niedziela, 13 grudnia 2015

I doczekałam tych dni, kiedy to moje dzieci zajmują się same sobą, a ja mogę zalegać z książką/ lapkiem/ pilotem... na kanapie.

Albo mogę zająć się czymkolwiek innym niż służenie dzieciom na każdym kroku. Teraz szklankę sobie sięgną, wodę naleją, herbatę zrobią. Kanapki też. Smarki i dupska też sobie podetrą. ( Kurde, ten wygodny etap już dłuższy czas trwa, a do mnie dopiero dotarło! ... cóż, lepiej później niż wcale ).

Tym sposobem zaczęłam oglądać programy kulinarne. Tak sobie oglądam i czasami jestem w stanie sobie wyobrazić, że może kiedyś polubię i gotowanie.
Chwilowo polubiłam nalewki. Był czas, że Ślubny obawiał się czy oby na pewno nikt naszych śmieci nie przegląda. Tygodniowo kilka butelek po czystej się uzbierało.
Ale nie, że zaczęłam pić ( to też, ale nie czystą!). Ślubny codziennie flachę kupował, a ja przerabiałam na cytrynówki, miętówki, baileyse, likiery kukułkowe, malibu.
I gdyby tylko mieć nieograniczone środki na te procenty, to moja kuchnia zamieniłaby się w sprawną wytwórnię likierów i nalewek.

sobota, 12 grudnia 2015

12.12.2008r. Na świecie o 9:10 pojawia się Dawid. Mój Klusek. Miszelinek.
Cały oddział pod byle pretekstem przychodzi oglądać małego zawodnika sumo.
Jedna kobitka ledwo dech łapała piszcząc "A pani na położnictwie z takim dużym dzieckiem?". Spokojnie odparłam " tak. urodził się wczoraj."
Cóż, wyglądał na trzymiesięcznego niemowlaka. 4780 gram do kochania na dzień dobry. Mój słodki ciężar.

Dzisiaj nie pichciłam. Wczoraj opanowałam temat. Dzisiaj obserwowałam młodego. Wzrostem dorównuje praktycznie Bartkowi. Wysportowany szczuplak. Choć jak się chwyci, to ma ciut ubitego ciałka ( albo ja jestem spaczona, ale Bartek jest tak drobny i szcupły, a do tego skóra i same mięśnie, że jak przytulam Dawida, to wydaje mi się o wiele pełniejszy).
Wiecznie uśmiechnięty buntownik. Typ cwaniaka. Obrażalski - momentalnie się odwraca i z natychmiastowym krzykiem i płaczem ucieka pod kołdrę, wypowiadając tysiące niezrozumiałych słów z szybkością wystrzału.
Strasznie uczuciowy i opiekuńczy.
Zwraca uwagę na to co na tyłek wkłada, choć czy na prawą czy lewą stronę jest mniej istotne. Ważne, żeby był look. Gdyby mógł, na co dzień chodziłby w garniturach, marynarach, płaszczykach, wypastowanych lakierkach. Chwilowo wybawieniem są "obsrańce", portki z krokiem przy kostce.
Szybki, chaotyczny, roztrzepany... jak większość artystów, a sam o sobie mówi, że jest plastyczny. I faktycznie lubi malować, rysować, sklejać, układać kwiaty. W domu wiecznie jego wystawki i ozdoby się zmieniają.
Na szczęście lekcje jakoś sam opanowuje i mojej pracy jest tam niewiele ( z Bartkiem tyle siedziałam i siedzę, że te 15 minut dziennie z Didą to nic).

Mój Miszelin już właściwie Miszelinem nie jest. Żadnych oponek i fałdek. Kurde, trzeba było go do reklamy opon póki miał warunki!

Patrzę tak na niego i zastanawiam, kiedy on tak wyrósł, kiedy tak wydoroślał...
Przecież tak niedawno był taki mały.

piątek, 4 grudnia 2015

Dzisiaj. Godzina 14:10. Przygotowuję tort. Ale w tej minucie przechwytuję kręcącego się Bartka. Przytulam. Całuję. Wdycham jego zapach. (Bosko pachnie. Też tak macie ze swoimi pociechami?)
Zatrzymałam się na moment. Krótką chwilę. Z Bartkiem w ramionach.

Dziewięć lat temu. Godzina 14:10. Słyszę płacz. Po chwili jeszcze mokre, kwilące ciałko leży w mych ramionach. Najpiękniejsza chwila w życiu. Tak długo na niego czekałam. Kochałam go na długo zanim się pojawił w naszych planach. Mój cud.
Wtedy miał inny zapach. Równie piękny, ale inny.

Uwielbiam mojego syna.