sobota, 6 lipca 2013

wyjazd DZIEŃ DRUGI!

Ślubny rano wybył do firmy. Na drzwiach wywiesił : NIE PRZESZKADZAĆ. Wstała królewna o dziwo wcześniej niż się spodziewała, bo już po 10.oo. Prysznic, balsam, kłaki wysuszyć, wstrząsnąć głową, rozczesać i gotowa do wyjścia. Najpierw poszwendałam się malowniczymi uliczkami, potem między jakimiś żywopłotami maszerowałam w bliżej nieznanym mi kierunku, ponieważ niska jestem i ginęłam w tych krzaczorach, ale za to podglądałam ogródki mieszkańców. Jaki tam porządek. Trawa co do milimetra ostrzyżona. Kwiaty pod tym samym kątem, broń boszee! aby jakiś płatek w inszym kierunku nieśmiało się kierował ... zaraz wybiegał dziadzio lub babcinka i układali prawidłowo. Z wrażenia się pogubiłam... szczęście na krótko, bo byłoby kiepsko... ja i moja orientacja w terenie buhahaha.

Szczęśliwa z odnalezienia hotelu, poszłam na kawkę do sąsiedniej Rizzerii. Z książką się rozsiadłam przy stoliczku, na świeżym powietrzu. Sączyłam mój nałóg i czytałam. A potem przeniosłam się na teren hotelu i tam w towarzystwie czarno-białego kota, na wygodnych fotelach, pod gołym niebem, czytałam dalej.

Nikt mi nie przeszkadzał, nie wołał, nie kłócił się, nie słyszałam znienawidzonego czasami słowa "mamoooo", dupska nikomu nie musiałam podcierać, ścierać blatów i podłóg, martwić się o żarcie i czy zjedli, czy poupychali po kątach. Tak po prostu czytałam. Sześć godzin. Non stop. Plus w Rizzerii.

A zapomniałabym. Mój romans z książką zmącił jakiś biznesmen, który coś zaczął szwargolić po ichniemu i ni jak nie dało się dogadać. On po szwabsku, ja po angielsku i o ile udawało mi się piąte przez dziesiąte wyłapać, on był w czarnej dupie. Potem przyniósł mi jakieś prospekty po ichniemu. Fotę pokazał. Szefem był jakiejś pokaźnej firmy serów, oliwek nadziewanych i innych jeszcze apetycznie wyglądających pyszności. Aż ślinę musiałam po kryjomu kolanem wycierać tak mi smaka narobił.

A potem gadał coś, że pracuje u niego Polak. A potem odszedł i zaczął dzwonić. Uznałam rozmowę za zakończoną i oddałam się lekturze. Aż tu nagle jak mnie ktoś w plecy nie pacnie.... podskoczyłam jak oparzona z konkretną wiązanką na ustach, a ten biznesmen mi swój telefon daje. "Jesusie, czego znowu! Z kim mam teraz gadać !!!! Co za upierdliwy dziad!" - pomyślałam, a w słuchawkę zniecierpliwione "helloł". A tam po drugiej stronie jakiś Jacek. Ja nie wiem o co chodzi, on nie wie o co chodzi, a biznesmen się do mnie szczerzy jak dekiel, prawie tupie nogami ze szczęścia. Jacek myślał, że ja bizneswoman i że szef interesa ubije. Buhahahhaha!!!! A ja towarzyszę mężowi w delegacji i byczę się podczas jego czasu pracy, odpoczywam od domu i dzieci. Śpię, czytam i zwiedzam. A ten interesy chce robić hahahha.

