chłopem. Oj licho!



poniedziałek, 19 stycznia 2015

Zapału nie mam.

Chęci też nie mam.

Ale zaczęłam.

Taaa. Zaczęłam od 50 przysiadów i wybiórczej dziesięciominutówki na brzuch.

Wybiórczej dlatego, że byłam nieprzygotowana. Mianowicie nie chciało mi się zejść po obuwie sportowe, a na skarpetach nogi mi uciekały.

Najważniejsze, że zaczęłam.

I jeszcze to, że biorę udział w wydarzeniu na fb ( coś tam o pośladkach), więc nie wypada nie mieć efektów. Ekhm!!! Buhahhaha.

Tak czy siak biorę udział! Z dziesięciodniowym opóźnieniem.

U mnie nic nie przychodzi łatwo :)

Jestem ciekawa co z tego "zapału" wyjdzie!




piątek, 16 stycznia 2015

W Nowy Rok Ślubny mnie oświecił, że każdy ma postanowienia noworoczne, czego to nie zrobi, co zmieni, czego nie będzie robił. I jak co roku większość tych postanowień pozostanie tylko na papierze, w głowie. A ja faktycznie coś zmieniam.

No i zmieniłam. Od 1 stycznia 2015 jestem w domu. Wróciłam do korzeni, ale mądrzejsza o doświadczenie łączenia pracy z prowadzeniem domu. I nawet nie byłoby tak źle, gdybym znała swoje godziny wyjść z pracy. Niestety każdy dzień był niespodzianką korzystną dla firmy, bo dla mnie bynajmniej nie! Większość roku siedziałam dłużej niż zawarte w umowie 8 godzin dziennie. Rzadko kiedy udało mi się wyjść po 9-ciu godzinach. Zresztą 180 godzin nadgodzin chyba mówi za siebie. A za nadgodziny nie płacą.

Tak czy siak siedzę w domu. Tffuu.... tffffuuuuu - zapierdalam w domu.

Boli tylko to, że tej domowej pracy tak nie widać. Jak pomyślę ile papierów wypisałam, przerzuciłam przez biurko, wydrukowałam, na ile maili odpisałam i telefonów odebrałam w tym samym czasie, co w domu zajęło mi zrobienie obiadu i względne ogarnięcie domu, to się odechciewa.

Ale z drugiej strony mam ten obiad ugotowany, o dziwo!, z przyjemnością i dom w miarę czysty, a tak miałabym tylko papiery poukładane i zaplanowane kolejne kratki grafiku, a dzieci widziałabym maksymalnie dwie godziny wieczorem.

Doceniam teraz urok powolnego poranka, kiedy bez pośpiechu szykuję dzieci do instytucji.
Jak nie muszę sama odwozić młodszego ( a często tak jest ), po zamknięciu za domownikami drzwi, z kawą w ręku wbijam się dresy i zaczynam powolną krzątaninę.

Jeszcze nie weszłam na wysokie obroty. Chwilowo odnotowuję poprawę mojego zdrowia. Po raz pierwszy od 10 października czuję, że jestem bliska pozbycia się kaszlu i ciągłego stanu przeziębienia. Moja cera i włosy też jakby w lepszej kondycji ( niewiarygodne, że tylko kilka kilometrów, a jednak powietrze nie jest aż tak zanieczyszczone jak w samym centrum zakładu ).

Poznaję na nowo moje dzieci. Niesamowite jak oni się zmienili przez te niecałe półtora roku kiedy to ja udawałam, że robię karierę. Ile straciłam z ich życia? Zapewne dużo zważywszy, że od momentu wydania ich na świat byłam cały czas z nimi. Byłam świadkiem każdego potknięcia, beknięcia, problemu.

Sielanka trwa! Nadrobimy :)



.
A od wczoraj Franek szaleje. Osiągnął masakryczną wartość ( ja załapałam się na wiadomość, że kosztuje przeszło 5 zł, potem było "tylko" ponad 4 zł). I pomyśleć, że jak braliśmy kredyt majaczył ledwo ponad złotówkę.

Ale wolę pomyśleć o tym jutro....
Albo zostawię to Ślubnemu. On już był bliski zawału, po co i ja mam się zbliżyć do tego stanu!