niedziela, 22 grudnia 2013

Zrobiłam sobie małe SPA w wannie. Po kilkugodzinnym staniu przy garach. W międzyczasie ogarniając poszczególne części domu.

Wygrzałam się. Maseczki na wszystkie możliwe części ciała ponakładałam. Na włosy też.

I zabieram się za pierogi.

Pierniki i mycie okien, całościowe odświeżenie sypialni i częściowe ogarnięcie łazienki, o praniach nie wspominając zaliczyłam wczoraj.

Dzisiaj dalsze wychodzenie z prania, strojenie z dzieciakami okien, dekorowanie części pierników.

Przerwa na spa dała mi powera.

Paszteciki stygną na stole. Farsz na pierogi czeka na ciasto.

Dzieciaki oglądają jakieś głupoty w tv.

Ślubny walnął się we własnoręcznie wyszorowanej wannie. Będzie tam tkwił póki nie usłyszy mycia ostatnich garów.... Ale nie, chyba nie będzie zalegał w wannie przez kolejne 3 godziny!

Ledwo wylezie, ustawię go do lepienia pierogów.

Chyba, że wcześniej pizgnę ciastem do śmietnika i oleję sprawę. Nie wiem jak w tym roku ciasto będzie wychodzić???

Dwa lata temu, a może tylko rok temu.... dwa kilo mąki wylądowało w zielonym pojemniku.

środa, 18 grudnia 2013

I pojechał Ślubny w delegację....

Zanim wyjechał na lotnisko, zdążył mnie opierdolić. Bo bałagan zostawiony ( jakoś mu nie przeszkadzały pozostawiane szklanki, kubki i talerze i insze rzeczy, jak nie pracowałam!!!), a on musi jeszcze przedpokój i część piwnicy przygotować dla Jacentego. Tak, tak... Ślubny stwierdził, że Jacenty podczas jego nieobecności pomaluje klatkę schodową. Z góry na dół. Po samiuchną piwnicę.

Przecież ciebie też nie będzie całymi dniami.

Niby nie, ale syf jest. A ja staram się go nie widzieć. Mykam szybciutko na górę i w nosie mam. Wróci w piątek, to ogarniemy. RAZEM! Nie ma, że ja posprzątam, a on na lepienie pierogów tylko się załapie. Lista zajęć obowiązkowych jest długa, ale nie zamierzam skracać jej nawet o odkurzenie schodów po malowaniu.
Wystarczy, że jutro będę musiała odebrać dzieci od babci. A spięcie miałam. I dobrze mi z tym było.

Ale ja nie o tym. Pojechałam do pracy zostawiając Ślubnego z odgruzowaniem domu.

Odprawiam swoje cysterenki, a raczej czekam i czekam na tę cholerę jedną, która miała być a jej ni ma. I dzwoni telefon.

Ty wiesz, gdzie jest mój dowód? Mówiłaś kiedyś, że gdzieś jest i jak byłem w Holandii, to go już nie miałem...

Fakt. Zostawił wtedy w domu. Fakt znalazłam przypadkiem w miejscu, w którym w życiu dokumentów się nie spodziewała. Fakt - nie jestem pewna czy jeszcze jest tam, gdzie go odkładałam.

Kurwa!!! Jestem z K na lotnisku i kurwa mnie nie wpuszczą na pokład. A jakbym nie znalazł dowodu, to pamiętasz, gdzie jest mój paszport???!!!!!

Powaliło go!!!! Paszport wala się po piwnicy, ale w której szafce, szufladzie, kartonie.....

Do kochanki numery też mam znać???? ( jakby takowa była)

Tylko Ślubny tak potrafi. Tylko Ślubny potrafi sobie zafundować podróż życia. Z lotniska w Gdańsku do domu. Potem zaraz do Wawy, bo tam przebukował bilet. O 17.30 byłby na miejscu. A tak startował dopiero o 19.oo ze stolycy!

Ten chłopak kiedyś własną głowę w kiblu zostawi i przytrzaśnie jeszcze klapą!

czwartek, 12 grudnia 2013

Moja prawie pięciokilowa Kluseczka, skończyła dzisiaj PIĘĆ lat!

I kiedy to minęło?

Ale minęło....

A dzisiaj jubilat zasmarkany, zakaszlany, oczy czerwone jak u królika, do tego łzawiące.

Szczęście Ślubny załatwił jeszcze na jutro wolne, a raczej pracę z domu przekładając wyjazd do Gdańska. ( Bo Ślubny został poproszony o wygłoszenie wykładu dla studentów. Czterogodzinnego... hehehhe. I miał jechać się dowiedzieć co, jak, gdzie i po co. Wykład w języku angielskim. I te studentki.... głupawo uśmiechające się z pierwszych rzędów - to moja wyobraźnia już. )

Potrzebuję nianię na wczoraj, a najlepiej na przedwczoraj!!!!!!!!

Ślubny wybywa w środę w delegację. Przez 3 dni nie mam jak odebrać dzieci, a instytucje otwarte do 16.oo. Szef niezbyt uradowany jak mu przedstawiłam sytuację. Zobaczymy" - powiedział.

No to zobaczymy.

W środę muszę wyjść po 15.oo choćby mieli mnie zwolnić. Młody ma Wigilię i występ w przedszkolu. Sorka, ale dziecko ważniejsze. Katka tego dnia ciocia zgarnie ze szkoły, więc jeden dzień tak jakby zaplanowany. Ale czwartek i piątek?????

środa, 11 grudnia 2013

Sielanka się zaczyna. Mówię wam.

Wymiotłam śmieci, które wcześniej wkopywałam pod dywan i miało być tak pięknie. I atrakcje się mnożą. Młodszy całą noc miał ciężki oddech, a to oznacza gęstą wydzielinę w nosie. Kaszel sam się przyłączył, żeby katar miał kompana. A ja muszę iść do pracy. Chyba trzeciego dnia nie wypada pierdolnąć zwolnieniem na biurko szefa.

Dla odmiany Ślubny ni jak nie może zostać w domu, bo nawiedziło ich jedno z tych, co to bliżej wysokiego szczebla niż trybika w hierarchii firmy.

Pół nocy spałam na czuwaniu, każdy cięższy oddech z pokoju dziecięcego zanotowany w pamięci, spokojnie mogłam wsłuchać się w odgłosy domu, ulicy, w spokojny oddech Ślubnego.... Po co marnować czas na sen, zwłaszcza, że od popołudnia padałam na pysk i marzyłam tylko o walnięciu się w ciepłą pościel, jak można delektować się odgłosami nocy. A jak już odpłynęłam ....

...Młodszy w okolicach czwartej odmówił spania. Zapchany, zmarnowany. Kręcił się między swoim łóżkiem a naszym. I co chwila o coś pytał. Jak zwykle w takiej sytuacji radośnie reaguję i odpowiadam wypoczętemu dziecku warczeniem.

Nastawiłam bajki, troskliwie i z uśmiechem na twarzy opatuliłam kołdrą na kanapie, poduszeczkę wytrzepałam rześko dwa razy i wpakowałam zasmarkańcowi pod główkę, niechętnie odchodziłam w stronę wygrzanego łóżka, cudny widok wyspanego dziecka w środku nocy. Jeszcze nochal zakropiłam, żeby mi nie charczał zza ściany.

 A jak już odpłynęłam, a jak już mi się tak ciepło rozlało leniwie po całym ciele, jak już byłam w innym wymiarze.... zadzwonił k...a budzik. A smarkacz spał.

A mój stres się powiększył. Pół godziny oddawałam soki żołądkowe do kibla. Byłam zmuszona wypuścić Starszego samego do szkoły. Od dawna się dopytywał kiedy mu pozwolę. A że niedawno skończył lat siedem i od tej pory może chodzić sam, to mi spokoju nie daje. I poszedł. Jeszcze dwa pawie puściłam i odwiozłam Młodszego do instytucji. Sama na  9.oo do pracy. Cała w nerwach, czy Starszy na pewno trafił. Dopiero smsy Ślubnego mnie uspokoiły. Zwłaszcza, że wczoraj wymuszał na mnie presję znalezienia wyjścia z sytuacji, jak młody będzie miał rano temperaturę. Sama tak chciałaś, to teraz coś wymyśl jak zachorują! Ja wolnego nie wezmę, bo nie mogę. A ty jak weźmiesz opiekę, to zaraz cię wywalą.

W pracy same nowości. Same nowości i same chłopy. Jest wesoło. Wszyscy wyrywają się do pomocy. Tłumaczą matołowi póki nie załapie. A ciężko szło. Ile szczegółów, szczególików, na ile rzeczy trzeba spojrzeć, zanim przejdzie się dalej w systemie. I te papierki. Jedne dla nas, jedne dla kierowcy. Wypełnienie rubryczek, wysłanie szybko maila do wszystkich świętych z info, że już całe zamieszanie zakończone. Oni odsyłają pliki z dodatkowymi papierkami do druku i podziału.

I niby wiem, i niby robię i za każdym razem, ZA KAŻDYM, utykam w tym samym miejscu. I znowu wszyscy się rzucają na pomoc.... zupełnie inaczej niż na stażu.

Ale może jutro Ślubny popracuje z domu. A to oznacza, że Młodszy nie będzie skazany na instytucję. A to oznacza spokój wewnętrzny i przyćmienie sumienia. Mój spokój. Mam wrażenie, że jestem najgorszą matką. A jednocześnie wiem, że długo mnie mieli dla siebie. Wiem też, że zmęczona długoletnim siedzeniem w domu, nie wykorzystywałam tego czasu tak jak mogłam wykorzystać.

Tłumaczę też sobie, że świetlica i pobyt w szkole od 8.oo do blisko 16.oo nie jest taki zły. Zgłębia relacje z kumplami z klasy, lekcje odrabia, bawi się.  Dobra, wiem, był dopiero dwa razy. I miał być dwa razy na obiedzie... ale dzisiaj zapomniał. Ja nie wiem gdzie ten dzieciak błądzi myślami?

Ale staje się bardziej odpowiedzialny za siebie. I mimo że nie jestem na to gotowa, boję się o to moje chuchro niewyrośnięte, drobne, ledwo wystające spod plecaka, czasu nie oszukam. Szczęście, że jeszcze sam nastawia paszczę do buziaka. Delektuję się tymi chwilami, bo drżę przed dniem kiedy przestanie.

wtorek, 10 grudnia 2013

Zaczęłam układać życie po swojemu. Wreszcie! Odcinam się od toksyn, które zżerały mnie od środka.

Może niektóre działania, z których dumna nie jestem, były potrzebne, żeby być tu i teraz. Nie wiem jak długo będzie dobra passa trwać. Nie wiem jak długo stan takowy wytrzyma Ślubny. Chwilowo dobrze mu idzie. Do tego wspiera bardziej niż mogłam sobie w swych wyobrażeniach wymyślić.

Od wczoraj jestem zatrudniona w korporacji. Pół dnia spędziłam w innym Mieście na badaniach. Zatrudnia mnie inna firma, w innej pracuję. Potem urząd pracy i reszta dnia dla dzieci. No.... w urzędzie pracy tak mi zeszło, jakby kto pytał.

Dla odmiany dzisiaj na 9.oo. Całkiem przyjemnie byłam zestresowana. Rzyg na końcu gardła, jelita przeczyszczone, na jedzenie patrzeć nie mogłam do godzin popołudniowych.

Nie było tak źle. Chwilowo czekam na swego kompa, zerkając koleżance przez ramię i kodując, co z czym się je. I jeszcze jakoweś dziwaczne druczki wypełniałam.

Może być fajnie, ale strasznie dużo szczegółów do zakodowania.




sobota, 7 grudnia 2013

Tyle się dzieje...

Tylko jak już usiądę to wena popyla już pędem drugą stroną ulicy. Nie dogonię... za leniwam jest!

Ale moja Loff nie jest leniwa. W Andrzejki urządziła ( w sumie to ja jej urządziłam ) sobie biegi w adidaskach i w namiocie, który jej kiedyś licytowałam do późnej nocy.
Cóż.... prezent taki ode mnie. Narzeka, że dupsko się jej rozlewa, to zafundowałam jej sportowy wieczór, zakończony kebebem, colą, piwem, a na dokładkę drinami już u mnie w piwnicy. Zresztą kazał jej kto latać tak po osiedlu? To już z domu nie można wyjść późną porą bez telefonu i pieniędzy?  Nie rozumiem paniki.

( WIESZ LOFF, ŻE WOLIM TE!!!! wiem, że wiesz !)

Dwa, to skończył mi się staż.

Zadomowiłam się w tym moim domu. Całkiem mi dobrze było, bo wrzuciłam na luz. Troszkę prania, sprzątania, obiad i póki Terrorista nie trzeba odebrać - nadrabianie zaległych WO.

Potem lekcje, obiad, po Didę, na trening  piłkarski z Katkiem, gaz do dechy na drugi koniec miasta na tańce z młodszym - Ślubny na dobę wyleciał w delegację. Ale z o wiele większym wyluzowaniem, bez pędu, bo się znowu spóźnię, bez zbytniego poganiania dzieciaków... i do ciepłego domku.

Foch mało życzliwej mi osoby i święty spokój dla mnie.

Zaczynam od początku. Nastawiłam się na domowe pielesze, w spokoju przygotowane święta spędzane wreszcie w domu, doprowadzenie do porządku piwnicy, wypieki, eksperymenty w kuchni ( może wreszcie ją polubię? ), lekcje z Katkiem, czas dla Didy, czas dla mnie..... i ten spokój wewnętrzny, który targał mną tyle, tygodni, miesięcy, lat....

I przyszedł dzisiaj Mikołaj. I dostałam pracę. Chwilowo wiadomo, że na trzy miesiące do pół roku, a potem się zobaczy. I przyjdzie taki brodaty i niby Święty i plany człowiekowi ... w drobny mak!

Nie jest mi dany tytuł Master Szefa i fartucha. Oj nie! Pochłonie mnie korporacja. Moje dzieci nie będą miały miękkich pierniczków, bo powinny już dawno być, a nie będzie, kubkiem Knorra zapcham ich w wigilijną noc, bo mi się nie będzie chciało stać przy garach ( Loff ucze się od ciebie :) ). Ja znowu będę miała stos zaległych WO. Piwnicę opletą pajęczyny...

Zaczynam od poniedziałku.... i pomyśleć, że miałam piec pierniki....

Ale czas na zmiany. Trzeba jednak wpaść w ten nowy rytm, który był dla mnie do tej pory odskocznią, odskocznią wiadomą, że się skończy. Mimo że doceniłam czas dany mi w domu ( szkoda, że tak późno ) i chętnie bym miesiąc, dwa, posiedziała , to miało tak chyba być.

Może moje poczucie wartości, stabilności i pewności stanie na nogi.

 Zwłaszcza, że miałam okazję przekonać się, że jest osoba, która złamie wszystkie swoje zasady dla mnie.
 I jest druga, która padnie paszczą w kałużę, a dotrze do mnie z ogromnym uściskiem.

Czas na zmiany... Nie od stycznia, tylko teraz właśnie!

czwartek, 28 listopada 2013

zębowe robale atakują. niestety!

No to najmłodsza latorośl ma pierwszą plombę.

Pierwszy robal wygnany...

... i kolejne osiem do pogonienia.

Plus ortodonta, bo zgryz niezbyt urokliwy. Te zęby co powinny być z przodu,  to są z tyłu czy odwrotnie...chyba górne na dolne nachodzą, jak się ma jadakę zamkniętą. Tak czy siak dobrze by było, żeby ortodonta na to okiem rzucił.

Tylko kiedy mu się te dziury porobiły do jasnej cholery???

piątek, 22 listopada 2013

trening kopania

A w piątek swój pierwszy trening piłkarski zaliczył Terrorist. I wedle relacji Ślubnego, tym razem powinno wypalić.

Jakieś półtora roku temu, to ja musiałam z nim latać. Do trenera nawet się nie zbliżał. I kopał jak mu się podobało, a nie wedle wizji trenującego.

A teraz zachwycony. Co prawda relacji doczekałam się dopiero jak rozmawiał z babcią i ze szczegółami opowiadał co i jak, ale lepiej późno niż wcale.

I najpierw sam z trenerem się gibał w wyznaczony rytm. ( Pewnie go sprawdzał, czy się nadaje. Bo grupa ćwiczy już od września.) Potem wspólnie z resztą biegał, podnosił nogi, ręce i co tam jeszcze kazano.

A potem, to już grali. I Terrorist nie bardzo wiedział co ma z tą piłką zrobić, jak już mu wpadnie pod nogi. Zupełnie jak nasza reprezentacja. Czyli są szanse, że załapie dobrze płatną robotę w przyszłości.

I tego się trzymam!



zajęcia tańca

W środę Dida zaliczył swoje pierwsze zajęcia z tańca. Niepocieszony był trochę i stwierdził, że więcej nie pójdzie. Przypuszczam, że powodem było nieznane otoczenie, matka za drzwiami i ruchy, których on jako jedyny jeszcze nie zna, bo dzieciaki zaczynały pewnie we wrześniu. A do tego chodziły już w zeszłym roku szkolnym.

Z panem od tańca umówiłam się na wtorek na 16.45. Wiedziałam, że Dida da się przekonać.

Do tego dzień wcześniej odbyliśmy ze Ślubnym rozmowę, że w miarę możliwości finansowych i czasowych będziemy posyłać dzieciaki na to, co chcą. Im więcej spróbują, łatwiej będzie się im określić, co chcą robić w przyszłości. Warunkiem jest, że nie wycofują się po pierwszym.... piątym razie. Mają dać sobie szansę, skoro zdecydowali się na dane zajęcia.. Dwa miechy muszą pochodzić, żeby przekonać się czy chcą się zaangażować, czy jednak odpuszczają. I wiadomo, że jak zaczną co te dwa miesiące co chwila zmieniać zainteresowania, to też cierpliwość pizgnie mi o panele.

No ale... Dida tłumaczył, że pan krzyczał i on nie chce chodzić. A ja wiem, że w jego stylu jest podawanie nawet najbardziej durnego argumentu jaki tylko przyjdzie mu do tej małej łepetyny. Ten nie przyszedł sam. Zanim Miszeluch oddalił się ze Ślubnym w celu ubrania, słyszał jak trener mówił Wie pani, ja muszę ich opanować, to maluchy jeszcze są, do tego muzyka, mówię głośno, niektóre dzieci odbierają to jako krzyk. I Dida to wykorzystał.

A ja dowiedziałam się, że me dziecię ma poczucie rytmu ( to nie po mnie. niestety. matka tego dziecka kij połknęła i ni cholery na boki się nie giba ), że dzisiaj się denerwował, bo kroków nie znał, a inni już znają ( taaa.... Miszelin lubi już efekt końcowy... jak podziwiają, a nie wymagają ), że po dwudziestu minutach miał kryzys ze łzami, ale udało mu się wytrwać bez płaczu do trzydziestej - potem pozwolił mu odpocząć na ławeczce. I żebym przyszła we wtorek z inną grupą, może bardziej przypadnie mu do gustu. Wtedy zdecydujemy.

W domu przeprowadziłam rozmowę. Zapewniłam, że ja te cholerne 45 minut chętnie posiedzę przed salą i nie ruszę swych szanownych czterech liter nawet na pół centymetra ( dzieci przy bliskich się popisują, rozpraszają. miałam możliwość chwilowego podpatrywania, ale wolałam wyjść od razu. Diduch wlepiał by te swe ślipia we mnie, a nie koncentrował na krzyku trenera), że jak pozna kroki, to będzie mu się podobało, że jak będzie już mu się podobało i będzie tańczył, to rodzice przyjdą na jego występ, bo taki na pewno będzie, że w trakcie zajęć słucha muzyki, a przecież bardzo to lubi, a do tego tańczy o czym marzył tyle czasu, i że z każdym treningiem będzie mu wychodziło lepiej ....

Kilkanaście minut później przychodzi Mamusiu, ja chcę chodzić na te tańce. 

Wiedziałam!!!

A do tego ciągle się dopytuje kiedy ten wtorek będzie.

czwartek, 14 listopada 2013

Przyszłam z pracy. Dom pusty, bo pchły ze Ślubnym poszli pod kosiarkę. Wykorzystam okazję i wskoczę do gorącej kąpieli.- myślę. W końcu zmarzłam. I jestem przeziębiona :(

Leję sobie wodę, jednocześnie ogarniając plastikowe butelki. ( jesooo, my tyle wody i coli chlejemy?????).

I walenie do drzwi. Lecę otworzyć, przekonana, że Ślubny dzieciaki przywiózł, a sam jeszcze jedzie do apteki. Jakoś wyrzuciłam z pamięci, że mówił jakieś 15-20 minut.

Więc popylam po tych schodach w dół w celu wpuszczenia potomstwa, radośnie otwieram drzwi i mam zamiar radosnym okrzykiem ich powitać i od razu, nie ważne, że jeszcze w czapkach, chwalić nowe fryzurki ( chyba mi wtedy odbiło, bo aż tak to się przez te 9 godzin nie stęskniłam ) po czym wleźć do wanny.

Otwieram.... i kurwa nie wierzę. Ciocia Jola.

Ona tylko na chwileczkę. Po 18.oo wychodziła, a przyszła punkt!!!! PIĄTA!!!!

I siedziała jak z Terroristem odrabiałam lekcje. A ten się rozpraszał. I nakręcała Diducha ciągłym uspokajaniem. A co młodszy winny, że brat musi lekcje zrobić? I tak praktycznie nie mam dla niego czasu, bo Katek dość opornie pisze i odrabianie lekcji trwa i trwa i trwa. A na powtórkę materiału nie ma czasu, bo młody już nie przyswaja. Jedną nogą jest w głębokim śnie.

****

Ślubny coś podejrzanie długo u tego dentysty!

piątek, 8 listopada 2013

grunt, to zapewnić żmii wieczorne atrakcje...

Wróciłam wypompowana z pracy. W końcu sześć godzin obijania na dwie pracy wykańcza. Ile można w necie siedzieć. Do tego w necie, który jak na złość dzisiaj wolno chodził. I jeszcze trzy godziny gadałam w celach prywatnych.

Wróciłam z tej pracy. Zrobiłam sobie kaloryczne spagetti, wykąpałam się, w przelocie wysłuchałam papalaniny chłopaków. Wpakowałam dzieci do wanny, żeby były unieruchomione w jednym pomieszczeniu, Ślubny poziomował się w sypialni, a sama wbiłam się w łóżko Miszelinowe i konwersuję z Mamą.

Nagle jak się rumor na terenie kuchni nie zrobi. Zakończyłam rozmowę, zebrałam szanowne cztery litery i stając w drzwiach widzę roztrzaskaną po całym aneksie kuchennym szklankę z Messim Terrorista.

A tak się cieszyłam po powrocie, że Ślubny posprzątał i mogę się byczyć.

Wytargałam odkurzacz i cały dom odkurzyłam, bo odłamki były praktycznie wszędzie.

Schowałam odkurzacz na miejsce, usiadłam.... coś pieprznęło w łazience na kafle. Coś szklanego.

Kurwa! Zbili słoiczek po moim fluidzie. Znowu wytargałam odkurzacz. Wody więcej wciągnęłam niż szkła, bo tak nachlapali, ale mam ciągłą nadzieję, że będzie działał.

Sypiąc płatki do miseczki wysypałam większość na stół i ledwo odkurzoną podłogę. Fak.

Chwilę potem Dida popycha Katka, a ten wysypuje większą ilość płatków pod ławę.

Cholera no!

Szczęście, że z mlekiem nie lubi. No serio, dzisiaj się tym faktem delektowałam. A Miszelina wrzuciłam pod ławę i robił za psa..... odkurzacza nie wyciągnęłam po raz kolejny.

czwartek, 7 listopada 2013


Późnym niedzielnym popołudniem załadowałam swych mężczyzn w samochód i odwiozłam Ślubnego na wypoczynek. Ciut ryzykowne samego chłopa wysyłać, gdzie kobiety na każde zawołanie, usługują, pomagają. Uśmiechają się i są przemiłe ( wiem, bo sama widziałam. jak się żegnaliśmy pod pokojem. do tego zaraz Ślubnego obstąpiły i jeszcze sto pytań zadawały.) W pakiecie ćwiczenia plus opieka medyczna. Obiekt wyposażony w różne sprzęty. Środków odurzających pod dostatkiem.

Wiem głupia jestem, ale jak się sam zdecydował, to co miałam zabraniać. W końcu dla naszego, a przede wszystkim jego dobra ( zawsze tak mówią, ale skoro ma takową potrzebę niech jedzie na drugi koniec miasta na trzy noce, a proszę bardzo).

Skutek tego wszystkiego taki, że wrócił wczoraj do domu i kuśtyka. Ale mniej niż mógłby. Do tego o kulach popyla, chyba, że się zapomni. Mało pomocny. A do tego cały wieczór wykorzystywał mnie do robienia kanapek i herbaty. Nie mógł dłużej zostać w tym przybytku, gdzie panie chętniej donosiły paszę?

Pożytek taki, że dzisiaj miałam spokój z lekcjami.

I ogarniętą chatę. ( JAK ON TO ZROBIŁ NA JEDNYM KULASIE TO JA NIE WIEM! )

Bo siedzi w domu na zwolnieniu.

Ale i tak dobrze, bo skończyło się na artroskopii, a nie na całkowitej rekonstrukcji kolana, jak wskazywały różne badania.

No i w szpitalu był krócej niż liczyłam.

Nie dadzą człowiekowi odpocząć. No nie dadzą odpocząć od chłopa!


środa, 6 listopada 2013

perfjumy

Moi mali mężczyźni dostali swoje pierwsze perfumy.

Za drogo by wychodziło, gdyby ciągle podkradali Ślubnemu. Tym bardziej, że dziecięcia me umiaru nie znają i leją na siem ile wlezie.

No i od razu, ledwo dostali, waliło w całej chacie.

Jeden pstryknął, drugi pstryknął i to po kilka razy. Pijana byłam od samego zapachu. A że jedne z najtańszych, każdy inszy...  kumacie... Moi mali mężczyźni zasmrodzili moją przestrzeń.

Ale perfjumy są.

A młodzi chodzą dumni jak pawiany...tfu ... pawie.

piątek, 1 listopada 2013

Chyba się starzeję.

Muszę czytać w okularach. Inaczej literki jakoś tak dziwnie falują i nakładają się na siebie. Istny cyrk! A ile czasu marnuję nim przeczytam te wirujące znaczki.

Odkryłam to wczoraj.

I ciut wcześniej, że odkąd spędzam większość dnia przed kompem, to wzrok dostał po dupie.

I chyba powinnam zmienić okulary. I to nie tylko o oprawki chodzi, na które dostałam pierdolca, ale o szkła. Bo te nie dają rady.

I denerwuję się, bo Ślubny idzie w niedzielę do szpitala,a  w poniedziałek ma operację kolana. I ja się zaczynam obsrywać po gaciach ze stresu jak ja ten sajgon poranny ogarnę. Bo nawet jak wróci do domu, to tak jakby mi trzecie dziecko dorzucili w pakiecie. Łazić to to nie będzie zbytnio mogło.

No może lekcje opanuje. Poczyta wieczorem. Ale najgorsze jest rozmieszczenie dzieciarni po instytucjach. Zwłaszcza jak Katek na rano idzie, bo jak na popołudnie to do dziadków i Didę do przedszkola. A tak muszę zawracać i Katka do szkoły. A ja i parkowanie minęliśmy się na wstępie kursu. A sumie to nie. Wtedy byłam całkiem dobra w zatoczkach i garażach przodem i tyłem. Pogorszyło mi się po długoletnim jeżdżeniu jako pasażer.

I z wywieszonym językiem spóźniona 10 min ląduję w pracy.

Niech już będzie połowa listopada. Może najgorsze będzie za mną.
Dzisiaj spędziłam dzień tak jak chciałam od momentu posiadania dzieci. W domu. Bez obiadków, kawek u teściów.

No może nie miałam w planie gotować w piżamie. Co więcej jeść obiadu w tejże piżamie. A na dokładkę dodam, że dzieci też paradowały jeszcze w piżamach. Ale kto mi zabroni z lenistwa zrobić dzień piżamowy do późnego popołudnia?

Gotując obiad, w międzyczasie przygotowywałam ciasto. Z malinowym farszem mi się marzyło. A przepyszny dżemik miałam w lodówce. I znalazłam przepis. Przygotowałam składniki, a potem się okazało, że olejek waniliowy został plus proszek do pieczenia i coś tam jeszcze. I ciastu też jakoś do konsystencji biszkoptowej daleko. Mimo że surowe jeszcze.

Patrzę w książkę kucharską i kurwa oczom nie wierzę. Kartki mi się przewróciły i realizowałam przepis z trzech kartek do przodu. I wyszło ciasto a la tarta zamiast biszkoptu o wysokości góra 6 mm :). Za to było przepyszne!

I ok 16.oo pojechaliśmy na cmentarz. Nie w godzinach rewii mody i odnotowywania w kajecie kto z kim był, kto jak wyglądał, a co lepsze - kto wypadł nieciekawie, tylko po wszystkim.

Pora była w sam raz. Znicze ładnie odbijały się od półmroku. To nie to co łuna, która unosiła się nad cmentarzem jeszcze kilkanaście lat temu. I można było maczać paluchy w zniczach i mieć każdy innego koloru. I można było sobie spalić rękawiczkę. Coś wiem na ten temat. Ale i tak miałam najwięcej wosku na pazurach, do tego z najbardziej jaskrawymi kolorami, a nie takimi stłumionymi.

No więc byliśmy na cmentarzu. Ślubny ma tu dość sporo rodziny. Trochę nam zajęło obejście grobów. Ja zmarzłam, dzieciaki zmarzły, dobrze, że czapki w ostatniej chwili upchnęłam do torebki. Do tej pory nie nosili praktycznie. Może ze dwa razy jak wiało i padało. Hartujemy :)

Po powrocie ciepła kąpiel młodzieży w celu rozgrzania. Ciepłe kakałko i herbatka na narożnikach wanny. Full wypas!

Kawka i ciasto. W większości sami ze Ślubnym wciągnęliśmy.

A na kolację Dida zażyczył sobie takie chlebki jakie jedliśmy na dworze w drewnianym domku. Czyli zapieczone salami z serem na chlebie plus keczup.

I cholera zapomniałam im poczytać! Sic!!!!

poniedziałek, 28 października 2013

Dziś mija 12 lat kiedy to wróciłam z Innego Świata.

Świata, który był tak nieosiągalny dla mnie. A jednak się udało.

Rok po zamachu na WTC.

Tętno Nowego Jorku nadal stoi mi przed oczami. Noc czy dzień.... intensywność życia taka sama.

I wszystko duże.

I wszystko kolorowe.

 Reklamy biją po oczach, zwłaszcza wieczorową porą.

Ale NYC był tylko przystankiem. Chwilowym.

Mój raj trwał przez przeszło trzy miesiące w Newport RI.

Dwanaście lat temu wracałam do Polski. Dwanaście lat temu wyłyśmy z Wiolą jak bobry. Do tego, ze smutku, nawalone bobry.

A na lotnisku miał czekać na mnie przyszły Ślubny z bułką z serem.

I czekał!

..... UWAGA!!!!....

Z kwiatami!!!!!

A ja taką ochotę miałam na polskie pieczywo! Cały lot, miedzy jednym drinem a smarkiem, marzyłam  o tej cholernej bułce z serem. I chyba pomidor miał być.

Ale nie!!!! Kwiaty!

czwartek, 24 października 2013

Ślubny w delegacji. Wzięłam dwa dni wolnego. I tak muszę wykorzystać do końca listopada (wtedy kończę staż).

I jestem przerażona siedzeniem od 2 grudnia w domu. Pogodziłam się z tą myślą. Nawet stwierdziłam, że tak będzie lepiej. Dla dzieci. Strasznie przeżywają tą moją pracę. Miszelin co kilka dni pyta "Kiedy Cię zwolnią mamusiu? Nie możesz nabroić, żeby Cię wyrzucili? Bo ja nie mam mamy!".

Terrorist nie mówi nic, jak to on, ale ryczy z byle powodu, nie słucha, trzeba sto razy mówić, na koniec krzyknąć i czasami posłużyć się szantażem, żeby np. wyniósł swoją piżamę na miejsce. Przeżywa nowy etap swego życia i moje pójście do pracy ( całe swoje życie miał mnie w domu) na swój sposób.

I ja nawet czekałam na ten moment, chociaż zdaję sobie sprawę, że zatrudnienie byłoby niepowtarzalną szansą dla mnie.

Jednocześnie mam dość uzależnienia od teściów. Moje zdrowie psychiczne jest ważniejsze niż przyszła emerytura ( przynajmniej na razie tak do tego podchodzę, jak przyjdzie mi wyżyć za 500 zł miesięcznie będę inaczej myśleć). Ale póki co nie ma dnia, żeby mnie nerwy nie zżerały na myśl, że muszę odebrać dzieci od niej i wysłuchać tyrady rad i bezsensownych wywodów ( szczęście częściej Ślubny odbiera, ale wtedy ona dzwoni i mi truje przez telefon).
 I mam dość ciągłego słuchania co robię, a czego nie robię, co powinnam, a co robię źle. Tego, że " ja mam swoje życie i nie będę się limitowała czasem, bo wy chcecie (chodziło mi o gotowość dzieci do wyjścia do domu w momencie mojego lub Ślubnego powrotu z pracy ok 16.oo. a jest tak, że stawia herbatki, sratki i wychodzimy po 17.oo. dzieciaki moje padają najpóźniej o 20.oo, a dzięki tym przetrzymywaniom zdarza się, że kończymy odrabianie lekcji ok 20.oo, bo Katek wszystko w zwolnionym tempie robi, rycząc jednocześnie, że on nie ma czasu pobawić się z bratem). my z tatą mamy swoje życie i za Was całej roboty robić nie będziemy. są weekendy od tego żebyś była MATKĄ" . I tu jakbym w ryj dostała i to z takiego liścia, że mną pierdolnęło o glebę! Ślubny w weekendy ma się odstresować po tygodniu ciężkiej pracy ( przynajmniej kiedyś tak twierdziła) i ojcem być nie musi ( dobrze, że jest i to najlepszym z najlepszych).

Od czasu narodzin Pierworodnego czuję się raczej jak opiekunka moich dzieci niż matka. W sumie nie wiem czy miałam kiedykolwiek taki komfort psychiczny, że jestem matką moich dzieci. Niedawno uświadomiłam sobie w jakim ja stresie żyję. Podświadomie czekam na kolejne instrukcje, co powinnam robić, jak powinnam robić i kiedy (oczywiście od razu działam na odwrót, ale napięcie towarzyszy non stop). Bo tak było od trzeciej doby życia Katka. Po dziesięć telefonów dziennie "czy go nakarmiłaś, czy go przewinęłaś, jest minus dziesięć na dworze nie wychodź ( dawno już po spacerze byłam z moim pięciotygodniowym wyjcem ) czy ma skarpetki , przykryj go dodatkowym kocykiem ( jasne kurwa, body,śpiochy, pajacyk, 20 par skarpetek, rożek i jeszcze kocyk na to, a w domu 22 stopnie! ). Ja nawet ubierałam młodego inaczej jak wiedziałam, że spotkam babcię. Żeby uniknąć tego pierdolenia.

Ale ja o pracy miałam.

No więc dwa dni siedzę w domu. Nic nie robię, bo mam problemy z ręką ( o tym w innej notce ). Wczoraj czytałam pół dnia. Zrobiłam coś dla siebie, mimo że dookoła rozgościł się bałagan. I ja chyba pierwszy raz olałam ten syf i poświęciłam czas sobie ( jak zajmowałam się ogarnianiem i sprzątaniem, to tego czasu dla mnie już nie starczało). A potem po Katka. Obiad, lekcje, po Dejwa. Dalszy ciąg lekcji, bo młody nie zdążył nawet na lekcji zacząć tego, co inni zrobili w szkole ( niestety tak jest prawie codziennie ).

Dzisiaj dla odmiany spałam do 9.oo, bo zostawiłam Dejwa w domu. Przyczyną są gluty w nosie i jakiś dziwny kaszel. Katek na 10.5o.

Myślałam, że odpocznę w domu. A ja najchętniej poleciałabym do pracy. Nigdy nie miałam porównania jak to jest pracować i dzielić czas między dzieci. Otóż teraz wiem jak to jest. I wiem, że w pracy odpoczywam, niezależnie od tego jaki zapierdol by nie był. Jeszcze nigdy nie wróciłam tak zmęczona, jak każdego dnia jestem po pobycie w domu. Nawet jak dzieci rozwiezione po instytucjach i jeszcze przed wakacjami miałam 7h dla siebie. Ale w domu wiecznie coś do roboty i jak się w nim siedzi, to się ma poczucie, że się człowiek opierdala podczas, gdy inni pracują i zarabiają. I też codziennie jak nie w szafach, to w piwnicy robiłam porządki, tysiące prań. Wietrzenie pościeli. Łazienka wylizana od sufitu po podłogę. I znowu czas na dziecięcy pokój..... i tak w kółko. Jedno wylizane to kolejne już zasyfione.

Sporadycznie olewałam wszystko ( musiał być błysk w sumie, żebym tak olała ) i poświęcałam czas sobie. Na moją miłość - czytanie. Nie umiałam tak bezczynnie siedzieć.

A teraz.... Wracam z pracy i jakikolwiek nieład nie ma dla mnie znaczenia. Poświęcam czas dzieciom, niewiele po ich położeniu starcza dla mnie, bo ogarniam co nieco jak oni zasypiają. I co z tego, że gazety piętrzą się i wołają, żeby po nie sięgnąć. Jestem bardziej wypoczęta niż po calodobowym  "SIEDZENIU" w domu.

Po dniu dzisiejszym mam nadzieję, że DRUGI GRUDZIEŃ nie nadejdzie!


wtorek, 15 października 2013

upiekłam pierniki...

część zawiozę Rodzicom.

część za jakiś czas zaniosę do pracy. współtowarzyszki biurowe ciągle coś przynoszą, to przyniosę i ja.

część dam Teściom.

część zeżremy.

i na święta jeszcze jedna tura :)

sobota, 12 października 2013

żebra se mogę policzyć i insze kosteczki

I pomyśleć, że kiedyś o tym marzyłam.

Marzyłam o bezwysiłkowej utracie kilogramów. Wiecie, żresz to słodkie i niezdrowe, do tego nie tyjesz. Ba! Chudniesz. Nie wierzyłam, że to możliwe. Nielicznym takowym szczęściarom zazdrościłam jednocześnie podejrzewając, że przy innych jedzą, a potem głodówki uskuteczniają.

I weszłam na wagę. Wczoraj wieczorem. Jakoś tak dziwnie ostatnia para "dobrych" spodni na mnie wisiała. Sukienka już na początku tygodnia dała do myślenia....

I przekroczyłam kolejny magiczny próg. Kurwa no!

Jak tak dalej pójdzie, to za moment ujrzę czwórkę z przodu.... I to już całkiem niedługo.... BUUUUUUU

I pomyśleć, że kiedyś chciałam. Że chciałam wrócić do swoich 48kg. ( Kilka razy w życiu mogłam się poszczycić takową wagą. )

Teraz NIE CHCĘ!!!

Nie chcę. Nie chcę, bo już się zahaczam o swoje kości biodrowe ( tzn bioder brak, ale kości sterczą).

I tylko fałd brzuszny nie pasuje do reszty. Ale zima idzie i oponka zimowa się przyda :)

To jedyny mankament po ciążach. Ale jak ktoś rozciągnął skórę do 85 kg przy wzroście 160 cm, to bez operacji nadmiaru skóry się nie pozbędzie.

A ja na operację się nie wybieram, więc fałdek zostaje ze mną. Zresztą jedyne miejsce na mym ciele, gdzie jeszcze da się zagłębić palce.

A ważyłam się wczoraj późną wieczorową porą. Po czekoladzie milce, po jeszcze takiej jakiejś grubej białej z orzechami, po blaszce spałaszowanych zapiekanek wspólnie z mężem - dzieci się nie załapały; żeby więcej było dla nas, jedliśmy po 21.oo :))) Po drinach i litrze coli - zresztą ten przeczyszczacz rur jest moim nałogiem i co wieczór potrafię blisko 2 literki w siebie wprowadzić. I pomyśleć, że nie lubiłam kiedyś coli. Co to mąż z człowieka zrobi!

A rano. Rano wagowa masakra :(

piątek, 11 października 2013

z wczoraj

Siedzą te moje bąble w wannie. Wchodzę i od razu dostaję jakby w pysk.

" Mamusia a wiesz, że moim ulubionym ( już nie "ubielonym") przedmiotem jest religia". Bożesz ty mój i wszyscy święci!

" Religia? A dlaczego?"

"Bo śpiewamy i się modlimy."

"A ty znasz te modlitwy?"

"No już niektóre tak. A wiesz, że pani mówiła, że ludzie modlą się za umarłych... eeee... no wiesz, za tych co na chmurkę poszli (to moja wersja). "

"Uhm". Póki mnie w to nie miesza, to przeżyję.

"I wiesz, poprosiłem panią i za tatusia się modliliśmy".

Kurwa, że co? Ojciec mych dzieci jeno w delegacji tygodniowej. Nic mi nie wiadomo, że wałęsa się po chmurkach z jakimiś lafiryndami.

Szczena zresztą musiała mi solidnie opaść, bo Dida spytał zaniepokojony "Mamusia, a czemu masz taką dziwną minę?"

Doszłam do siebie i drążę " A czemu za tatusia? Przecież tata nie jest na chmurce."

"No wiem, ale pani mówiła, że za chorych też ludzie się modlą" 

Matko jedyna! - sobie myślę. To, że mój mąż, a ojciec tych szkrabów, z głową ma od zawsze, klepki się poodrywały, albo nigdy ich tam nie było, wiem ja. Ale oni???? No skąd!!! Przecież ich nie oświecałam. Sami dojdą, że starych mają powalonych :)

"Katek, ale tata  nie jest chory."

"Jest! " ( niemożliwe, żeby w tym wieku się kapnął, że ojciec szwankuje na umyśle! no niemożliwe! Aż tak jęteligentny to nie jest.! "I poprosiłem panią, żebyśmy się za tatusia pomodlili. Bo przecież ma chore kolano i idzie na operację".

Odetchnęłam! O kolano chodziło, a nie o zryty beret z rozumowaniem szesnastolatka. Już mi lepiej.

Tylko czemu religia musi być ulubionym przedmiotem? A matma? Przyroda? No proszę...

Jeszcze mi księdzem zostanie ( NOSZ JA PIERDOLĘ!!! KIEDYŚ WRÓŻKA MI POWIEDZIAŁA, ŻE BĘDĘ MIAŁA DWÓCH SYNÓW, DWA LATA RÓŻNICY. i PIERWSZY BĘDZIE KSIĘDZEM. Ale mówiła też, że będę miała córkę. Co prawda jeszcze mam 2 lata chyba na nią, ale córki to na bank nie będzie! To i może z księdza nici!) i za tych kilkanaście lat będę się głowić i stresować, że go jakiś dzieciak z rozbitej rodziny na złą drogę sprowadzi. Podobno same dzieci sobie winne i przez ich wieczną potrzebę miłości, sprowadzają tych w kieckach na złą drogę.

Świat się kończy. Mój syn zafascynowany religią. A do tego chłopa mi na chmurkę wysyła...


czwartek, 10 października 2013

dla chętnych

Uszczęśliwił mnie mój syn pierworodny. Straszliwie mnie uszczęśliwił....

Mianowicie zmuszona byłam, ja poganka, wykonać z nim wspólnie różaniec. Dla chętnych. I ta cholera siedmio-prawie-letnia była chętna. Jak ma czytać, to chęci brak. Jak ma pisać te pieprzone literki, to też chęci brak. Ale różaniec to i owszem. Żesz....

Miałam w planie z kasztanów. Ale rozum mi wrócił z wakacji. Do teraz pewnie bym je dziurawiła! A do tego Terrorist jeszcze by komuś przywalił niechcący i znowu uwaga w ekoludku (dzienniczek takowy dla niewtajemniczonych).

Babcia przyniosła z badylarni jakoweś koraliki. Dziadek przygotował mocny sznurek. A mi została robota. Dwie i pół godziny ślęczałam nad koraliczkami. Dobrze, że wzór miałam w szufladzie i o dziwo jak pilna sprawa, to udało się go znaleźć.

Młodzi natykali na sznurek przez igłę, a ja wiązałam pętelki, coby mi zdrowaśki nie spierdoliły w jeden kąt.

I pomyśleć, że za dzieciaka co tydzień byłam w kościele, pacierze na klęczkach co wieczór, majowe, roraty i insze wymysły. Miała moja Mama bzika. A teraz... Wyparłam większość wiadomości. Nie potrafiłam udzielić odpowiedzi na proste pytania. Ba! (wstyd się przyznać wręcz!!!!) ... nie jestem pewna, co się tam przy każdym koraliku klepie. A syn pytał. A tu zonk. Powiedziałam co wiedziałam i zmieniłam temat jeszcze w przelocie rzucając "A pani na religii nie tłumaczyła?". "Coś tam mówiła, ale nie wiem. Nie pamiętam." 
Skleroza w tym wieku?????

niedziela, 6 października 2013

mega dół. a może już deprecha?

Wczoraj wstałam ok trzynastej. Chłopaków nie było. I całe szczęście, bo już mi czapka krzywo stała.

Dzięki temu mam wysprzątaną na błysk łazienkę. Lodówka z zamrażalką umyta jak jeszcze nigdy.

Pięć prań zrobione.

Zmieniona pościel dzieciaków.

Wszystkie pościele wcześniej wybyczone na tarasie.

Mam doła. Nadal.

piątek, 4 października 2013

nauka

Nie ogarniam.
Normalnie nie spodziewałam się, że odrabianie lekcji z niespełna siedmiolatkiem to taki wyczyn. Patrzę w zeszyt. Cztery linijki literek do napisania. "Zajebiście! Piętnaście minut i gotowe, potem łączenia jakoweś w ćwiczeniach. Pikuś." Otóż kurwa nie pikuś!!!!
NIE PIKUŚ!!!
Te pieprzone cztery linijki bazgrał przez 1,5 godziny. PÓŁTOREJ!!!! GODZINY!!!
Jęczał, marudził, grochy leciały ze ślipiów ogromne. Wiercił się, rozglądał, dziury ołówkiem w gumce, zamiast pisać te litery cholerne.
Już przymykałam oko na koślawe kształty ( pani nie przymykała, widać mniej zmęczona). Zupełnie nie rozumiem jak on tą lewą ręką. Inaczej niż ja.
Więc żeby zrozumieć, biorę ołówek w lewą dłoń, otaczając jednocześnie tą małą łapkę. I bazgram okrutnie. Ale pojmuje technikę. Oswajam się. Nie czepiam, że nie tak, bo od drugiej strony będzie łatwiej. Bo nie będzie. Wystarczy, że przełożę ołówek w drugą rękę i zaczynam rozumieć.

Terrorist niechętnie pisze. Czytania unika jak ognia. Nie potrafi skubany łączyć. I się zniechęca. I ryczy.

Za to Dida smaruje literki bardzo chętnie. Nie potrafi sam napisać. Ciężką ma rękę do pisania, ale zapas chęci i zapał robi swoje. I oderwać go od książeczek z literkami nie mogę. Po śladzie całe strony przekopiowuje.




wtorek, 1 października 2013

I co ja mam pisać?

Że jestem wyjebana. Bo okres, bo zawalona nocka z powodu ślubu kuzyna Ślubnego, bo musiałam prowadzić z zza Szczecina? W życiu tak długo nie prowadziłam samochodu.! I pomyśleć, że do przedwczoraj rana przemieszczałam się tylko na trasie dom - praca, praca - dom. No ale dojechałam. I jeszcze musiałam się cofać, bo mój małżonek szanowny zapomniał oddać kluczy od domu panu młodemu. I wtedy pizgnęłam obrączka i zaręczynowym.

Ślubny, jak się dzisiaj okazało, złapał tylko obrączkę, jednocześnie wyzywając mnie od histerycznych wariatek. Zaręczynowy wozi się gdzieś pod przednim siedzeniem. A w dupie. I tak go nie chciałam. A szukać nie zamierzam.

A jak odebrałam Katka ze szkoły w poniedziałek, to się okazało, że dostał uwagę "Bije i zaczepia kolegów ze starszej klasy". I co ja mam zrobić? Najpierw oni zaczepiali ich, a jak młodzi im wtłukli to z rykiem do pani? A jak osobiście poinformowałam wychowawczynię o problemie, to nie potrafiła temu zaradzić, bo Katek czasami się wygadał, że starsi dokuczają i popychają.

Kazanie wygłosiłam. Uwagę podpisałam. I jakaś wewnętrzna duma mnie rozpiera, że smarkacz sobie radzi. A taka kruszyna.

Dejw zażyczył sobie nauki tańca i aikido. Najlepiej jeszcze grę na pianinie. A piruety takie wywija, że raczej na balet powinien chodzić. No ale ja do Miasta nie mam zamiaru jeździć kilka razy w tygodniu. Chwilowo szukam zajęć tanecznych. Sumsiadka ma się wywiedzieć, bo podobno w jej szkole takowe są.

niedziela, 22 września 2013

Wczoraj pojechaliśmy na festyn. Dzieciaki szalały na dmuchanych zamkach, zjeżdżalniach, trampolinach. No właśnie.... trampolinach. Przyleciał Katek z zakrwawioną paszczą ( rodzice stali dalej i bezmózgo się gapili jednocześnie rozmawiając z Pawłem i Anitą).

Okazało się, że ukochany braciszek pizgnął go z kolana, główki, łokcia, pięści... mało ważne. Jak to na trampolinie. I na co był nam ten festyn i mimowolne wykańczanie dzieciarów. No na co!

Zbankrutuję, wykładając wiecznie na tę oszustkę Wróżkę Zębuszkę. Jak się zdeklarowała płacić nieletnim za każdy zgubiony ząb, to niech buli... a nie... niewinną matkę wykorzystuje!

Po festynie, z butelkami mieneralki z dziubkiem na pocieszenie straty prawej jedyneczki, wywieźliśmy dzieciaki na nasze miejscowe górki i pagórki, w celu poszukiwania kasztanów i żołędzi. Katek dostał zadanie domowe. Nikt z towarzystwa nie wykazywał entuzjazmu, poza mną.

Wąska ścieżka i lecisz w krzaczory na łeb na szyję. Idziemy, idziemy.... żołędzi ciut już mamy, ale ni ch... kasztanów. A pamiętam, że były. I jak wreszcie natknęliśmy się na unikatowe drzewo, to ryzykowałam na krawędzi, gałęzi się trzymając, ale twardo zbierając ile się tylko da. Byle już nie widzieć zbucowanej twarzy, nie słuchac jęczenia Dejwa. No i dlatego, że lubię. Zbieranie kasztanów kojarzy mi się z mamą i moim rodzinnym parkiem. Wtedy jeszcze chodziła. Zbierałyśmy kasztany i jesienne liście. A park był przeogromny. Tam znałam trasy kasztanowe. Tutaj tylko na trasie do przedszkola. Ale tam zawsze wyzbierane.

To ryzykowałam życie nad przepaścią. Dla dziecka. Dla swojego do dzieciństwa.

A dzisiaj pojechaliśmy do drewnianego domku ( Katek zmarzł i chyba ma kaszel). I na odcinku 20m trzy ogromne kasztanowce. Piętnaście minut i cała reklamówka.

Dobrze, że wczoraj nie poleciałam na łeb na szyję. Wystarczyło pojechać na wieś.

I to był bardzo przyjemny dzień. I ważny dla mnie. Już dawno nie dałam synom tyle siebie. Tak na maksa.

I jeszcze jeden sukces. Co prawda nieco na siłę wpakowałam mikroskopijny kawałek leniwych pierogów Katkowi w dziób, ale spróbował. I zjadł. Może nie taką porcję jaka by mnie satysfakcjonowała, ale lepsze to niż niż.


wtorek, 17 września 2013

grypa żołądkowa

Dzisiaj już jest dobrze. Słabam cholernie, ale przynajmniej nie obejmuję klopa. I bardzo się cieszę, że mam wannę zaraz przy kiblu ( miska była w piwnicy ).

Zaczęło się wczoraj. A właściwie z soboty na niedzielę jak byliśmy u mojego chrześniaka na czwartych urodzinach. Ale to wiem dopiero od kilku godzin.

Wczoraj Katka bolał brzuch jak przyszliśmy po nich do dziadków. Babcia zaproponowała, żeby został na noc. Przynajmniej nie będziemy go zrywać rano. Pośpi sobie, bo na popołudnie idzie. Po czym pawiem rzucił na podłogę. Ale raz powiedziane, że może zostać dla Katka dalej obowiązywało. I został. Jak zaniosłam ciuchy i książki Katek znowu pawie porzucał i chyba poczuł się ciut lepiej.

Za to ja wróciłam do domu i pokochałam naszą muszlę klozetową. Odmówiłam wizytę u dermatologa. Między pawiami. Doprawiłam się miętową herbatą. Wiedziałyście, że jak jelitówka, to najlepiej letnią wodę przegotowaną? Że mięta wbrew pozorom szkodzi? No ja nie wiedziałam. Oświeciła mnie pani doktor dzisiaj. A wczoraj wieczorem przekonałam na swym ciele. Fakt, że łapczywie wyżłopałam ostatnie pół szklanki. Położyłam się, umościłam i.... prędkość rakiety to pikuś... tak zapierdalałam do łazienki.

A potem było gorzej. I wanna też była wykorzystana. Jesooo... co za sajgon!

Żołądek Katka ostatni raz postanowił pokazać swej zawartości kawałek świata ok północy. Do teraz spokój. Tylko w dzień "Babciu coś mi wyleciało ". Chyba bąk spreyem walnął.

Ślubny też dzielnie celował pawiami w klopa.

A dzisiaj dzwoniłam do wychowawczyni Dejwa. Bo na zebranie nie dotarliśmy. Ja ledwo do przychodni się dowlokłam, a co dopiero stres na zebraniu, kiedy nikt nie chce zasiąść w radzie rodziców!

No i Gosiak powiedziała mi, że w zeszłym tygodniu dziesięcioro dzieci miało jelitówkę. Nie mówiła Babci, bo babcie panikują od razu i po co mi to. No niby słusznie. Ale my jechaliśmy do mojego chrześniaka, który i tak był podziębiony. No i z soboty na niedzielę Dejw zwymiotował dwa, trzy razy. Wodę w dupska wylał trzy razy i na tym się skończyło.

Dzieciaki JFK też łagodnie przeszły. Młody pawiami z rana porzucał, a starszy do trzeciej w nocy walczył.

Jednak dzieciaki się szybko regenerują. Nie to co my staruchy.....

wtorek, 10 września 2013

Zafundowałam sobie mnóstwo atrakcji na dzisiaj.

Wstałam w środku nocy ( jak na mnie 8 rano też jest środkiem nocy, no ale). Budzik pieklił się już od 6.oo. Ja jeszcze w półśnie obijałam się od sprzętów domowych już trzydzieści minut później.

I poszłam upuścić krwi. I dziadki prawie się pobiły o kolejkę. Nie ważne, że jak oni wymachiwali łapami, to zdążyły wejść i wyjść dwie emerytki, które wykorzystały ich spór. A ja siedziałam i obserwowałam. Kiedy to ja miałam tyle czasu, żeby posiedzieć i obserwować, pomyśleć, wyłączyć się.... Zapewne przed 22 lipca.

Wróciłam spokojnie do domu, kawę wypiłam, zjadłam śniadanie i spóźniona trzydzieści minut wpadłam do pracy ( mój opiekun wiedział, że się spóźnię. zresztą stażysta ma być tyko 8 godzin, a ja zawsze min 20 min dłużej zostaję. a często dłużej). Odpaliłam lapka, wypiłam jogurt, w biegu zgarnęłam kawałek ciasta marchewkowego (PYCHA!), które upiekła pani Ewa i poleciałam z czwartego piętra w dół. Na wycieczkę po zakładzie. A zakład duży! Przeszło 4h łaziliśmy, a i tak wszystko w biegu.

Już pod biurowcem w zajebiście pomarańczowym kasku i w kamizelce w takim samym kolorze, zaliczyłam bliskie spotkanie ze szlabanem , aż ochroniarze zamarli. Nie na darmo kask na łeb chwilę wcześniej wepchnęłam. Nic nie poczułam. Zupełnie nie kumam, czego się tak za głowy łapali!

Foty w odblaskowym stroju ufoludka nie mam, bo na terenie zakładu nie można fotografować. Ale już z dachu kotła, z wysokości 20 piętra obfotografowałam cudne widoczki.... zakładu :) No co! Zapomniało mi się.

Z kręgosłupem do wymiany wróciłam do biura. Wklepałam co miałam wklepać i przed 16.oo zdezerterowałam.... na wywiadówkę.

Pierwszą w życiu. Wypisałam pół wkładu podpisując liczne kartki i karteluszki. Pozbyłam się zawartości portfela, ale przynajmniej jedno z głowy. Komitet i ubezpieczenie odhaczone. Półtorej godziny siedziałam na miniaturowym krzesełku. Zakwasów na dupie dostałam.

Udało mi się uniknąć wyboru na przewodniczącego, zastępcę czy skarbnika. Opłacało się usiąść w ostatniej ławce. Nie ważne, że nie zabrałam okularów i gówno widziałam - udało się nie być w radzie rodziców!

I dowiedziałam się, że mój Katek się zgłasza. I odpowiada. I ma burzę w dupsku, bo ciężko mu wysiedzieć i kręci się jakby mrówki go oblazły. W szoku jestem. Dzieciaka mi zamienili.

A jak już wieczorkiem wreszcie wróciłam do domu, odpaliłam swe wyniki z rannego upustu. I jak na leki, którymi się faszeruję w celu pozbycia starczych pryszczy, to normalnie młody bóg ze mnie!

A żeby było śmieszniej mój Tata też dał se krwi upuścić. I jak na jego lata (82 skończone) jest zajebiście. Nie jeden trzydziestolatek by takie chciał.

Normalnie sielana :)

Wyjątek stanowi zdarte czoło Dejwa. Ale młodszy jak to młodszy... nie pamięta co, gdzie i kiedy:)

piątek, 6 września 2013

pierwszy tydzień roku szkolnego

A jednak będę w tv. Pierwszy tydzień szkoły za nami. Dzisiaj Katek pożalił się Ślubnemu, a potem przy mnie popłakał, że jak był z Pepe na przerwie, to jakiś (starszy) chłopak podszedł, wyzywał ich (same bluzgi chyba, bo syn "nie pamiętał" ), wyrzucił Katkowi butelkę do śmieci i uderzył z pięści w ramię.

Mój pierworodny podobno oddał ( jeden z najniższych w szkole, dżizas ), a Pepe pobiegł za jakimś drugim.

Co do oddania i gonitwy nie mam pewności czy prawdą to jest. Wykład strzeliłam, że jakby ktoś ( skurwiel jakiś!) chciał pieniądze albo będzie go straszył, wyzywał to ma mi to od razu mówić ( a ja już nogi z dupy...).

Na szczęście mój syn powiedział, że rozpozna tego chłopaka. Na szczęście bojowego smarkacza, żeby jednak Katek nie miał okazji wskazania mi gówniarza. Na moje szczęście, żebym jednak nie spojrzała w oczy narwanemu uczniakowi, bo będę w tv, a jednak kamera mi nie służy.


Pierwszy tydzień przedszkola, a Dejw w piątek, czyli dziś, byczył się u babci ( babcia pewnie mniej zadowolona z tego faktu). Wczorajsze popołudnie Dejwo był niemrawy, przygaszony. Wieczorem już podawałam nurofen. Obudził się w okolicy 23.oo. Położył na kanapie i mętnym wzrokiem ogarniał otoczenie. A potem w łóżku białkami przewracał i gadał coś od rzeczy. I ten pusty wzrok przed siebie.

A rano jakby nigdy nic. Nówka sztuka. I cholera wie, co to było/jest?



poniedziałek, 2 września 2013

tak mi się wzięło na wspominki

Pierwszy dzień Katka w szkole. Ciekawe jak mu tam będzie.

A tymczasem....

Ja w jego wieku, no nie, jak na ten wiek to sporo starsza, bo ja lipcowa, on grudniowy. Ale ... mając te lat skończone siedem, pomaszerowałam z mamą za rękę ( zupełnie zdziwiona mijałam płaczących i zasmarkanych rówieślników, ja byłam ciekawa nowego ) na rozpoczęcie szkoły. Pewnie było na boisku naszej jeszcze nie wykończonej najnowszej szkoły sportowej w mieście, ale tego nie pamiętam. Pamiętam za to, że pierwsze dwa miesiące pierwsze klasy chodziły do blaszaka ( taki komunistyczny budynek obity blachą ).

I jak na córkę polonistki i historyka ( nie pracowali w tej samej szkole, ojciec zresztą był na emeryturze ) przystało, wzięłam się pilnie za obowiązki szkolne. Mama zaakceptowała, że na początku mamy nauczyć się czytać tylko połowę czytanki. Jakże była rozczarowana po pierwszej wywiadówce, kiedy to dowiedziała się, że "tylko słabsi uczniowie" te pół czytanki ( cóż! wiedziałam, że jej coś w tej połówce śmierdzi, ale nie sądziłam, że spyta wychowawczynię. Jesooo, obciach.)

No to musiałam za karę nadrobić wszystkie czytanki. I to w jeden dzień! Odechciało mi się nie-czytać. Pewnie dzięki temu dzisiaj dzieci kojarzą mnie tylko z książką. Ostatnio walnęłam przekleństwem, a Katek "Tatoooo, powiedz, że mama będzie miała karę! Ma zakaz czytania książek. Na miesiąc!". I pomyśleć, że takiego gada swą piersią wykarmiłam!!! Na miesiąc! Zwariował gówniarz! Kanalia jedna, no!!!

W trzeciej klasie robili testy sprawnościowe dzieciom, żeby wyłapać najlepszych i wpakować do klasy A, sportowej. Jak na uczennicę szkoły sportowej przystało starałam się jak mogłam. Biegi kazali mi powtarzać dwa razy. Dwa razy dlatego, że widzieli potencjał. Tyle że potencjał się zorientował i oklapł. I kazali jeszcze raz, ale dopiero po wszystkich ( dotarło chyba do cymbałów, że dwa okrążenia hali i od razu kolejne dwa nie będą efektywne - choć ja nie byłam zbytnio zmęczona :) ). Ale ja wiedziałam o co biega, a granie w kosza mi się jakoś nie uśmiechało. I wiedziałam co robię. Do dzisiaj jestem kurdupel. Metr pięćdziesiąt w kapeluszu. Gdzie do koszykówki! Tak czy siak biegłam sobie jakby od niechcenia. A i tak ponoć miałam dobry czas. No ale ostatecznie całą resztę ćwiczeń zaniżałam. Opłaciło się. Byłam w klasie B.

A w klasie czwartej nie mogłam spamiętać jakichś dat z historii ( zresztą jak na córeczkę historyka serdecznie historii nie lubiłam ) i uczynna Mama pokazała jak zrobić ściągę. I co gorsza dla niej, dla mnie jeszcze gorzej powiedziała jak się zachowywać, żeby nauczyciel się nie zorientował, że delikwent ściąga.

Od tej pory mały rulonik był moim przyjacielem. Polski i matematyka były jedynymi przedmiotami, na których się nie wspomagałam pomocami naukowymi. Przyswajałam tylko te wiadomości, które mnie interesowały.

A w liceum Mama oczy wybałuszyła, zaniemówiła i tylko oczy wskazywały, że jest w stanie furii. Na świadectwie zobaczyła, że byłam zwolniona z w-fu. A ona nic o nim nie wiedziała. Cóż. Powtórzyłam ten wybryk w kolejnym roku też.

Oby Katek taki nie był! Oby nie po matce swej i ojcu swym. Bo ten też była gagatek!

przedszkole też od dziś :)

Miszelin dwa dni temu zakomunikował, że przeokropnie stęsknił się za panią Gosią i on już chce iść do przedszkola.

I poszedł dzisiaj. I wcale na stęsknionego nie wyglądał. Nos na kwintę, oczy jakoś dziwnie spocone, podkówka w ramach uśmiechu. I jeszcze napisali, że szafka mu należna jest z pomarańczowym prostokątem, a ta okazała się zajęta. W drodze śledztwa doszłam z Gosią do wniosku, że ta zajęta z pomarańczowym prostokątem jest jednak z czerwonym, a za pomarańczowy, robił żółty. I wszystko gra.

Kroksy na nogi, długi rękaw zdjęty, krótki na grzbiecie, przytulas, buziak, jeszcze jeden przytulas.... i poszedł do sali. A mi go żal było. Bo bez Bantka. Bo Ślubny zamiast z nami do tego cholernego przedszkola, to nawracał samochodem, bo groziło nam spóźnienie na rozpoczęcie szkoły. Bo ja już nie miałam czasu na przeczytanie wszystkich możliwych komunikatów, łącznie z jadłospisem na kolejny rok...

I w kolejnych dniach też nie będę miała czasu. Cóż, przerąbane życie matki pracującej. Taka kolej rzeczy. Zresztą może jednak skończę ujadać, bo pewnie od 1 grudnia będę miała znowu fpip czasu wolnego do przepuszczania przez palce....

PS I Miszelin nie jest już Miszelinem. Fałdki dawno się gdzieś ulotniły. Żaden spec oponowy nawet by na niego nie spojrzał, wybierając dzieciaka do reklamy. Dlatego od dzisiaj Miszelin jest Dejwem, a Terrorist Katkiem.

rozpoczęcie roku szkolnego

Się doigrałam! Wiecie co się dzisiaj stało? Tragedyja normalnie! Tragedyja!!!!

Normalnie byłam w szkole. Ze Ślubnym. I moim maleństwem.

Maleństwem, które jeszcze nie tak dawno napierdalało mnie w żebra, czkawkę miało, którą to wprowadzało swój inkubator w mega wstrząsy, rozpychało się i walczyło o każdy milimetr mych wnętrzności, jednocześnie rzeźbiąc na mym brzuchu powłoczkę z popękanej skóry. A potem jak już maleństwo, zmuszone kroplówką, wylazło na światło dzienne i zaczęło drzeć swą dość brzydką papinkę, tak darło przez następne kilka miesięcy, a potem do darcia doszedł jeszcze upór i bunt. Tyle, że papinka się zmieniła i okazało się, że to drące się zawiniątko, jak już na chwilę się przymknie, nie jest wcale takie brzydkie jak w dobie pierwszej i kilku kolejnych. Jest nawet dość ładne i ma prześliczne duże, niebieskie oczęta otoczone rzęsami niczym firanki.

Tak! Mój Terrorist od dzisiaj jest szkolniakiem. Najniższy w klasie. Ba! śmiem twierdzić, że nawet najniższy wśród pierwszaków ( nie liczę tych dwóch dziewczynek, które były jeszcze drobniejsze). Mam tylko nadzieję, że nie będą mu dokuczać. Mam nadzieję! Bo jak mi któryś coś powie mojemu Bantkowi, dokuczy, doprowadzi do łez, skrzywdzi słowem ( nie daj bosze czynem!!!!)..... normalnie wpadnę z bejsbolem i będę w tv :)

No to na tyle. Zaraz lecę po resztę wyprawki. A potem po Miszelina.

Zaczynam doceniać czas z dziećmi. I w życiu, W ŻYCIU!!!!! nie oddałabym tych blisko 7 lat spędzonych z nimi w domu. Żałuję tylko, że nie spędziłam ich bardziej świadomie. I że tak często zbywałam te moje szkraby, zamiast być z nimi całą sobą. Ale tak chyba się nie da. Zresztą kto im kazał przez pierwsze pięć-i-pół roku drzeć paszcze po nocy doprowadzając mnie do mega zgonu w dzień? No kto????

niedziela, 25 sierpnia 2013

....ach co to był za ślub....

To nie byłam ja. Normalnie jakiś demon mną zawładnął.

Oczywiście na początku focha zapodałam, bo za mało w siebie wlałam, żeby tańczyć. Kij w tyłku miałam i rytm szedł swoim torem, a ja swoim. A Ślubny ciągnął na parkiet. I polazłam jeść. Ile ja w siebie napchałam.... wstyd, ale normalnie żarłam za połowę stołu. Plus dwa kawały tortu! Pycha!!!!

A potem zdjęcia robiliśmy w pudełku i drukowało zaraz i wklejaliśmy do księgi gości. A potem to co chwila zmienialiśmy kapelusze i pióra i szczerzyliśmy się do puszki.

A potem z parkietu nie mogłam zejść. Tańcowałam jak nigdy w życiu.

I muzyka ucichła. A my ze szwagierką czekałyśmy na środku aż zaczną grać. I wpadł Ślubny i wszystko zepsuł. Tej, a wy co! Koniec... taksówki czekają. I czar prysł. Byłam nie-do-tańczona!!!!!!

W hotelu ze szwagrem i Słoniem. Dwa pokoje. Dopiliśmy co tam przytargaliśmy i pewnie w okolicach 7.oo się położyliśmy.

Rano miałam prowadzić. Niestety.... alkomat wskazywał, że to niemożliwe. I piłam dalej :)

A ile ja znowu zjadłam. Przystawki, obiad, przystawki. Ogórki, cały półmisek śledzi, zupa, pieczone ziemniaki, rolada, chleb, naleśniki nadziewane łososiem i czymś tam jeszcze, chleb ponownie i raz jeszcze. A wszystko w jakieś 30 minut.

Ale cały półmisek śledzi? Łatwiej byłoby zamienić z talerzem.

A jaki ja miałam zajebisty makijaż wczoraj. Moja sąsiedzka kosmetyczka sprawiła, że wzroku od siebie nie mogłam oderwać, jak stanęłam przed lustrem. Normalnie jak nie ja. A może to nie byłam ja? Żeby lawirować na parkiecie w takim stylu!!!!! Ja!!!!!

piątek, 23 sierpnia 2013

Mam czerwone pazury! Pierwszy raz w życiu. No może drugi, ale pierwszego nie pamiętam. Może mi się śniło? Ale nie, bo ja o takich pazurach nigdy nie marzyłam. Może był to sen sąsiadki? Bo na pewno nie mój. Tak czy siak wali mnie po oczach. Normalnie razi. A do tego mam wrażenie, że mam krew na rękach.

I zmarzłam na pultrze, czy jak to się pisze? I obawiam się, że Miszelin będzie miał jeszcze większy katar, bo co prawda bił butelki i słoiki, ale potem to już tylko stali. A kurtek nie mieli.

Prowadziłam samochód z tego bicia szkła, bo Ślubny opróżniał butelki .... żeby dzieci miały co bić o chodnik. I to prowadziłam z inszej strony miasta. I nawet pod Tesco zajechałam. Ale ze Ślubnym u boku to żaden wyczyn. Do teraz się boję do pracy jechać. A jeżdżę sama dwa tygodnie. Dzień w dzień ta sama trasa i ani milimetra dalej.

Aaaaa .....

I jeszcze udało mi się dzisiaj po południu umówić do kosmetyczki na mejkapa, żeby ludzi nie straszyć. A jeszcze wcześniej do fryzjerki na ułożenie tego ogromu ciężkich włosów.

I pomyśleć, że mogę w piżamie przez balkon na ich balkon i już jestem w salonie kosmetyczno - fryzjerskim.

czwartek, 22 sierpnia 2013

I nie wiem kiedy tydzień zleciał!

W sobotę na ślub, a ja buty bym potrzebowała, marynarkę jakąś, torebka małych rozmiarów też by się zdała, bo moja gdzieś se poszła. W sumie się nie dziwię, tylko nudne imprezy weselne zaliczała. I nie proszono jej do tańca... a może lubiła? w przeciwieństwie do mnie!

No to z zasmarkanym Ślubnym obleciałam dwa sklepy i doszłam do wniosku, że jak mam kolejne niewygodne kupić i tylko na raz, to ja już się przemęczę w tych co to miałam na poprzednich dwóch weselach. Prawie nówki. Dwa razy na nogach. Do tego u szwagra szybko się pozbyłam wykopując poza parkiet. Aż się ciotki zaczęły śmiać, bo Ślubny zrobił to samo. Nie rozumiem, płaskie miał a nie na ośmiocentymetrowej szpili.

Na zmianę najwyżej baleriny pod pachę wezmę. Torebka będzie pewnie mniejsza.

Za to w locie zostałam właścicielką marynarki, a raczej żakietu. ( Cholera jest różnica? Bo ja się nie znam. Dopiero uczę się kupować "eleganckie" ciuchy. Wcześniej dżiny, trampki, polo, bluza.... )

Na pazury przed zamknięciem salonu zdążyłam się umówić. Na szczęście po sąsiedzku mam. Jutro stówą przez miasto i akurat z pracy zdążę. (żartowałam!)

Może jeszcze fryzjerkę złapię i może jakimś cudem będzie miała na sobotę miejsce. Bo ja mądra do swojej fryzjerki umówiłam się na wtorek. A jak wiadomo wtorek jakby nie patrzeć po sobocie. To jak już obciętych i może z leksza farbą potraktowanych nie będzie, to nadzieja, że ktoś nada temu czemuś na mej głowie kształt na sobotę.

A fryzjerka też po sąsiedzku. W tym samym salonie za ścianą mej salono- kuchni.

I co nie da się w 2 godziny wszystkiego załatwić? Da!!!! A jakbym siedziała w domu, to łaziłabym całe dwa tygodnie bezmózgo po sklepach, zastanawiała, kombinowała aż by mi i tak wykupili, co upatrzyłam. Albo bym przekombinowała i też na raz marynarę na przykład kupiła, bo za elegancka jak na mnie by była do pracy.

Jutro w biegu na pazury, potem na pultra. Będę napierdalała słoikami z piwnicy. A niech oni się martwią o śmieci:)

A w sobotę jak się uda to może ktoś zrobi coś więcej z moimi włosami niż tylko umyje, wysuszy, rozczesze i gotowe. Choć i tak nie jest źle.

sobota, 17 sierpnia 2013

to jest kara od wymigiwania

Za tydzień ślub znajomych. No nijak nie da się tego dnia ominąć, jakkolwiek bym kombinowała. Nie, że ich nie lubię. Bo lubię. Ale ja takich imprez nie znoszę. Trzeba się wbić w niewygodne pantofelki, przyodziać w kieckę, a ten rodzaj kreacji nie przypadł mi do gustu, wcisnąć wszystkie "potrzebne" rzeczy w ogromnej torby w małe nie-wiadomo-co. I jeszcze tańczyć wypada, a ja mam kij w dupie!

Dzisiaj panieńskie. Na urodzinach teścia w środę zakomunikowałam szwagierce ( u niej wieczór panieński ), że chcę pobyć z dzieciakami, bo trochę ich nie było. A ja, utęskniona matka, strasznie pragnę z nimi spędzić akurat tę sobotę. A do tego dziadki mają ich na co dzień i tak dodatkowo na dwa weekendy z rzędu, trochę nie halo. Powiedzmy, że tym faktem najbardziej się przejmowałam :)

Nie wiedziałam, że Ślubny do środy na pewno, a może i do piątku ma wolne.

Ślubny do tego wymyślił, że skoro laski zaczynają już o 14.oo ( ładny mi wieczór!), to mogę jechać na 2 godzinki i jak tata będzie go zawoził do drewnianego domku ( tam kawalerskie ) , to mnie odbierze. I jak tu się wymigać?

Najlepiej obudzić się w piątek zapchaną. A w pracy to tylko bardziej mnie zapychało i rozkładało.

Dzisiaj co prawda spałam do samego południa, a wczoraj caaaałe popołudnie do 20.oo. Ale nos cały obtarty, rany w nosie. Kuracja witaminką A ma minusy = skóra cienka jak cholera. Po domu chodzę jak panda, nochal obklejony kremem nivea. Oczy zapuchnięte i załzawione. Węchu i smaku brak. Sił też brak.

Jakbym kiedykolwiek szukała wymówki, by nie iść, przypomnijcie mi, że można jeszcze ulotnić się po godzinie. Byle już żadnych przeziębień nie łapać!!!

Jak ja cierpię dzisiaj :(

wtorek, 13 sierpnia 2013

Wrócili!!!!

Z wrażenia po godzinach zostałam. I to całe czterdzieści minut.

Słuchając opowieści Terrorista z męskiej wyprawy, ugniatałam ciasto na pizzę. W tym samym czasie, co ja ser tarłam, Ślubny z Miszelinem postanowili wskazać mi moje miejsce i przytargali do domu czarnego przyjaciela. Muszę przyznać, że śliczny bydlak jest. Bosh ma na imię. Ale kurde nie zauważyłam zbytniego bałaganu od sobotnich porządków.

I tak od razu, ledwo weszli... żeby po odkurzacz... no nie wiem, nie wiem.

No, ale wrócili. Wyskoczyłam z domu jak opętana, bo akurat z zakupów wróciłam jak mi mignęła głowa Ślubnego. Zaatakowałam Terrorista gramolącego się z fotelika. Focha zapodał. Miszelin z umazanym od loda nosem sam na mnie wskoczył, by za chwilę z obrażoną miną stwierdzić, że jeszcze go nie przytuliłam.
A teraz co. Musiałam jakiś czas temu przegnać towarzystwo, bo mi prawie do wanny wleźli. Jak do spania, to oni do opowieści, a jak wcześniej wypytywałam, to nie mieli czasu ( tylko Terrorist jak tamtych dwóch nie było ). Z kartonów telewizory robili. Terrorist nawet dekoder z pudełka po ryżu odwalił. I kable z taśmy klejącej ( a ja się dziwię, gdzie te wszystkie taśmy się podziały ).

Ślubny wybył na spotkanie z kumplem, który po trzech latach przyjechał na miesiąc do Polski. Weekendów nam brakuje, więc korzysta z urlopu. A jutro od rana z dzieciakami. Ale już przedsmak niedospania ma zaliczony. Jutro na kacyku zapewne czas mu młodzi umilą.

A tak z innej beczki. Pojechałam do pracy samochodem. Policja jechała za mną, a ja przez miasto 90siątką. Chyba byli zajęci czym innym, bo nie skręcili za mną przed biurowiec. I na parkingu samochód mi zgasł. I jeszcze raz. I jeszcze. I mnie poszarpało, bebechy poprzestawiało. Zostawię cholerstwo na środku. Nikt nie wjedzie, nikt nie wyjedzie. Pieprzę! Ale Mysza się zreflektowała i odpaliła. I zaparkowałam. I w deszczu biegiem z końca parkingu jakieś 300m. A jak wyszłam z pracy i tak szłam przez opustoszały parking, na sam jego koniec i wreszcie łeb podniosłam i zobaczyłam jak zaparkowałam! W poprzek prawie, zajmując 2 cenne miejscia. Sic!

Idę czytać. Angielski na jutro przekładam. Dzieci mnie zmęczyły ;)

niedziela, 11 sierpnia 2013

Zainteresowałam się zawartością zamrażarki. Wypadałoby babę odmrozić wreszcie, a pełna po brzegi. Tym sposobem wciągnęłam na obiad michę szpinaku z jajkiem.... mmniaaaam!!!

Angielski przerobiony. Wieczorem przerobię jeszcze kolejny etap obszernej lekcji. I pooglądam mój serial. A tak się zarzekałam, że już nigdy, przenigdy żaden serial nie zagości w mym domu - strata czasu, sieczka w głowie. No ale w celu nauki mogę się wciągnąć w te "Gotowe na wszystko". Moja strata. Jak już zacznę kumać wszystko, to się "odciągnę"!

Moje chłopaki na kawce u cioci Basi. Potem atak na Szczecin, do Ślimaka.

Dziwnie bez nich. Dziwnie oglądać foty z samochodu, które wrzuca Ślubny.

Szczęście mam tyle rzeczy w głowie, które chciałabym zrobić zanim wrócą, że nie mam czasu tęsknić.

I wszystkie te rzeczy mogę robić z wysokości kanapy :)

Był plan treningu z Chodakowską w celu ujędrnienia ciała, ale boję się, że mi waga znowu poleci na łeb i szyję i na cholerę mi ten stres? I jędrne ciało? No po jasny gwint! Lepiej niech se zwisa ta skóra, która kiedyś mieściła jeszcze dodatkowe 33 kg. 

Kiedyś jeszcze nadrobię. Kiedyś kiedy pewien etap w moim życiu się zakończy. Kiedyś kiedy ten wewnętrzny stres wyprowadzi się z mej głowy. Kiedyś kiedy już nic nie będzie takie samo.... a jednak wiem, że dopiero wtedy osiągnę spokój, którego nie miałam odkąd pamiętam. A jednocześnie stracę jeden z fundamentów. Fundament, który był zawsze. Lepszy lub gorszy, ale mój!

Ja pierdolę jakie to wszystko skomplikowane w tym dorosłym życiu. Za dużo zawiłości i zakrętów. 

Dlatego muszę dzieciom dać tyle miłości ile dadzą radę przyjąć, chwalić za najdrobniejsze zasługi, umacniać ich poczucie wartości, dawać siłę, która zaowocuje w przyszłości, być tą PEWNĄ do której mogą przyjść zawsze, o każdej porze dnia i nocy, z błahostką jak i z ogromnym dziecięcym problemem.

Muszę im dać kurwesko dużo poczucia bezpieczeństwa. Wtedy będzie im łatwiej. Ze świadomością, że mają dno od którego mogą się odbić ( jak to ładnie nazwała Loff ), będą szczęśliwsi, lepsi, mocni!

I wreszcie się wyryczałam. Konkretnie i mocno. Ze smarkami po kolana. Aż sikać mi się odechciało... cholera z pęcherza mi te łzy leciały czy jak? I tego mi było trzeba od dawna. I teraz mi lżej. I jeszcze do jakichś mądrych wniosków doszłam :)

Mimo wszystko życie jest piękne, tylko trzeba to piękno zauważać!

PS Telefony Jolanty powodują, że jestem w stanie komuś jebnąć! I to konkretnie! Bo to, że jestem chwilowo słomianą wdową bez dziecków, nie oznacza, że " my samotne kobiety możemy porozmawiać przy kawce". Bo ja kurwa uwielbiam tą kawkę pić w ciszy i spokoju. A jak zapragnę głosów, to muzę rozkręcę na całą epę! I wcale samotna się nie czuję. Ja się wręcz boję, że mi tego danego czasu na realizację swych małych przyjemności nie starczy. Jakby wyjechali na miesiąc, pół roku, to rozumiem, ale wtedy więcej swych małych przyjemności wytargałabym na światło dzienne. No i może po jakichś 3 miechach zatęskniłabym za Jolantą i wpadła na kawkę na 30 min, bo więcej to już strata czasu.

Męska wyprawa... ich pierwsza.... mam nadzieję, że nie ostatnia :)

Z powodu tego, że dostałam ten urlop...tfu staż, moje chłopaki pojechały na męską wyprawę. Najpierw doba w środku lasu u wujka Kangura. Tam jest wypas. Ogromna chata i przestrzeń. Drzewa i cisza dookoła. Miejsca fpip do biegania. A, że dom jeszcze nie dokończony, to dużo atrakcji na dworze. Drabiny, narzędzia, dechy i co tam jeszcze może się samowolnie walać w miejscu "budowy".

Dzisiaj już jadą do Szczecina. Do wujka Ślimaka. Też domek. Ogród = wybieg jest. Ślubny ma w planie załadować smarkactwo na statek i zafundować im chorobę morską, tudzież przyspieszoną naukę pływania :) Te moje małe diabły będą miały frajdę!

We wtorek wracają.

A ja...

A ja odżywiam się batonami i ciastkami.

Czytam, odpoczywam, czytam, nawijam z Loff przez smartgówno, muzy słucham i tańczę ( chyba pierwszy raz w życiu, bo nigdy nie lubiłam ).

Uczę się tego nieszczęsnego anglika. Oglądam seriale w oryginale i się dziwię, że rozumiem.

Była wczoraj wieczorem Loff. Gdyby mnie głowa nie zaczęła łupać na zmianę pogody czy inny szit, byłoby zajebiście. A tak było tylko superancko! No i drugiego drina przez ten ból nie dopiłam :( Taka strata!!!!

I fot nie mam przez tą głowę. Bo Loff z fotostrzałem przybyła. I tak się zastanawiam po jaki grzyb ja tę piwnicę ( tam jest tło do zdjęć ) tak sprzątałam pół dnia dwa dni temu!!!! No jedyny plus to taki, że spaliłam odkurzacz i teraz z nim nie latam tylko delektuję się swoim towarzystwem, książką, gazetą i lapkiem.

Loff zabrała mi siatę książek i biegiem do domu, żeby jej przypadkiem nie podpierdoczyli. Bo Loff dba o swoje, a o cudze jeszcze bardziej. Czyli pasujemy do siebie. Tylko cholera nie ta orientacja, bo tworzyłybyśmy udany duet. Najwyżej noże i zastawa by latała, ale chwilowo tego nie wiemy :) I już wiedzieć raczej nie będziemy.

Pogoda mi się tu coś psuje, bo to cholerne słońce wyłazi.... A tak cudnie padało jak wstałam po 12.oo. No bliżej pierwszej było, i co z tego!

I wlazłam na wagę. I po cholerę się wczoraj żywiłam samymi batonami i waflami? Już 51 na wadze. Czyli kurwa nadal nie mam kontroli, tylko leci na łeb na szyję. Ostatnio pół kilo na dzień. Pierdolę. Kupiona 2 tyg temu kiecka, zaczyna wisieć na mnie.
I pomyśleć, że tydzień temu utuczyłam się do 54,5 i cieszyłam się, że mam zapas do zżucania jakby co. Już nie mam. Już się zaczynam zamartwiać. Nie lubię jak nie mam kontroli nad sobą. NIE LUBIĘ!!!! Do tego całkowity brak apetytu. Nawet słodkie mnie wykrzywia.

Ale co tam. Idę dalej delektować się ciszą i spokojem.... Najpierw angielski, potem przyjemności.



niedziela, 4 sierpnia 2013

Obudzili mnie w sobotę o 10.oo. I wybiegli na jakiś pokaz żużla na rynku, czy gdzieś.

Okazało się, że mieszkanie ogarnięte. Dzieci i Ślubny spakowani. Wow! Nie spodziewałam się, że mnie ktoś wyręczy z tej znienawidzonej czynności.

Pakowanie, mycie, jedzenie.... wszystko jednocześnie czyniłam.

Kosmetyki, zęby...., a jeszcze majtasy okresowe, bo jakby jednak się zaczęło....

Suszarka w ruch, buty do torby, jedzenie do koszyka.

Wrócili z żużla. Spakowaliśmy toboły i jazda. Po trzydziestu minutach rozpakowaliśmy i sielana. Dzieci się bawią, Ślubny kima, ja czytam gazetę. WO... od dawna nie zerkałam nawet w stronę zaległych gazet. Najpierw rozmowy o staż, potem stres pracą, teraz nadrabianie angola.

Pogdałam z Loff. Znowu czytałam. Naszą dziką plażę zajęli :( Krążyliśmy po okolicy, by w końcu wylądować na naszej. A wcześniej sąsiadce powiedzieliśmy, że jedziemy na taką inną plażę, gdzie nie ma ludzi ( a byli!!!), bo obciach ładować się do samochodu, żeby sto pięćdziesiąt metrów przejechać i stwierdzić, że nie ma miejsc na parkingu. Ale my byliśmy przekonani, że tamtej nikt nie zna prócz miejscowych. A ci w polu, bo pogoda sprzyja, a zapowiadają deszcze.

No więc przymusowe krążenie po okolicznych wiochach, bo obciach wrócić po dziesięciu minutach..

Po powrocie odczekaliśmy jakieś czterdzieści minut i na plażę pustoszejącą tuż pod nosem.

Terrorist zasypiał nad zapiekanką, którą przygotowywał Ślubny. Umył też młodzież. Spalił zapiekanki :) A ja zajęłam się powlekaniem pościeli.

Ale chłopaki zgodne są w wodzie. Dzielą kółkiem ( to Terrorist) i kiełbasą, jak nazwał piankową rurę Miszelin ( to własność Miszelina ). Musimy kupić rękawki i kółko dla Miszelina. Bo się gdzieś zapodziały.

Wieczór dla nas. Ślubny obserwował żużel, ja napierdzielałam w angry na smartfonie. Wiem, pogięło do reszty. Ale nie planuję się wciągać. Wciągać zaczynam natomiast anglika. Zabieram się mozolnie, bo ni chuja nie wiem od czego zacząć. Głowię się nad jakimś programem interaktywnym czy coś.

***

A dzisiaj spałam do jedenastej. Jak wylazłam spod prysznica, zapiekaneczki czekały na stoliku. I herbata. I pomidory. I ser. A dzieci zaliczyły zakupy. I kąpiel na dzikiej plaży. ( Patrzcie o 9.3o w pochmurny ranek nikt się nie pcha! )

Plażing pośniadaniowy. I przyjechali znajomi, których trzy lata nie widzieliśmy. Młodsza pociecha się pojawiła w międzyczasie i ma już dwa latka, wygląda na roczniaka, taka drobniutka, a gaduła!!!! A jak się sprzecza.

A starszy Kacper od razu zaczął zabawę w najlepsze z moim Terroristem. Miszelin też niby z nimi, ale też własnymi drogami. I zaczął jeździć na rowerze Terrorista, który jest większy od miszelinowego.

Pizzę zjedliśmy, dopchaliśmy czipsami i Tigerem ( a fuj! ). Miły dzionek.

A teraz mam moralniaka, że olałam całkowicie naukę...

piątek, 2 sierpnia 2013

Szczęściem jest wtulenie się w dziecięce, miękkie ciałko, pachnące po prostu piecio- i siodmiolatkiem.

Szczęściem jest słuchanie dziecięcej paplaniny. Jak oni przeżywają. Zupełnie inaczej niż dorośli. Na twarzyczce malują się wszystkie odczucia. I ten błysk w oku. I słucham o tym jak ciężko, ale w sumie łatwo, wspinać się na tego smoka. Najtrudniej jak się paszcza zamykała i mało powietrza leciało. Dla nich takie ważne, rozemocjowani, z zapartym tchem opowiadają. Zwłaszcza Terrorist przeżywa, aż krzyczy z wrażenia. Ale słucham, bo dla nich to ważne.

Szczęściem jest przytulanie się ze Ślubnym przed snem.

Szczęściem jest zapełniony dzień obowiązkami w pracy i całkowite wyłączenie w domu. Przynajmniej póki dzieci nie zasną.

Szczęściem są moje małe osiągnięcia w pracy. Ogarnianie coraz więcej informacji. Efektywniejsze wyszukiwanie danych. Oswajanie maszyn, nie oszukujmy się, ostatni raz jak byłam w biurze, jakieś 10 lat temu, to tak jakbym ze średniowiecza wpadła w dzisiejszy sprzęt. I jakże się myliłam, uznając to za łatwiznę :)

Szczęściem jest to, że jutro się wyśpię. Ślubny coś o dwunastej mówił. Super! Ale łudzę się, że jednak będę usatysfakcjonowana mniejszą ilością snu i swój szanowny zadek podniosę w okolicy dziesiątej. Zanim chłopaki wrócą z żużla, spakuję nas i będziemy mogli na naszą wieś od razu ruszać.

I życie płynie.

Dzieciaki pojechały z dziadkami na cały dzień do mega parku jakieś 50-60km od nas.  Po powrocie Terrorist strasznie przeżywając opowiadał wiesz mama, bo tam był taki dmuchany smok...oooo patrz dziadek na zdjęciach pokazuje.... właziliśmy z Miszelinem do jego paszczy, on nas jadł i wysrywał ( dzieciaku jak ty mówisz!). A Miszelin nie kimnął się w samochodzie, a cały dzień atrakcji, w ruchu i na powietrzu, i tylko jęczał z rogalem w buzi mama, noooo maaaamaaaa!!! ja chcę spać. noooo maaaamaaa, chodźmy, chcę się położyć, bo jestem zmęciony!!!

Ślubny zaliczał kolejnego lekarza. Wczoraj wycięcie pieprzyka na onkologii. Dzisiaj prześwietlenie barku w Mieście. Wrócił chwilę przed dziećmi.

Miałam ciut czasu dla siebie. Pooglądałam seriale w oryginale. Codziennie jeden odcinek i chyba podszkolę angola, nie? Do tego jakiś kurs zaawansowany i powinno być elegancja Francja. Szkoda tylko, że jak już dziecki ogarnę, wysłucham, zaliczę porcję przytulasków i całusków, które przypadały na cały dzień, głowa nie kontaktuje już tak jak kiedyś. Stara się robię.

W pracy same sukcesy. Molestowałam kserokopiarkę na 5 piętrze przez 40 minut. I wreszcie rozpracowałam spryciarę! Skana sobie na maila przesłałam, wciągnęłam połowę kartek i pizgając pokrywą, wydobywałam z mozołem, jeszcze raz wdrapałam się piętro wyżej i skanowałam zagubioną kartkę. I kserowałam, bo zapomniałam części dokumentów. Bajzel mam na stole, że aż się dziwię, że mój.

A jak rozkładałam maszynę wszystko-robiącą na części pierwsze w celu wysłania plików na mą skrzynkę ( do której na chwilę zapomniałam adresu, no co nie można? ), wyszedł ze swego biura, po jakichś 25 min mojej walki z potworem, pan, z którym miałam wczoraj szkolenie jakieś tam, zmierzył jak jakieś ufo i wypalił czy pani chce zarżnąć tę maszynę? z łobuzerskim uśmiechem.

Dobrze, że okiełznanego już potwora nie rozwaliłam, bo miałam w planie dezercję i udawanie głupa. Na piętrze było tak cicho i wszystkie biura pozamykane, że myślałam, że byłam sama. Cóż na stażu w PKO, zaraz po studiach, rozwaliłam spłuczkę w kiblu, bo próbowałam wyleźć górą, po upierdoleniu zamknięcia. Sam kierownik oddziału mnie wydobywał. Teraz miałabym na koncie kserokopiarkę. I za świadka przystojniaka od szkoleń.

Ślubnego czekają dwie operacje. Kolana i barku. Kolano na rolkach, bark na nartach. Ten się potrafi urządzić.


wtorek, 30 lipca 2013

W pracy odwaliłam kawał dobrej roboty. Jestem z siebie dumna! Wiem, że to kropla w oceanie, ale dla mnie wiele.

Dzieciaki dały dziadkom w kość. Głupkowali i świrowali.

Firany wreszcie wyprałam. Okna zdążyły już się zabrudzić :) A do tego zaczęli robić wreszcie parking przed chatą. A to oznacza jeszcze więcej kurzu. Ale jest szansa, że za jakiś czas nie upierdolę sobie obcasa w kałuży po kostki. Do niedawna nie martwiłam się zbytnio o swoje adidaski. A teraz nie wiedzieć czemu, szkoda mi butów, które ani wygodne, obtarły mi stopy i musiałam dzisiaj popylać w balerinach, ani w moim stylu, ani nie rozumiem kto taką karę dla kobiet wymyślił!

Sałatka do pracy zrobiona. Brokuł, ziemniaki, ogórek kiszony, jajko.... mniam. Firany zawieszone, moje ciuchy wyprasowane.

Chce mi się chcieć. Doceniam czas spędzony z dziećmi. Terrorist opowiadał mi szczegółowo, bardzo szczegółowo, ninja, które też oglądałam jednym okiem w trakcie przygotowywania makaronu ze szpinakiem plus sery. Nie, że aż tak mnie wzięło na domowe pichcenie. Nie! Kupiłam gotowca na patelnię w Lidlu. Pycha!!!!

Ale ja o opowieści Terrorista. Więc opowiadał bardzo dokładnie, co chwila cofając się o kilka wątków i znowu to samo. Do tego przygotował pomidora zamiast jabłka, nóż, ale nie ostry jak w bajce i kredkę w zastępstwie kredy. Związał to w tobołek i mi demonstrował ruchy. I ja miałam cierpliwość, której nie wykrzesałabym o tej porze, kiedy powinien już leżeć w łóżku w czasie kiedy siedziałam z nimi cały dzień.

I Miszelin dostał więcej przytulasów i całusów niżby się spodziewał  w tak krótkim czasie. I dopiero teraz odkryłam, że on jednak jeszcze więcej tego potrzebuje niż się spodziewałam, niż Terrorist, niż jakiekolwiek znane mi dziecko.

I uczę się wieczorami. Ale nie tak pilnie, jak zakładałam. Wczoraj jakoś sił już nie miałam, a raczej głowy przygotowanej na zapamiętywanie. Dzisiaj też niewiele mi zostało.

Ślubny mi bardzo pomaga w obowiązkach domowych, Jestem cholernie zaskoczona. Do tej pory jakoś szczególnie nie doceniał mojej pracy, zostawiał wszędzie swoje szpargały i wieczorem już było jak po przejściu tornado. A ja rano ogarniałam. Teraz samo się nie ogarnęło jak wracaliśmy i Ślubny albo dzieci ogarnia do spania a ja sprzątam albo na odwrót.

Jest ok. Gdyby nie ten stresik towarzyszący wieczorem przed dniem kolejnym....

niedziela, 28 lipca 2013

zakupy

Na dziesiątą czterdzieści dziewięć byłam gotowa do wyjazdu. Na zakupy. W końcu nie mogę cały staż w jednych łazić. A inne albo na plac zabaw, albo wiszą tudzież przelatują przez bioderbrak.

Ciocia zapewniła, że spokojnie możemy po młodych przyjechać wieczorem. Ja nie znoszę zakupów, więc spokojnie byliśmy już po 15.oo. Ja bogatsza o buty na lekkim koturnie rozmiar 36!!!!! what the fuck? po ciążach miałam 38, przed 37, ale nigdy kurwa 36!!!, małą czarną, szarą spódniczkę typowo urzędniczą, sweterek, ogrodniczki czarne, spodnie żółte i książkę a la Grey w oryginale. Ja bez książek żyć nie mogę, a uczyć się muszę w trybie przyspieszonym. Czytanie chyba też pod naukę podlega, nie?

Wszystkie trzy dziecki spały... Pepe na kanapie, Miszelin w kłębek też na kanapie, a Terrorist nie miał siły dojść i padł na dywanie.

Poszli spać po 24.oo, wtedy kiedy my.... no nieważne ;-).... a wstali o... WIEJSKIE POWIETRZE IM CHYBA SZKODZI... byle w domu nie praktykowali... o 5.oo RANO!!!!!!

Ciacho, kawka, basen. Pizza, ciacho, cola, kawa latte. Szwagierka robi najlepszą!

Nawet cara prowadziłam ( wybałuszam oczęta ) !!!! Ślubny raczył się procentami. Ale luzik miałam. Nawet innego cara wyprzedziłam :) Ale, że patrzałków nie zabrałam, za daleko nie widziałam, więc wlekłam się za jakąś starą cytryną.

Dziecki padły, wcześniej opowiadając jak byli dzisiaj o 7.oo rano w basenie, potem na plaży i ciocia jechała po czapki, bo zapomniała, a garówa była przestraszna ( my większość dnia w pomieszczeniach klimatyzowanych więc nie odczuliśmy tak bardzo). Jak Pikuś uciekł i do Julka ( sąsiad szwagrów z agroturystyką ) jechali samochodem i oglądali tam zwierzątka.

Przeprosiłam za scenkę sobotnią. Buziaki, przytulaki i padli.

A teraz zmykam do mego nowego nabytku... w oryginale...

sobotting

Sobotę spędziliśmy u szwagra. Oczywiście przed wyjazdem piekiełko zrobiłam, bo mi czapka krzywo stała. 

Nażarłam się obrzydliwie. Niefajnie być takim ciężkim, oj niefajnie, jak się czuje cegłę w żołądku.

Był też kuzyn z dzieciakami.

Dzieciaki wariowały w basenie. Na dzikiej plaży. Znowu w basenie. I znowu.

A na koniec zostały na noc. Bo się wcześniej z wujkiem umówili. Pepe też został. A nie był przygotowany. Ale uwielbia Terrorista. Dobrze, że mają dobry kontakt.

Terrorist, stojąc na śmietniku, machał nam póki nie zniknęliśmy z widoku. Widziałam, bo też machałam. Rozumiem jego smutek rozstania, taki chwilowy, moment naszego wyjścia. Potem znowu zabawa i wykańczanie cioci i wujka.

Za to ja myślami z nimi. Co robią? Czy już śpią? Czy nie tęsknią? Wiecie, oni pierwszy raz u szwagra na noc.

Ale jakby nie patrzeć i analizować, fakt jest faktem, że chata wolna !!! Postanowiliśmy spędzić czas wspólnie. Ja na kanapie wkuwałam angola, Ślubny grał w NBA :) Cóż nie do końca wyszło...

Jak już padałam na pysk, to Michu wymyślił film z Tomem od Suri. I nie doczekawszy połowy zaczęliśmy tracić wątek. Miałam prawo. W końcu wstałam o jedenastej czterdzieści... czekajcie, lepiej brzmi przed dwunastą! A było już po 24.oo. Ślubny ciut wcześniej wstał.... o jakąś wycieczkę rowerową z dzieciakami przez caaaałe miasto. Terrorist bogatszy o portki i koszulkę, bo się wyrżnął pod fontanną na rynku...., o zrobienie zakupów, wymienienie książki, bo zakupił mi taką, którą ja nabyłam wcześniej, ogarnięciu dzieciaków i chaty, zamianie samochodów, bo zastępczy nie ma klimy, a nasz ma.

A potem wylądowaliśmy w łóżku. Grey to pikuś ...


czwartek, 25 lipca 2013

Rytm dnia się zmienił. Wszystkim.

Dzieci od rana z p. Iwonką, ok 10.oo idą do dziadków. Większość dnia na podwórku. Wracają wymęczeni. Ślubny dobija ich rolkami. ( Ja wczoraj biegałam podczas ich nauki ).

Ślubny sprząta, ogarnia i wyzywa... bo nikt tego nie szanuje ( jego spostrzeżenia ). Ja doceniam i jestem wdzięczna. Ale niech nie oczekuje, że teraz będę latała ze ścierą i mopem tak jak do niedawna. I jak moje spodnie poleżą na krześle więcej niż dobę, to się świat nie zawali. Wiem to. Bo przez dziesięć lat się nie zawalił. Tylko mi nerwy i zdrowie zabierał ten świat. Bo to wtedy ja dostrzegałam najdrobniejsze syfy, on nawet nie widział sterty swych ciuchów walających się po podłodze. Ale chyba jest pojętny, bo jednak się tego nieprzesadnego pedantyzmu nauczył ode mnie. I na co mi to było!!!!

A ja poznaję system i zasady i ludzi do 16.oo. A potem zaczynam się nerwować dniem kolejnym. Bo ja bym chciała od razu wszystko umieć robić. I to szybko. I sprawnie. I nie być już zależną od Nauczyciela, który i tak nie ma czasu, bo on ma swojego Nauczyciela i większość dnia spędza dwa pokoje dalej. A może trzy? Nie wiem, mijam jak idę do kibla. A chodzę raz dziennie, więc jeszcze nie ogarnęłam pokoi :)

Tam gdzie chwilowo siedzę, jest zgrana i przyjazna ekipa. Pomocni i chętni do tłumaczenia. Traktują mnie jak pracownika, a nie stażystę. Każdy sobie kawkę parzy, a przy okazji innym jak są chętni. Nie latam skanować piętro wyżej, tylko kto ma potrzebę idzie sam. Nie latam z kartkami z drukarki, która stoi najbliżej mnie.

Ale ja się denerwuję, bo wiem jakie mam braki. I jak mało czasu na nadrobienie. I nie oszukujmy się... wypadłam z obiegu.... przeszło 7 lat w domu. Daje się we znaki.

Dzisiaj z nerff wyrzygałam tabletkę. I jeść nie mogłam do 10.oo. Potem wmusiłam w siebie twarożek.

Cóż... od soboty zaczynam walkę z angielskim... jedyna szansa, żeby tam się zaczepić...

poniedziałek, 22 lipca 2013

Staż. Dzień pierwszy.

Pojechałam do biurowca. Tam oddelegowali nas, nowo przyjętych stażystów, na szkolenie bhp. Bożesz ty mój.... i tak ostatnia zaczęłam ziewać. Cóż ogłady nabrałam widać z wiekiem, możliwe że w ich wieku też ziewałam po pierwszych pięciu minutach.

Ale za to wiem jak obsługiwać trzy różne gaśnice. I wiem, że jak już niedajbosze przekonam się do jazdy samochodem, to od razu wrzucę do bagażnika 10 gaśnic. Tak DZIESIĘĆ ! Bo się dowiedziałam i między ziewnięciami zakodowałam, że taka mała samochodowa gaśniczka wywala z siebie ten proszek przez 6 SEKUND.

Jezusie!!!!!! Zanim ja bym trafiła w ten łogień! No ale nie w 6 sekund z ugaszeniem. Ni chuja! No nie ja. W oko sobie to tak, za pierwszym razem, ale w ogień?

No więc dwie godziny o bezpieczeństwie. Potem dwie godziny czekania na laptopa. Pan informatyk na prośbę o laptopa otworzył szafę, i się roześmiał, że tam sam złom ( sprzętu pewnie z 10 sztuk ). W jednym opadał do tyły ekran. Moja przewodniczka M zadowolona rzuciła to najwyżej kwiatkiem doniczkowym przytrzymamy. Trafiła jak kulą w płot. Mi kwiaty przed nosem stawiać?

A potem na moim biurku dostrzegłam doniczkowca. Łudzę się, że jak mój Nauczyciel przeniesie się na stanowisko innego, który gdzieś przechodzi, to zajmę jego biurko... a tam nie ma badylaków :))))

Jak już dostałam laptopa, w którym ekran nie giba się w tył = można zabrać kwiatuszka!!!!, to czekałam na Nauczyciela, który dla odmiany przejmuje obowiązki awansowanego dwa pokoje dalej. A czekałam przeszło godzinę. Jak już dostałam stertę papierzysk, to wybiła godzina zbierania się do domu.

Zmykam, bo dopada mnie lekki stresik przed dniem drugim.

niedziela, 21 lipca 2013

zlot kuzynów...

... tym razem nad morzem. Tzn. rok temu też było nad morzem i o wiele bliżej nas, ale wtedy wykręciłam się ospą Miszelina. Tym razem dałam sobie szansę.

I co?

I nic. Pogoda nie dopisała. Słońce świeciło! Głupie jakieś!
Jedzie człowiek nie po to nad morze, żeby słońce w łeb grzało. A na ciele wysypywało mikroskopijne, cholernie wkurzające bąbelki. I co mi z filtra 50+ ( Ślubny myślał, że kupiłam se dla bab po pięćdziesiątce )? Z tą pięćdziesiątką wklepaną nawet w cycki i tak ciągle słyszę pytania gdzie się tak opaliłaś/pani opaliła? Ja tego też nie wiem. Unikam słońca jak mogę, a ono się do mnie lepi.

Ale ja nie o tym miałam.
Ośrodek ledwo oddany do użytku. Sto metrów od morza. No może 150m, no! Z okna widok na lasek, a za laskiem fale. I ten szum. Po krzątaninie nocnej po korytarzach z jednego pokoju do drugiego, po czekaniu na Młodego, który wyjechał w cholerę długo po nas, a do tego nie przełączył benzyny na gaz i musiał lecieć po nocy pół kilometra z baniakiem na stację, żeby do nas jednak zawitać po 2 w nocy, po chrapaniu Ślubnego i Ślimaka, po zeżarciu ryby, upchnięciu gofra i dopchnięciu loda świderka, a w pokoju wepchnięcie w siebie nieprzyzwoitą liczbę kokosowych batoników ( to przed chrapaniem), tenże szum przyniósł mi sen nad ranem, kiedy to męska część pokoju przeniosła się na drugi koniec korytarza, do pokoju z balkonem.

Nad samo  morze, dotarliśmy w piątek późnym wieczorem, albo jak kto woli wczesną nocą. Zakopałam sobie stopy w piasku, a mój durny mąż wbił mi jakiś patyk. Szczęście trafił między palce, ale w przeciwieństwie do reszty niczego nie zauważył.

Nawet zamoczyłam stopy w morzu i zdziwiona odkryłam, że woda jest cieplutka. Drugiego dnia już nie była. A na plażę dotarłam bliżej wieczora niż południa. I to niby już nieszkodzące słońce spowodowało, że mnie piekło ( wspomnę, że opalam się na mahoń więc nie chodzi o raka, tylko o reakcję mojej skóry na promienie słońca). A mi tu gadać, będą, że sobie wmawiam, bo muszę się przełamać. To niech oni się przełamią i nie chodzą na to cholerne słońce. Czemu ja mam się łamać? Tym bardziej, że jakoś nigdy nie przepadałam za prażeniem się na skwarę. No ciężko mi uleżeć bezczynnie na ręczniku jednocześnie przemieszczając dupskiem/cycem ziarnka piasku.

A dzisiaj.... A dzisiaj, to odliczałam sekundy do wyjazdu. Kategorycznie odmówiłam pożegnania z morzem w samo południe, po czym załadowałam swój szanowny tyłek do naszej foki. Oczywiście wcześniej wrzuciłam w siebie gofra i świderka jednocześnie zalewając cappuccino. Do wieczora nic nie jadłam.... za to teraz pochłonęłam 2 wielkie serowe buły z masłem! I mi niedobrze :(

środa, 17 lipca 2013

Chciałabym, by to było na dłużej niż 6 m-cy. I nazywało się umową na czas nieokreślony, a nie staż. Ale póki co jestem po dwóch rozmowach na staż w firmie, do której dostać się nie miałabym żadnych szans, gdyby nie ten staż. Po raz pierwszy Urząd Pracy zadzwonił z konkretnym powodem wezwania mnie.

Dzisiaj na 7.oo rano ( oni chcą mnie zabić! jak można wzywać człowieka w środku nocy) pojechałam na badania. Upuścili mi krwi, mocz zgarnęli w pojemniczku. Oczy zbadane. Byle jak, ale pani okulistka idzie na czas, nie na jakość. I lekarza medycyny pracy też odwiedziłam. Bardzo przemiła pani doktor! O dziwo udało mi się załatwić wszystko w jednym dniu. I jeszcze zawieść do PUP'u na dosłownie drugi koniec miasta zaświadczenie.

Zaczynam w poniedziałek o 8.oo jakimś szkoleniem, a potem każdy nowo przyjęty zostanie skazany na własne nerwy spowodowane pierwszym dniem pracy.

Tydzień temu zadzwonili i się zaczęło. Jedna rozmowa, druga, przyjęta. Zajebiście! Ale od tamtego czasu kości bardziej mnie kują. Została tylko oponka ze skóry ciążowej, a raczej pociążowej. Wisi sobie i dzięki temu zwisowi nie widać aż tak kości biodrowych, bo brzuch skupia na sobie uwagę. Ale to się zmieni. Mam zamiar ( tak dopiero zamiar, jeszcze nie postanowienie) zaprzyjaźnić się z Ewą Chodakowską.

Cycozwisowi daleko do jędrności sprzed ssaków. No i nie dostałam dzisiaj stanika i gaci, w sensie stroju kąpielowego. Bo nie ma takich małych, które jednocześnie uniosłyby cycki z okolicy kolan na wysokość klatki piersiowej i jednocześnie trzymały w jednym miejscu. Najmniejszy był 75 i niestety za luźny. A w piątek nad morze na zlot kuzynów. Co prawda w słońcu prażyć się nie mogę, bo kuracja, ale strój może by się jednak przydał. A zeszłoroczny wisi jak na manekinie.

Była baba gruba, miała co w stanik wkładać. Jest chuda, to kuźwa wszystko spada.

Idę zjeść kawał przeobrzydliwie słodkiego tortu imieninowego Miszelina.

sobota, 6 lipca 2013

wyjazd DZIEŃ TRZECI

Opornie szło mi ubieranie. Nocny alarm wybił mnie z rytmu. Strażaków w uniformach z sikawkami zobaczyłam i pozbierać się nie mogłam. Wszystko dwa razy dłużej mi szło. Na kawkę dotarłam po południu. Oczywiście z książką, którą skończyłam już na fotelu naszego hotelu.

Potem poklikałam z JFK w celu poprawy ich stosunków małżeńskich. Jeśli teraz nie zadziała, to ja już nic więcej nie jestem w stanie zrobić. Ale fakt faktem, że chyba z powołaniem się minęłam. Psychologiem, a nawet i psychiatrą powinnam zostać. Nawet psychiatra byłby lepszy, bo ten już może truć lekami :) Ostatecznie sama bym mogła swą duszę uleczyć.

Po południu Ślubny wywiózł mnie w jeszcze piękniejsze miejsca. Niestety nie udało nam się wspiąć ( w sandałach chyba i tak nie bardzo po górkach by nam szło) w celu pooglądania ruin zamku, bo zaczęło padać, a raczej nastąpiło oberwanie chmury. I bardzo żałuję, bo ja uwielbiam takie klimaty. Najlepiej jakby jeszcze dało radę do lochu wejść i potknąć się o trupie czaszki. Takie mam zboczenia!

Ale szkoda było dnia, więc zwiedzaliśmy okolicę z okien samochodu. Foty robiliśmy z samochodu. Filmy kręciliśmy z samochodu. Taka amerykańska wycieczka. " Proszę państwa po prawej zabytkowy most, ale nie mamy czasu się przyjrzeć, bo po lewej stronie, pomnik konia, który był bohaterem w walce... no nieważne, bo po prawej ruiny... tak tak, tam wysoko... no wiem, że prawie nie widać, ale proszę wierzyć, one tam są... . A teraz proszę spojrzeć gdzie kto chce, bo widoki przepiękne....".

Tyle, że Ślubny wjeżdżał tam gdzie się dało, podjeżdżał jak najbliżej. Kazał mi uganiać się w deszczu po winnicy w celu dobrego ujęcia. Niby, że zrywam te niewykształcone jeszcze gronka.

I para się po ulewnie unosiła z gór. I widok był przebajeczny. I te równiusie budynki z innego stulecia... Gdzie by się nie ruszyć, to zabytki. Bo całe miasteczko zabytkowe. Bo inna architektura. Bo porządek. Bo kultura. Bo kierowca zatrzymuje się kilometr przed pasami i jeszcze się uśmiecha, a nie przejeżdża po palcach z pianą na pysku, że komuś zachciało się przechodzić przez pasy.

Miła kolacyjka w rodzinnej restauracyjce. Pani, która nas obsługiwała bardzo sympatyczna, w zbyt krótkiej sukience jak na jej wiek, w zbyt mocnym makijażu jak na 45+. Chyba jej w życiu nie wyszło. Ale miałam wrażenie, że gdyby Ślubny dał jakiś znak, to na moich oczach wydymałaby go z każdej strony. Jak weszli w gadkę o musace, którą właśnie wymościliśmy żołądki, pani zapomniała chyba o moim istnieniu i prężyła się i wyginała w kierunku mego męża. I takie dziubki robiła. A całe ciało jej krzyczało "zerżnij mnie!". A Ślubny z przemiłym uśmiechem, uwodzicielsko odrzucał włosy z twarzy i pozwolił sobie na tę grę, delikatnie kopiąc mnie pod stołem. Nawet nie wiem czy świadomie to robił, ale ubaw miałam po pachy, bo przez dłuższą chwilę czułam się, jakbym była niewidzialna. I jeszcze nigdy nie widziałam z tak bliska kobiety w takiej potrzebie zrobienia sobie dobrze.

Kolejna i ostatnia nocka niestety nie należała do udanych. Karta co prawda działała, strażacy nie latali, alarmów nie było, ale łóżko było tak niewygodne, że nawet Ślubny pół nocy wiercił się i wstawał i wiercił. A przed nim ranek w firmie i 10h jazdy. Plus jakieś 2-3 do Poznania.


Całkiem miło było. Odpoczęłam, naładowałam akumulatory, nie zamartwiałam się co zrobić pierwsze, a co drugie i dlaczego jest taki bajzel, skoro chwilę temu skończyłam sprzątać. Miałam wolną głowę od codziennych obowiązków i problemów.

A do tego po powrocie dzieci zapowiedziały, że nie chcą ze mną wracać do domu i tym sposobem siłą przytargałam ich do domu dopiero wieczorem w sobotę. ( wróciliśmy w czwartek wieczorem, po czym Ślubny po szybkim prysznicu wybył dalej... do Poznania). A ja o dziwo odpuściłam rozpakowanie, sprzątanie i pranie i czytałam do nieprzyzwoitych godzin wczesnorannych. I całe wieczory poświęcałam sobie.

I tego właśnie było mi trzeba!

wyjazd DZIEŃ DRUGI!

Ślubny rano wybył do firmy. Na drzwiach wywiesił : NIE PRZESZKADZAĆ. Wstała królewna o dziwo wcześniej niż się spodziewała, bo już po 10.oo. Prysznic, balsam, kłaki wysuszyć, wstrząsnąć głową, rozczesać i gotowa do wyjścia. Najpierw poszwendałam się malowniczymi uliczkami, potem między jakimiś żywopłotami maszerowałam w bliżej nieznanym mi kierunku, ponieważ niska jestem i ginęłam w tych krzaczorach, ale za to podglądałam ogródki mieszkańców. Jaki tam porządek. Trawa co do milimetra ostrzyżona. Kwiaty pod tym samym kątem, broń boszee! aby jakiś płatek w inszym kierunku nieśmiało się kierował ... zaraz wybiegał dziadzio lub babcinka i układali prawidłowo. Z wrażenia się pogubiłam... szczęście na krótko, bo byłoby kiepsko... ja i moja orientacja w terenie buhahaha.

Szczęśliwa z odnalezienia hotelu, poszłam na kawkę do sąsiedniej Rizzerii. Z książką się rozsiadłam przy stoliczku, na świeżym powietrzu. Sączyłam mój nałóg i czytałam. A potem przeniosłam się na teren hotelu i tam w towarzystwie czarno-białego kota, na wygodnych fotelach, pod gołym niebem, czytałam dalej.

Nikt mi nie przeszkadzał, nie wołał, nie kłócił się, nie słyszałam znienawidzonego czasami słowa "mamoooo", dupska nikomu nie musiałam podcierać, ścierać blatów i podłóg, martwić się o żarcie i czy zjedli, czy poupychali po kątach. Tak po prostu czytałam. Sześć godzin. Non stop. Plus w Rizzerii.

A zapomniałabym. Mój romans z książką zmącił jakiś biznesmen, który coś zaczął szwargolić po ichniemu i ni jak nie dało się dogadać. On po szwabsku, ja po angielsku i o ile udawało mi się piąte przez dziesiąte wyłapać, on był w czarnej dupie. Potem przyniósł mi jakieś prospekty po ichniemu. Fotę pokazał. Szefem był jakiejś pokaźnej firmy serów, oliwek nadziewanych i innych jeszcze apetycznie wyglądających pyszności. Aż ślinę musiałam po kryjomu kolanem wycierać tak mi smaka narobił.

A potem gadał coś, że pracuje u niego Polak. A potem odszedł i zaczął dzwonić. Uznałam rozmowę za zakończoną i oddałam się lekturze. Aż tu nagle jak mnie ktoś w plecy nie pacnie.... podskoczyłam jak oparzona z konkretną wiązanką na ustach, a ten biznesmen mi swój telefon daje. "Jesusie, czego znowu! Z kim mam teraz gadać !!!! Co za upierdliwy dziad!" - pomyślałam, a w słuchawkę zniecierpliwione "helloł". A tam po drugiej stronie jakiś Jacek. Ja nie wiem o co chodzi, on nie wie o co chodzi, a biznesmen się do mnie szczerzy jak dekiel, prawie tupie nogami ze szczęścia. Jacek myślał, że ja bizneswoman i że szef interesa ubije. Buhahahhaha!!!! A ja towarzyszę mężowi w delegacji i byczę się podczas jego czasu pracy, odpoczywam od domu i dzieci. Śpię, czytam i zwiedzam. A ten interesy chce robić hahahha.

Dowiedziałam się, że firma w Czechach i że zapraszają z całą rodziną. Ugoszczą, napchają smakołyków w żołądki, pokażą firmę... A potem pogadaliśmy ogólnie. Na koszt szefa :) Że żona Jacka miała dzisiaj (było dokładnie 2 lipca) rodzić,  że chodzi po schodach i dźwiga, bo już chce by drugi potomek wyszedł, że ja mam dwóch synów i 2 lata różnicy, tak jak będzie u nich. I takie tam. A szef stoi nade mną i się kielczy. Ja też z bananem na pysku i dalej o pierdołach. Kazałam Jackowi powiedzieć, co tylko zechce a propos negocjacji ze mną, bo i tak z szefem się nie dogadam :)

I wrócił Ślubny. I pojechaliśmy podziwiać mury klasztoru. Zostawiłam kontuzjowanego męża ( kolano, cały czas po upadku na rolkach, operacja chyba go czeka) i samotnie poszłam oblukać sypiące się momentami mury. Pięknie. Zawsze w takich miejscach zastanawiam się kto tu chodził, jak ubrany, z kim, jak wyglądało życie w tym właśnie miejscu lata temu. Potem przenieśliśmy się w malownicze uliczki i maltretowaliśmy aparat. Tak urokliwego miejsca dawno nie widziałam. Prześlicznie. A jak jeździliśmy po okolicy, to wszędzie winnice, winnice i skały, skały i rzeka.

Pizza w Rizzerii i do pokoju spać. Tym razem wydawało się, że bez sensacji. Karta działa!

W końcu zasnęliśmy. Łatwo nie było. Mój kręgosłup nie dogadał się z materacem. I jak już sobie spokojnie spałam, nagle najpierw Ślubny wali mnie w ramię i w tym momencie dociera do mnie, że w hotelu wyje alarm przeciwpożarowy. Nosz kurwa mać! Co znowu?! Spanikowany Ślubny ( on zawsze w takich sytuacjach traci głowę) wyleciał na korytarz i zarazem na dwór i głośno zastanawia się jak tu wejdą strażacy skoro nie mają tej pieprzonej karty.

Strażacy się pojawili błyskawicznie. Powchodzili do służbowych pomieszczeń. W tym czasie Ślubny oprzytomniał i kazał mi pakować sprzęt: laptopy, ipada, smartfony, ładowarki, aparat i obiektywy... no najbardziej wartościowe rzeczy, bo on ma dość rewelacji w tym pseudo hotelu i najwyżej pojedziemy do tego, w którym był ostatnio". No i warto spakować, bo jakby ewakuacja....

No i Ślubny chaotycznie wrzucał sprzęty do walizki, a ja poszłam do łazienki, chwyciłam antyperspirant, szczotkę do włosów (zastanawiałam się nad suszarką, w końcu też sprzęt, ale w torebkę bym już nie zmieściła), szczoteczkę do zębów i krem nawilżający - ostatnio bez niego nie egzystuję ( kuracja witaminą A). A no i gacie na zmianę, bo jak to? W brudnych mam chodzić? A właściwie bez bo w piżamie jestem?

Ślubny przewrócił oczami z niedowierzaniem jak zobaczył czym ja jestem zajęta - wygrzebywałam gacie z walizki ( zamiast kurna wrzucić ciuchy do walizki, zapiąć i ewentualnie wyjść, też straciłam głowę :) ). Ślubny nie mógł zrozumieć jak w takiej sytuacji, gdzie mogą nas ewakuować, bo pożar, można zajmować się pakowaniem kosmetyków i majtasów ( nie wie, że w głowie intensywnie kołatało się: biały czy fioletowy stanik ), a nie najbardziej wartościowych rzeczy. No ale dla mnie właśnie te gacie były najbardziej wartościowe. No ja zupełnie nie rozumiem o co mu chodziło.

Dorzuciłam do torebki najbardziej wartościową dla mnie rzecz = książkę i byłam gotowa do opuszczenia hotelu. W tym samym czasie strażacy zdążyli wszystko sprawdzić, okazało się, że alarm fałszywy i można spokojnie wrócić do łóżek.

Wróciliśmy. Owszem. Tylko jakoś zasnąć się nie dało. Ślubny pewnie kimnął w momencie jak budzik mu dzwonił. Ja wygramoliłam się z pościeli po 11.oo, ku niezadowoleniu pani sprzątającej, która zostawiła świeże ręczniki pod drzwiami.