środa, 10 grudnia 2014

Dzisiaj mija rok, jak pojawiłam się fizycznie w firmie ( pierwszy dzień, czyli 9.12 spędziłam na badaniach poza miastem ).

Dzisiaj jest również Wigilia firmowa. A raczej była, bo planowany koniec o 22.00. Ale wtedy trajkotałam z Loff przez szita. Smartszita.

Dzisiaj również dwa wcześniejsze akapity nie mają dla mnie znaczenia. Jestem do piątku w domu, bo Dawid ma anginę. Mam wszystko w d.... i cieszę się z domowego, leniwego tempa. Nawet Bartka zostawiłam w domu. Chodził blady, zmęczony i z podkrążonymi oczami. A Ślubny dzisiaj w delegację leciał. Dzięki temu spędził z nim godzinę, a nie 15 min po powrocie ze szkoły.
Nabawił się, pouczyliśmy się, nadrobiliśmy dzisiejszy dzień. Choinka ubrana. Ozdoby świąteczne made by kids.

Dzisiaj wiem, że nie jest to najlepsze rozwiązanie dla mnie, ale najlepsze w tym miejscu, w którym teraz kręcę się w kółko. Na tym etapie życia. Najlepsze dla nich. Dla moich dzieci, które domagają się mojej obecności, dłuższej niż godzina- dwie, po moim powrocie z pracy po często gęsto jedenastu godzinach poza domem, dla ich poczucia bezpieczeństwa, dla mojego wewnętrznego spokoju.

Dzisiaj wiem, że muszę pomóc Pierworodnemu, bo jego upór i "trudny charakter" mają swoje podłoże.

Dzisiaj tego nie wiem, ale może za pół roku wrócę na rynek pracy. Może...

Ale wiem, że podjęłam dobrą decyzję. Najlepszą z możliwych. I jestem wdzięczna Ślubnemu, że mnie wspiera, ale też, że dzięki jego pracy mogę sobie na taką decyzję pozwolić.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Procedura badań w toku.

Biję się z myślami czy nie rzucić wszystkiego w cholerę.

Odkryć na nowo domowe zacisze...
Tym razem zupełnie od innej strony.

Bo mogę sobie na to pozwolić.

A jak mogę, (a do domowego budżetu dokładam niewiele po odliczeniu niani i paliwa), to dlaczego nie skorzystać?

Dzieci coraz częściej dopytują kiedy będę w domu, tak jak kiedyś?

Póki co za psie pieniądze napierdalam po 10 godzin dziennie....

czwartek, 20 listopada 2014

Elżbieta Gustaw Elżbieta Ola.

Też se imię wybrała! Phi. Złośliwa małpa :P
.
.
.

Psychicznie wysiadłam. Jestem nieobecna. Coś zgasło.

Skończyłam też bronić nauczycieli. Najłatwiej to łatkę przypiąć bez chęci zderzenia z problemem.

Ale to ja będę zwycięzcą. Niezależnie od opinii. JA!

poniedziałek, 10 listopada 2014

Byłam w pracy. Na chwilę.
Zbłąkany kierowca stokroć mi dziękował za zlecenie rozładunku. Inaczej czekałby bidak do środy, a tak uszczęśliwiony frunął do żony i dzieci :)

Zmobilizowałam się i upiekłam pierniki.

A muszę przyznać, że weekend mnie rozleniwił. Oj rozleniwił...

Dzieciaki poszły w sobotę na nockę do dziadków. Nocka przedłużyła się do późnego popołudnia w poniedziałek.

Spałam, czytałam, piłam driny, odżywiałam się niezdrowo, oglądałam Master Bossa i Wojsów, rozleniwiałam się na tarasie.

I tylko jedno kołatało się w głowie....
Zazdrościłam coraz częściej ostatnimi czasy singlom, tudzież parom bezdzietnym. Marzyły mi się powroty z pracy, zjedzenie obiadu, ogarnięcie mieszkania ( bez dzieci, to właściwie niewiele byłoby do sprzątania ), gorąca kąpiel i caaaaały wieczór czytania. Albo godzinnego gadania z przapsiółkami, które spory czas temu widziałam ( bezdzietna pewnie byłabym na bieżąco, a i spotkania byłyby częstsze ). Albo oglądania jakiegoś dobrego filmu. Najpewniej zdążyłabym wszystko jednego dnia...

Tak czy siak... Do jeszcze przedwczoraj marzyłam o tej wolności.
Ale już dzisiaj, a nawet już wczoraj zdałam sobie sprawę, jakie moje życie byłoby puste.