Dowiedziałam się, że firma w Czechach i że zapraszają z całą rodziną. Ugoszczą, napchają smakołyków w żołądki, pokażą firmę... A potem pogadaliśmy ogólnie. Na koszt szefa :) Że żona Jacka miała dzisiaj (było dokładnie 2 lipca) rodzić,  że chodzi po schodach i dźwiga, bo już chce by drugi potomek wyszedł, że ja mam dwóch synów i 2 lata różnicy, tak jak będzie u nich. I takie tam. A szef stoi nade mną i się kielczy. Ja też z bananem na pysku i dalej o pierdołach. Kazałam Jackowi powiedzieć, co tylko zechce a propos negocjacji ze mną, bo i tak z szefem się nie dogadam :)

I wrócił Ślubny. I pojechaliśmy podziwiać mury klasztoru. Zostawiłam kontuzjowanego męża ( kolano, cały czas po upadku na rolkach, operacja chyba go czeka) i samotnie poszłam oblukać sypiące się momentami mury. Pięknie. Zawsze w takich miejscach zastanawiam się kto tu chodził, jak ubrany, z kim, jak wyglądało życie w tym właśnie miejscu lata temu. Potem przenieśliśmy się w malownicze uliczki i maltretowaliśmy aparat. Tak urokliwego miejsca dawno nie widziałam. Prześlicznie. A jak jeździliśmy po okolicy, to wszędzie winnice, winnice i skały, skały i rzeka.

Pizza w Rizzerii i do pokoju spać. Tym razem wydawało się, że bez sensacji. Karta działa!

W końcu zasnęliśmy. Łatwo nie było. Mój kręgosłup nie dogadał się z materacem. I jak już sobie spokojnie spałam, nagle najpierw Ślubny wali mnie w ramię i w tym momencie dociera do mnie, że w hotelu wyje alarm przeciwpożarowy. Nosz kurwa mać! Co znowu?! Spanikowany Ślubny ( on zawsze w takich sytuacjach traci głowę) wyleciał na korytarz i zarazem na dwór i głośno zastanawia się jak tu wejdą strażacy skoro nie mają tej pieprzonej karty.

Strażacy się pojawili błyskawicznie. Powchodzili do służbowych pomieszczeń. W tym czasie Ślubny oprzytomniał i kazał mi pakować sprzęt: laptopy, ipada, smartfony, ładowarki, aparat i obiektywy... no najbardziej wartościowe rzeczy, bo on ma dość rewelacji w tym pseudo hotelu i najwyżej pojedziemy do tego, w którym był ostatnio". No i warto spakować, bo jakby ewakuacja....

No i Ślubny chaotycznie wrzucał sprzęty do walizki, a ja poszłam do łazienki, chwyciłam antyperspirant, szczotkę do włosów (zastanawiałam się nad suszarką, w końcu też sprzęt, ale w torebkę bym już nie zmieściła), szczoteczkę do zębów i krem nawilżający - ostatnio bez niego nie egzystuję ( kuracja witaminą A). A no i gacie na zmianę, bo jak to? W brudnych mam chodzić? A właściwie bez bo w piżamie jestem?

Ślubny przewrócił oczami z niedowierzaniem jak zobaczył czym ja jestem zajęta - wygrzebywałam gacie z walizki ( zamiast kurna wrzucić ciuchy do walizki, zapiąć i ewentualnie wyjść, też straciłam głowę :) ). Ślubny nie mógł zrozumieć jak w takiej sytuacji, gdzie mogą nas ewakuować, bo pożar, można zajmować się pakowaniem kosmetyków i majtasów ( nie wie, że w głowie intensywnie kołatało się: biały czy fioletowy stanik ), a nie najbardziej wartościowych rzeczy. No ale dla mnie właśnie te gacie były najbardziej wartościowe. No ja zupełnie nie rozumiem o co mu chodziło.

Dorzuciłam do torebki najbardziej wartościową dla mnie rzecz = książkę i byłam gotowa do opuszczenia hotelu. W tym samym czasie strażacy zdążyli wszystko sprawdzić, okazało się, że alarm fałszywy i można spokojnie wrócić do łóżek.

Wróciliśmy. Owszem. Tylko jakoś zasnąć się nie dało. Ślubny pewnie kimnął w momencie jak budzik mu dzwonił. Ja wygramoliłam się z pościeli po 11.oo, ku niezadowoleniu pani sprzątającej, która zostawiła świeże ręczniki pod drzwiami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz