wtorek, 30 czerwca 2015

Mam uczulenie. Taaaak! Tam na dole! Po tylu latach!!! No i po co?!

Mam nową fryzurę. ( Tak jak i pozostała część rodziny: Ślubny podgolony, Bartek w pseudo dredach, Dawid podgolony z maziajami po bokach- lump).

Mam rocznicę podpisania cyrografu z Lucyferem.

Mam do tego rozjebaną tarczycę!

I całkiem niezły nastrój :)

niedziela, 28 czerwca 2015

Jak Bednarek na mnie działa, mam pojecie tylko ja. Loff może potrafi się wczuć. Ona dużo potrafi!

Głos mam na myśli!  Bednarka, nie Loff. ( ale ona też na mnie działa, inaczej niż Bednarek!, żeby nie było).

Choć ciacho z niego niczego sobie. Przypomina mi kogoś. Kogoś z dawnej przeszłości. Mniejsza!

Wracając do głosu... Nie wiem co on w sobie ma, ale ja mam ciary. Nie muszę słyszeć słów. To brzmienie...

Ślubny funduje mi właśnie te ciary. Bednarek śpiewa refren. Rozpływam się.

Dlatego wylazłam z łóżka. No spać się nie da przy tym czymś w jego głosie.

środa, 17 czerwca 2015

Jeszcze wakacji nie ma ( w sumie bardzo dobrze! ), a my zafundowaliśmy sobie rodzinny wypoczynek. W domu. Każdy zaprosił swoich gości i wyśmienicie się z nimi bawi.

Pierwszy był Dawid. Wrócił w niedzielę od babci i niedługo potem postanowił podzielić się z toaletą zawartością żołądka. Chryste, ile ten dzieciak zeżarł! Jak zaczął w okolicach szesnastej, tak zakończył kurs haftowania wieczorem. Wtedy postanowił puszczać bąki. Z wodnistą, cuchnącą wydzieliną z jelit. I ja mu na śpiocha dupsko myłam i gacie zmieniałam. Nie czuł bidak, że towarzystwo wirusowe wydobywa się na światło dzienne. No dobra! Wieczorne.
Kolejny dzionek spędził dzieciak na sprintach do wc. Tak z niego leciało. Aż płakał, tak mu towarzystwo dupsko obszczypało.
Na dokładkę rozkręcił się katar i kaszel. Kolejni wirusowi kumple wpadli. A co! Przecie nudno było. A w sobotę występ w amfiteatrze ma.

Wszyscy dmuchali i chuchali nad Bartkiem, który we wtorek miał wycieczkę i od niedzieli ryczał, że znowu nie pojedzie, bo znowu będzie haftał przez Dawida. Cały poniedziałek spędził po szkole u dziadków. Faszerowałam go od niedzieli nifuroksazydem. I się udało. pojechał dzieciak do Biskupina. Wrócił z łukiem dla siebie i toporkiem dla Dejwa. Zachwycony i zadowolony.

Ja w tym czasie ledwo żyłam. Zapchana, z bolącą krtanią od poniedziałku. Z temperaturą 38+ od dwóch dni ( mamy wtorek). Ślubny po dwunastej przyjechał już z pracy ze swoimi wirusowymi kumplami. Teraz ten uprawia sporty ekstremalne nad toaletą. Albo leży ze swą świtą na łożu i jęczy.

Ja odliczam czas do wieczora. Dwugodzinna drzemka popołudniowa niewiele zmieniła. Padam na pysk. Obiecałam sobie, że idę spać bez wysadzania młodego po dwudziestej drugiej. Trudno, najwyżej w nocy będę zmieniała pościel.
Nie wiem jak tego dokonałam, ale wytrwałam jakoś nad gazetą. O 22.03, gdy weszłam do pokoju dziecięcego w celu wysadzenia młodszego, wiedziałam, że z nocy nic już dla mnie nie zostało. Bartek siedzi na łóżku. Na pytanie czy dobrze się czuje, odpowiada, że dobrze po czym puszcza pawia na prześcieradło. Pawie wypuszcza do czwartej nad ranem, a ja leżąc koło niego czuwam.

Szczęście, udało mi się potem pospać do jedenastej trzydzieści.

I jakoś tak ze mną już dzisiaj lepiej. Bartek od czwartej w nocy bez wymiotów. Kupsko normalne. Tylko głowa boli i temperatura się wtedy pojawia. Dawid dochodzi do siebie.

A Ślubny po całodziennym przemieszczaniu się na łózku, zeżarł mi ostatniego biszkopta!...

*
*
*

I dobrze, że to wszystko przed wakacjami! Szkoda marnować czas na choroby w wolne. Od czego jest rok szkolny! Niech się dzieciarnia odchami w domu od instytucji. Takie przygotowanie młodych organizmów ( i starych też ) na dwa miechy wolnego!
No zeżarł mi ostatniego biszkopta!
Ślubny.
A przecie jak się ma jelitówkę, to się wypoczywa w łóżku!
W okolicach kibla uprawia się sporty ekstremalne.
I ekspresowo wylaszcza się ciało.

A nie wpierdala biszkopty!

środa, 10 czerwca 2015

Niezbyt ciekawie u mnie ostatnio.

Ale dane mi było dwukrotnie doświadczyć normalnego przebudzenia. Takiego jak przed dziesięcioma laty. Wstałam i funkcjonowałam. Nie zmuszałam się do uniesienia powiek ( jeszcze trochę a pęsetą będę to robiła ), do podniesienia głowy z poduszki i utrzymania pionu z jednoczesnym kontaktowaniem, co się dzieje.

Jeszcze do niedawna moja tarczyca nie wplatała się zbytnio w życie. Fakt, byłam wiecznie zmęczona. Ale kto by nie był, skoro od ośmiu i pół roku miałam kilkanaście przespanych nocy, z czego pierwsze pięć i pół roku jak sypiałam po 4 godziny na dobę to dużo. Dlatego moje przewlekłe zmęczenie zwalałam na niewyspanie.

Ostatnie pół roku sypie się wszystko. Chudnę i tyję w zależności czy wpadam w nadczynność czy niedoczynność ( co półtora miesiąca się to zmienia). Wiecznie mi zimno. Przesuszona jestem jak skwarka ( choć skwarka z tłuszczem mi się kojarzy ). Łapię się na dziwnym oddechu, częściej Ślubny to wyłapuje. Oddycha mi się ciężko, strasznie ciężko bym nawet rzekła. Ale to są takie momenty, nie że cały czas. Choć coraz częściej.

Moje zmęczenie i brak chęci do czegokolwiek sięga zenitu. A słuchanie z każdej strony, że wiecznie bym spała albo że wiecznie jestem niewyspana doprowadzi kiedyś do tego, że komuś przypierdolę ( jak siłę i chęć w danej chwili na to znajdę w sobie).

Nie mam siły ani czytać ani pisać ani nic. Każda czynność jest dla mnie wysiłkiem mniejszym czy większym, ale jednak wysiłkiem. Czasami zapakowanie zmywarki lub jej wypakowanie stanowi dla mnie mega wyzwanie. Starcie blatu, odstawienie garnka do szafki, czy wciśnięcie przycisku w celu zagotowania wody.

Co tu wiele gadać, czytanie jest mega wyzwaniem. Ileż to czynności trzeba zrobić, żeby czytać: siedzieć/leżeć, trzymać w miarę prosto książkę ( jak gruba to już trzymanie mnie odstrasza), skoncentrować się i jeszcze kartki przewracać. No nie mam ostatnio na to siły. Do tego wzrok mnie zawodzi i literki stają się wędrującymi robaczkami. Okulary nie zmieniają sytuacji. Jak przyjdzie moment to i tak nie widzę.

Coraz częstsze bóle głowy. Do migren na szczęście im daleko, ale to ćmienie i to kilkakrotne w ciągu dnia też utrudnia życie.

A serce... serce chyba rozum straciło! Boli, kołacze, zwalnia, przyspiesza.

No i puchnę. Jak mnie to wkurwia. Moje nogi już przed południem robią się ciężkie. Czasami jak idę po młodszego do przedszkola mam wrażenie, że z boku wyglądam jak stuletnia babcinka. Ledwo powłóczę tymi girami. Coraz częściej mam wrażenie, że nie dojdę, nie dam rady. Do tego często sapanie się włącza i trudność ze złapaniem oddechu. Najchętniej wcale nie ruszałabym się z domu!

Przy dzieciach staram się trzymać pion, ale jak jestem sama nie mam siły. Nie mam siły zebrać się w sobie, chodzę zgięta, tu mi coś przeskoczy, tam strzyka. Niby ogarniam tą chatę, niby piorę, niby gotuję... Ale ile samozaparcia i siły wewnętrznej mnie to kosztuje, wiem tylko ja. Każda pierdolona czynność jest dla mnie wyzwaniem.

Czekam na wyregulowanie hormonów. Czekam na w miarę normalny stan, bo na chwilę obecną największym wybawieniem byłoby położenie się w ciepłym miejscu i zaśnięcie. Zaśnięcie na dłuuugi czas. Tak długi, żeby wreszcie się wyspać. Ale ja nie wierzę, że to jest możliwe.... No chyba, że zasnę już na zawsze!