Może nie mam czasu na tyle książek ile bym chciała przeczytać. Może jestem zmęczona wiecznym szukaniem wszystkiego za wszystkich. Może mam dość sprzątania bez kilkugodzinnych-chociaż- efektów. Może mam dość i męczy mnie.... cóż wiele rzeczy mnie męczy. I wielu mam dość. Ale jakby nie było tych dwóch łobuzów....

Życie byłoby bez sensu!
Bez Ślubnego to już wcale nie wyobrażam sobie siebie...

Jak dobrze, że już wrócili. Leża w swoich łóżkach i zasypiają. Dobrze móc wejść w nocy do ich pokoju, pochylić się i poczuć ten młodociany zapach. Zapach dziecka!

sobota, 8 listopada 2014

Miałam być na kontroli w maju. Wyszło jak wyszło i zaliczyłam wizytę u mojej pani endokrynolog wczoraj.
Moje 6% tarczycy ruszyło do pracy. Zmobilizowało się i działa. Nie jest to szczyt marzeń, bo wtedy byłabym zdrowa, ale zawsze lepiej niż gorzej.

Dawka leku okazała się za duża, stąd moje kłucie i ból serca. Przynajmniej chwilowo trzymam się tej myśli. Jeśli za jakieś 3-4 tygodnie nie poczuję poprawy, jednak czeka mnie kardiolog.

Moje małe ADHD też jest spowodowane poprawą stanu tarczycy.

No i te cholerne wahania nastroju. Nienawidzę siebie za nie. Nienawidzę!
W jednej chwili wszystko jest ok, ja zadowolona, uśmiechnięta, a minutę później potrafię zrobić piekło na ziemi.

Dzieci nie wiedzą czego się po mnie spodziewać. Obserwują, wpasowywują się w moje humorki.

Nie powinno tak być. Oni się mnie po prostu momentami boją :(((((

Ale jest, a ja fatalnie się z tym czuję, a najgorsze, że i tak nie mam na to wpływu.

Może obniżenie dawki trochę unormuje organizm....

czwartek, 6 listopada 2014

Jakiś czas temu miałam mieć długi, spokojny weekend.

Wczoraj Włosi mi go zaburzyli. W poniedziałek będę musiała być na chwilę w firmie. Pół dnia w gotowości i pod telefonem.

Dzisiaj odzyskałam swój spokojny weekend.... na jakieś 5 godzin.

I jak już zamówienie zostało usunięte, transport odwołany, a cały plan produkcji zmieniony... Pierdoleni makaroniarze zmieniają zdanie.

Udało się wszystko na nowo zorganizować.

Mój spokojny weekend poszedł się walić :(

A bierze mnie przeziębienie :(

wtorek, 4 listopada 2014

Firmówka się rozdzwoniła ( o zgrozo ). A to już mój czas domowy. Chciałam olać. Ale odebrałam.
Po cholerę?!!!

Najpierw szef szefa.
" O co chodzi z S540?!!! Enzo robi dym. Towar nie dojechał!!! ( i co z tego?) Kiedy wpłynęło zamówienie?!!!!! ( w chuj dawno ) Kto potwierdzał?!!!!!" ( w tym problem kurwa problem, że chyba nikt nic nie odpisał ).
Ale tego mu nie powiem.

Chwila przerwy i dzwoni szef.
" O co chodzi z S540?!!! Enzo robi dym. Towar nie dojechał!!! Kiedy wpłynęło zamówienie?!!!!!  Kto potwierdzał?!!!!!"

Nienawidzę Włochów. Jak ja nienawidzę Włochów.

sobota, 11 października 2014


Zmyłam z siebie zapach mężczyzny. Mojego mężczyzny.
Niby ten sam od lat, ale jakby inny ten mój mężczyzna.
Piękniejszy.
Cholernie pociągający ( do tego stopnia, że ciężko mi się skoncentrować w jego towarzystwie).
I ta Jego skóra.... Miękka, delikatna, ....
Mądry.
Ogarniający codzienność lepiej niż myślałam ( nie, żeby był szał, ale też do niczego się nie przykleiłam po powrocie, a dzieci wyglądały w miarę normalnie ).

Chyba mi odwaliło, ale sikam po gaciach jak młoda siksa, na widok mojego Męża.
Odkryłam w Nim innego faceta. Faceta, przez którego nie mogę spać, nie pamiętam czy jadłam i co jadłam, jeżeli w ogóle jadłam.
Najchętniej spędzałabym z nim każdą minutę doby, a i tak byłoby mi mało.

I jak on smakuje.
Jadłam go kęsami.
Jego usta nawet nie zbliżały się do milki jogurtowej, rafaello i bounty razem wziętych ( za te smaki oddałabym wszystko ).
Usta... mniam.... rozpływałam się.
On też. " jadłbym cię garściami" - nic dodać nic ująć.

Tak więc zmyłam z siebie Jego zapach... nie do końca jednak jestem w swojej kuchni...



czwartek, 2 października 2014


Bartek w zeszły piątek zyskał dziewczynę w zamian za 6 kolorowych gumek. Od środy, albo i od poniedziałku już jest z Agatą ( jednak!). W drodze do teatru do Miasta siedzieli razem w autobusie ( Bartek!!!! I siedzenie z dziewczyną!!!! Jeszcze do niedawna w głowie mu się taka ewentualność nie mieściła. Fuj i ble, w jego mniemaniu, były baby.

Wychodzi na to, że Bartek był tydzień z kawałkiem z Paulą. W tym widzieli się jeno 2 dni, bo mielim gównianą sprawę w domu :) Szybko mu idzie.... 

A te głupie idą na te jego niebieskie ślipia w firankach!

wtorek, 30 września 2014

Tak siedzę i myślę. ( Serio, czasem się zdarza! )

Właśnie kumpela zamówiła domek w Białce. Na ferie.

Oddajemy młodych do szkółki snowbordowej. Sami też mamy zamiar poobijać się na desce. Może będzie fajniej niż na nartach?

I tak mi głupia myśl przeszła przez głowę...

Jakoś pierwszy raz boję jechać się w miejsce, gdzie pojawiły się moje dzieci.

Co prawda wtedy planowałam... Ale dzisiaj Ślubny do szwagra walnął, że jakby było trzecie, to by było.

Szczena mi opadła.

Ja już chyba nie chcę.

Chociaż w głowie przesunęłam granicę ostateczną o dwa lata. Jeszcze do niedawna myślałam, że do 35 lat to max, jakby co. Cóż, zmieniłam zdanie. Jednak nie twierdzę, że chcę.
Wielkie nieba!
Pierwszy raz w życiu sama nakładam farbę na włosy. No dobra farbę piankę. Loff mówiła, że łatwiej się nakłada. A to cenna wskazówka jak dla takiego głąba w tych sprawach jak ja.

Tak więc siedzę sobie w farbo-piance i odliczam. Odliczam i klikam.

Jesoooo jak łeb mnie swędzi. Zawsze tak jest, jak się wie, że czegoś nie można zrobić. Zawsze!!!

I oczy mnie szczypią.

I nie mogę uciec od tego smrodu, który utrzymuje się nad moją głową.

No ale skoro ostatnio odkryłam nad uchem na oko 10 siwych... A Ślubny mi nagadał i mimo że ładny mam odcień siwizny, to jakby nie patrzeć jeszcze chyba nie czas za babcię robić.

Jeszcze dwadzieścia minut! DWADZIEŚCIA!!!!!



czwartek, 25 września 2014

Dzisiaj widzę wyraźnie. Wyraźniej niż kiedykolwiek. Właściwie chyba nigdy kontury nie miały aż tak wyostrzonych kształtów.

Pierwszy raz od roku z hakiem, kiedy to zaczęłam znikać z domu na najpierw 8, a potem 10 godzin dziennie.

Wcześniej tego nie dostrzegałam, nie wyłapałam, nie przyszło mi nawet do głowy....

Byłam przekonana, że jestem zmęczona dwudziesto-cztero godzinnym przebywaniem z dziećmi. Nie odczuwałam przyjemności z urlopu, bo tylko miejsce się zmieniało, a co za tym idzie przybywało obowiązków, albo niektóre były bardziej uciążliwe niż w domu ( weź grzej mleko dwa razy dłużej z braku mikrofali podczas, gdy dzieć drze się i domaga krowodajcy ).

Każdy wyjazd był dla mnie podwójną stratą energii. Więcej obowiązków, pomocy praktycznie wcale.
Ale nazywało się, że wypoczywamy.

Ale nawet tam docierały macki, otaczały i nie dawały chwili oddechu.

Normą było po kilka, kilkanaście telefonów dziennie. A weź nie odbierz 2 razy z rzędu, to jeszcze pogotowie z policją gotowe zadzwonić do drzwi.

Jak opowiadałam znajomym w miasta rodzinnego ( i nie tylko ), biorąc to za normę, wszyscy łapali się za głowę i twierdzili, że można zwariować, że to nie jest normalne. I mimo że u mnie w domu tak nie było, nie dostrzegałam w tym trutki, która powoli się uwalniała.
Mamy ani Taty rodzina nie mieszkała w naszym mieście. Rozsiani po całej Polsce. Tata nie ciągnął w swoje strony za często. Mama najbliżej ma do siostry, gdzie bywaliśmy dość regularnie. Ale nie pamiętam ciągłych telefonów. Rodzice mieli do tego urządzenia inny stosunek niż przeznaczenie telefonu. Używali sporadycznie, bardziej był na wypadek jakby coś się stało, niż na pogaduszki. Wychodzili z założenia, że lepiej się spotkać niż wisieć na kablu.
Telefon służył do złożenia życzeń imieninowych, tudzież do poinformowania o pogrzebie. Koniec.

Pamiętam jak urodziłam pierworodnego. Moja chrzestna, siostra Mamy czekała z telefonem przeszło tydzień, żebym doszła ciut do siebie, przyzwyczaiła do nowe sytuacji, oswoiła nowego członka rodziny, a maluch żeby się zaaklimatyzował.

Rodzina Ślubnego zasypywała mnie telefonami, smsami i dobrymi radami kolejnych kilka godzin po porodzie, a potem przez kolejne kilkanaście dni. Jak tak teraz patrzę, to nie wiem jakim cudem udawało mi się zrobić wszystko przy młodym, skoro większą część dnia wisiałam na kablu ( wtedy nie miałam bezprzewodowego phona ). Tylko wtedy odbierałam to jako troskę, ciekawość nowego obywatela.

Jak emocje opadły, zostały na kablu dwie najbardziej wytrwałe.
Matka Ślubnego, która wydzwaniała z pytaniami typu czy ty zmieniłaś mu pieluszkę? ( a to dziecku się pieluchy zmienia? myślałam, że korzystają z toalety! ), a ma dodatkową czapeczkę na główce? ( w domu? czapkę?!!! na spacery z 4 tygodniowym młodym przy -18 wychodziłam, a ta mi tu z czapeczką w domu wyskakuje! czy ja wyglądam na nienormalną!!! zawsze marzyłam, żeby dzieciaka przegrzewać!), ale karmisz go regularnie? ( a to raz na dobę nie wystarczy?! ), wiesz, tak sobie myślę, że powinnaś go okryć dodatkowym kocem! ( bodziak + pajacyk + rożek zdecydowanie wystarczą! ).
I siostra matki Ślubnego. Ta z kolei, emerytowana położna, zagajała o moje podwozie. Czy się sączy, co ze mnie wylatuje, jaki kolor, konsystencja; czy piersi mam owinięte pieluchami i czy oby nie za chłodno się ubieram ( przez pierwsze tygodnie w koszuli nocnej zaiwaniałam, z cyckami na wierzchu, bo nie miałam nawet czasu na wysikanie, a ta mi o owijaniu jadłodajni pieluchami - pierworodny chyba z nerff by się udusił, zanim bym odplątała mleczarnię i wepchnęła do i tak wrzeszczącego dzioba).

I przyszedł taki dzień jak dzisiaj. Trzeci dzień na zwolnieniu. Delektuję się domem, dziećmi...
Jeden telefon za drugim. Nic nie robiłam tylko co chwila odbierałam. Teściowa kilkakrotnie, siostrzyczka również, na koniec przyszła z wizytą ( akurat się położyłam na chwilę, bo jeden był jeszcze w szkole, a drugiego usadowiłam przed kompem - raz na kilka tygodni chyba mam prawo, nie???!!! ). Teść też dzwonił. Nawet pod drzwiami stał, ale oznajmiłam zgodnie z prawdą, że idę się kąpać.

Czułam się dzisiaj osaczona, zmęczona. Miałam poczucie jakbym z każdej minuty miała się spowiadać, z każdego oddechu i każdego piarda. Mam dość.
To nie dzieci mnie tak wykańczały ( to też! ale jednak nie tak bardzo jak do dzisiaj myślałam), ale te macki ingerujące w moje życie. Te telefony i najścia....

PS Wiadomość z ostatniej chwili.... Woda ze mnie leci. Uroczo!


wtorek, 23 września 2014

Mamy wtorek, tak? No...

W sobotę szwendaliśmy się po Galerii w Mieście. W tym czasie pralnia robiła swoje w expresowym tempie.

Majątek wydałam na kosmetyki! W życiu tyle nie płaciłam!!! W życiu. I nawet perfum Ślubnego nie bardzo już wpływał na cenę. A co? Szarpnęłam się i kupiłam mężowi ulubiony zapach. ( Skoro wreszcie zarabiam, to mam satysfakcję, że ja też mogę. Przemilczę, że przez to moje szaleństwo, Ślubny i tak będzie najpóźniej w poniedziałek przed wylotem przelewał na moje konto sumę większą niż koszt jego perfum :P ).
Teraz sobie wmawiam, że w wieku 35 lat powinno się inwestować w podkłady. Miła pani jeszcze oczyściła mi gębę i nałożyła podkład, który finalnie nabyłam. Stoi sobie teraz cudo na półce i żal mi tykać, a co dopiero na twarz nakładać. Puder do kompletu leży obok.
Tylko na jaką cholerę kupiłam Starszemu szczotkę w owce za 49 zyla? I co z tego, że silikonowa. I że nie plącze i nie szarpie włosów ( a pierworodny ma włos po mnie... gęsty, gruby i ciężki ). Jak wchodziłam do , to 34 zł wydawało mi się dużo. Bez owiec!

Późne popołudnie spędziliśmy u szwagra. Dzieciaki się wybiegały, wydłubywały kamyczki z zakupionego w Galerii piachu, ganiały psa i starały się namierzyć kota, który skutecznie ukrywa się przed nimi.

Wróciliśmy do domu. Dzieci śpią. My zalegamy na kanapie.... Wyłania się z pokoju Bartek "zwymiotowałem do łóżka !".

Dżizas, zgłupiał???? - tak reaguje troskliwa matka ( szczęście w myślach).

Potem jeszcze kilkakrotnie zarzygiwał podłogę. Starszy ma to do siebie, że nawet jak stoi nad toaletą, to odwraca głowę jak nadchodzi TEN moment. Chyba dba o moją figurę, bo latam potem z mopem jak szalona. Troskliwe dziecko, nawet w chorobie.

Cóż mamy sobotę, a w poniedziałek Ślubny leci w delegację do Stanów ( więc krótka nie jest). I Ślubny też już lata na kibelek. Uroczo!


A teraz mamy już wtorek. Ślubny doleciał do Stanów i dostał rozwolnienie.

A zanim doleciał ( 7 rano ), Młodszy postanowił zorganizować mi nockę. I udało mu się rewelacyjnie, Tak skonana dawno nie byłam.

Nie dość, że zarzygał mi całą chatę, to jeszcze moja nadzieja, że Bartek miał zatrucie prysnęła w mgnieniu sekundy.

A Dawid się nie pierdzielił. Co pozmywałam, pozmieniałam pościele, to on znowu powtórka z rozrywki. i znowu. I znowu. A ja mop i zmiana wody, mop i zmiana wody w  wiadrze, mop i zmiana wody... W międzyczasie, żebym się nie nudziła, zmiana pościeli i piżamki, prysznic wyjącego delikwenta, zmywanie podłogi, zmiana pościeli, zmiana piżamki, picie, mop....

Po 7.00 zadzwoniłam do szefa, że nie dam rady przyjść do pracy, a jak po południu przyjdzie lekarz dam znać co dalej.

I dałam... zwolnienie do piątku. Szczęście, że od soboty futrowałam się nifuroxazydem ( czy jakoś tak ). Mam jelitówkę bezobjawową praktycznie. Przynajmniej na razie. A co nie muszę się spinać codziennie, to moje.

I nawet mało mnie już rusza, że w robocie mają sajgon, bo dwóch szkoli team w Trójmieście i trzeba ogarniać ich robotę ( za mnie będą ogarniać od 6-10 października - hotel mamy 100m od morza, w Sopocie), przyjeżdża szef szefów i nasz boss non stop poza biurem, a do tego jeszcze jakieś kontrole i to przez cały tydzień.

Mimo że nie spałam całą noc, mimo że jak niania była do 11.30 moje wredne pociechy robiły co mogły, żebym nie zasnęła, mimo że tylko udało mi się kimnąć dzisiaj góra 1,5h, zacznę jeszcze dzisiaj książkę. Zacznę, choćby miał być to tylko tytuł :))))

niedziela, 14 września 2014

W mijającym tygodniu:

Starszy wrócił do domu z limem pod okiem.
Nie pamięta jak to się stało.
Czyli nie bolało.
Kolano też zdarł dość konkretnie.
Patryk go popchnął, jak bawili się w berka.
(Trzeba było też popchnąć!)

Młodszy wrócił do domu z katarem.
W piątek już miał temperaturę.
Dzisiaj kaszel mu się zmienia w bliżej nieokreślony.
Młodszy jest dla Żmii zagadką.
Żmija nie potrafi przewidzieć, w którym kierunku Młodszy z chorobą zmierza.

Ślubny wrócił do domu z wypełnionym wnioskiem o wizę.
Nieuchronnie padła decyzja, że Ślubny zastąpi Bossa na spotkaniu w USA.
Leci w przyszły poniedziałek. Wraca w sobotę.
I pomyśleć, że formalności w tydzień można załatwić!

Może ja wrócę do domu w ciąży?!

Póki co wracam do domu z głową wypełnioną zadaniami, które trzeba wykonać zanim padnę na pysk.



wtorek, 19 sierpnia 2014

Przed wyjazdem weszłam na wagę, żeby się przekonać ile będzie mnie kosztował wyjazd do Pyrlandii.

Ulokowałam się stopami na szklanym kwadracie i oczom nie wierzę.
Nowa waga, a już zepsuta. Albo nadzieja w słabej baterii!
Bo przecież ja nie ważę 5 kg więcej.
No bo jak?

Ale cicho. Przecież ostatnio ledwo się dopinam. Jakoś dziwnie ociężała się czuję. A przecież nie tak dawno odnotowałam dwa kilo na plus. Dodać do tego pięć.

Tak czy siak kiepsko mi z tym nadmiernym ciężarem.

Trzeba jednak zrezygnować z nocnych przekąsek, typu zapiekanka. Litra jak nie więcej coli dziennie, ciasteczek i jagodzianek w pracy. Czekoladek na kolację. Makaronów i majonezów.

Widać czasy wpychania czego się da, byleby waga nie leciała w dół, odeszły w niepamięć.

I tak jak wtedy trzymanie wagi w ryzach nie należało do łatwych, teraz nie będzie łatwo z tego zrezygnować. No i nie wiem czy tarczyca będzie współpracować i dążyć wspólnie ze mną do celu.

Chwilowo czekam na chłopaków, którzy pojechali na termy. I na niekoniecznie niskokaloryczny obiad ( nie wspomnę, że przytargają mi śniadanie z McDonaldsa ). Ale póki co mam urlop!

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

moja pyrlandia

Pogoda przypomina jesień.
Chyba zasłużyłam na wakacje.
Tylko dzieciaków mi żal.
Miałam nadzieję, że pokąpią się jeszcze w morzu bądź jeziorze.

Chwilowo wykorzystujemy sytuację i zmierzamy ku Raju.
Raju, w którym spędziliśmy najlepsze lata.
Lata beztroski, bez odpowiedzialności za kogokolwiek.
Lata, kiedy mogłam wyjść kiedy chciałam, gdzie chciałam, z kim chciałam i na jak długo chciałam.
Mogłam wrócić przed północą, w środku nocy, a nawet i w południe dnia następnego.
To była WOLNOŚĆ.
Całkowita!

Pierwsze co mnie uderzyło po przekroczeniu granic miasta, to zapach, którego wcześniej nie zauważałam.
Same spaliny. A myślałam, że mieszkając przy głównej drodze mojej wsi, powietrze nie należy do wymarzonych warunków, w których chciałam wychowywać dzieci. Tu jest gorzej!

Druga rzecz, i pomyśleć, że zalewałam tym żołądek wstając po wyczerpującej imprezie, to woda.
Woda zalatuje basenem. Chlorem w sensie. Obrzydlistwo!

I ten ruch uliczny. Stojąc na balkonie na piątym piętrze, wpatruję się w "ciszę" nocną Poznania.
Lubię ten dźwięk. Miasto żyje swoim rytmem nawet w nocy, czego na taką skalę nie odnotowuję w swej mieścinie. I dobrze. Na wakacjach można się zachłystywać odgłosem dużego miasta. Delektować. Zachłystywać smakiem młodości i wolności. Można. Ale niekoniecznie chciałabym tego na codzień.

Póki co zaciągam się atmosferą dawnych lat. I dobrze mi z tym. Na chwilę.

Stary Rynek jakże piękny. I pomyśleć, że kiedyś tego nawet nie dostrzegałam. Tak samo nigdy nie wiedziałam, w którą stronę iść, żeby wyjść tam czy siam.
Stary Rynek był dla mnie zagadką. Cztery strony, a ja zawsze się zastanawiałam, którędy iść. Albo z której strony wtargnę na Rynek.
A teraz nie sprawia mi trudności wybranie odpowiedniego wyjścia między starymi kamienicami.
Dziwne.

Późne popołudnie spędziliśmy w towarzystwie Pauli, która wracając od dentysty wypatrzyła nas z tramwaju.
I całe szczęście, bo nie wiadomo jak nam się plan dnia poukłada w najbliższych dniach.
Zjedliśmy pizzę. Dzieciaki biegały, my sączyliśmy piwo. Było bardzo miło.

Wielki sentyment do młodości wcale mnie nie dopadł. Mimo że krążyliśmy w te i we wte po Rynku. Kilkakrotnie mijając te czy inne lokale. Wspomnień mnóstwo. I może chciałabym odzyskać tą swobodę, którą miałam kilkanaście lat temu...
Z drugiej strony wiem, że czas tak zapierdala, że nawet się nie obejrzę, a będę miała fpip czasu dla siebie. Tylko pytanie czy wtedy będzie mi to odpowiadało. Czy nie zatęsknię za czasami, kiedy nie wiedziałam w co ręce włożyć, żeby doby starczyło.
Wiem na dziś dzień, że będzie mi brakowało wtedy tego ciągłego "mama, mamo, mamusiu, mamunia". I tego uwiązania w domu. A życie będzie lecieć dalej.
Bez możliwości "powtórz".

czwartek, 14 sierpnia 2014

O 18.00 przekroczyłam próg domu. Dzień jak co dzień.

Ale przynajmniej w papierach nadrobiłam.

Urlop uważam za rozpoczęty od momentu zaparkowania pod domem.

I pogoda mi sprzyja...

Chociaż wolałabym więcej słońca. Dla dzieciaków. Może wtedy morze zaliczymy.

niedziela, 3 sierpnia 2014

Wakacje uciekają. Niewątpliwie zbliżam się do urlopu. Mam nadzieję, że miną upały.

Chwilowo spędzamy weekendy nad jeziorem. Wody unikam jak ognia, bo jak dla mnie lodowata.

Strój posiadam. Owszem. Dwa numery za duży, gdzieś zalega w szafie.

Dlatego na plaży występuję w spodenkach i bluzce bez rękawków. I tylko na chwilę, gdy dzieci do wody wypuszczamy. Resztę czasu zalegam przed domkiem w cieniu.

Strasznie ospała i leniwa jestem.

Strasznie leniwa.

Czekam na urlop. Na czas beztroskiego wstawania. Siedzeniu w piżamie z kawą w ręku. Bez pośpiechu.

Po roku pracy zaczynam doceniać dni wolne. Wtedy też odpoczywam. Odkrywam, że przebywanie w domu też może być odpoczynkiem.

niedziela, 13 lipca 2014

Nie ma jak to sobie samej zrobić prezent na urodziny.

Wiecie, jeszcze ktoś w gust nie trafi.

No to sama sobie fundnęłam:
- ból głowy,
- okres + ból brzucha,
- ból kręgosłupa,
- ból ucha z całkowitym zapchaniem.

Bo prezenty to trzeba sobie umieć wybrać, nie?


sobota, 12 lipca 2014

Kondycję to muszę przyznać, mam do dupy.

Jeszcze rok temu upieczenie dwóch ciast i w miarę ogarnięcie powierzchni rzucających się w oczy ( w szafy i szuflady się nie zagłębiałam, a też powinnam ), plus latanie do piwnicy w celu powieszenia i kolejnego wstawienia prania, nawet zadyszki bym nie dostała. Mało tego! Więcej bym przez tyle godzin zrobiła!

Korporacja zabrała mi kondycję.

Ja zabrałam dzisiaj Ślubnemu radość ze zlotu kuzynów. Miałam jechać, ale zrobiłam jazdę. Babci oznajmiłam, że gdyby dzieci chciały wrócić jednak do domu, to ja jestem pod ręką. Nikt nie będzie potem miedzy wierszami przemycał wypomnień, że się bawiłam podczas, gdy oni byli umęczeni dziećmi. Mimo że wiem, że chętnie się nimi zajmą, bo ostatnie tygodnie mało mieli dzieciaki. Ale wypomniane będzie. Może za pół roku, może za rok, ale będzie. Walę to. Nie dam okazji. W końcu się nie bawię, tylko jestem dom dalej i czekam w gotowości jakby jednak któryś zapragnął wrócić.
Nie zapragnie i też to wiem. Ale jestem.

I mam poczucie, że nie zmarnowałam czasu na gadanie w pijackim widzie, tylko mam dwa ciasta. I mam w miarę posprzątane.

Ciasta mam, ale jednak wolałabym nie mieć gości. Co to dla mnie dwie blachy! Może jednak nie przyjdą. No chyba, że Loff. Ta może zawsze. Ale szafki kuźwa demontuje. Nie przyjdzie. Wiem.
Telefony też mogli by ograniczyć do jednego zbiorczego. Urodziny w końcu nie są po to, żeby być ciągle odrywanym od swoich zajęć w celu odbierania w kółko dzwoniącego telefonu. Kilka z tych telefonów cieszy. Reszta utrudnia dzień.

Wiem dziwna jestem. Ale taka jestem. jak się komuś nie podoba.... wcale się nie proszę.

piątek, 11 lipca 2014

Wizyta w szpitalnym gabinecie zaliczona.

Okulistka celowo wyolbrzymiła, bo rodzice często bagatelizują.

I faktycznie dno oka jest wklęśnięte czy jakoś tak, ale może to być taka uroda oka ( badający lekarz sam ma taką urodę, ale nic mu nie dolega ), bo jakby był obrzęk mózgu, to raczej by widziała.

We wrześniu jeszcze raz do niej do szpitala, a potem mieć już termin do neurologa.

Dzisiaj Bartek dzielnie trzymał mocz do badania usg. Pęcherz pięknie zapełniony.
Brzuch ok od środka. Nerki też.
Usg tarczycy ok.

Dzisiaj go nawet głowa nie bolała.

środa, 9 lipca 2014

Wczoraj badanie krwi i rentgen zatok.
Dzisiaj okulista
Jutro w szpitalu badania oczu na lepszym sprzęcie.
W piątek usg brzucha.

Bartek od dłuższego czasu narzeka na ból głowy. I na ból brzucha.

Okulistka stwierdziła, że i tak do neurologa będzie trzeba się wybrać.

A na skierowaniu zaznaczyła PILNE.

Martwić się? Bo chyba jeszcze nie dociera do mnie...

czwartek, 3 lipca 2014

Zdążyłam się poryczeć.
I przewartościować życie.
Postawić się w takiej i takiej sytuacji.
Pracę bym straciła przy położeniu zwolnienia.
Pozbyć też bym się nie umiała.

Test pokazał jedna kreskę.

Czyli to inna dolegliwość. Ufff!

środa, 2 lipca 2014

Przytuliłam się. Bardzo mocno. I próbowałam zasnąć. W dzień się nie da. Wszystkie odgłosy ulicy mnie rozpraszały.
I jeszcze On. Obok. Wreszcie. Niby kilka dni tylko go nie było.
Tęskniłam.
Bardziej niż zawsze.

I tak mocno się przytuliłam. I poczułam jego zapach.
Najpiękniejszy na świecie.
Mój. I tylko mój. (Mam nadzieję!)
Chyba nigdy tego nie doceniałam tak jak dzisiaj.

I miałam ochotę się bzykać.
Ale chęć zatrzymania chwili była silniejsza.
Wtulałam się i zaciągałam znajomym zapachem.
Kocham Go.
Chyba bardziej niż kiedykolwiek.


piątek, 27 czerwca 2014

Czuję się nieswojo. Dziwnie mi i smutno. Do tej pory zaliczałam wszystko, co się dzieje w życiu dzieci. Nie ważne, że czasami miałam dość. Najchętniej zniknęłabym na 8h w pracy i odpoczęła od wiecznych przepychanek, krzyków, obsługi i wyprowadzania na spacer w celu zmęczenia materiału.

Dzisiaj pierwsze zakończenie roku Bartka. I mnie tam nie ma. Jest Ślubny. Są dziadkowie.

Ja siedzę w pracy i rozmyślam. Intensywnie. Tracę. Tracę z życia dzieci. Potrafią mnie zaskoczyć zachowaniem, opanowaniem jakiejś czynności, której jeszcze tak niedawno nie mogli pojąć. Kiedyś nie zwracałam uwagi na to. Rozwijali się na moich oczach. Teraz często wracam po 17, po 18. Chwila i idą spać.

I mnie zaskakują. Coraz bardziej. Nawet nie wiem kiedy stali się tacy dojrzali.

Cieszę się, ze miałam te siedem lat z nimi w domu. Najważniejszego nie przegapiłam.


niedziela, 22 czerwca 2014

Pierworodny zdobył srebrny medal w turnieju piłki nożnej.

Wszędzie z nim dzisiaj chodził :)

Stroju klubu też nie ściągnął nim do wanny nie wlazł.

sobota, 14 czerwca 2014

Nabyłam dzisiaj portki i bluzki z neta.

Będą za małe albo za duże.

Bo na pewno nie dobre.

Cóż? Najwyżej odeślę.

Ale rabat dostałam. 20%!

sobota, 7 czerwca 2014

Przeżyłam ten dzień. Dobrze, że esemesownie prosiłam Loff o wsparcie kciukowe. Dzięki temu jeno trzy razy tlen podawali i raz z przed zawału mnie wyprowadzano.

A zaczęło się od zbiórki na parkingu cmentarnym. Potem cały nasz integracyjny sznur samochodów wszyscy puszczali, myśląc, że z pogrzebu się ewakuujemy. Ciekawe czy nie zastanowił się ktoś czemu wszyscy kolorowo na sportowo i w dżokejkach.

A to tylko dzień z rodzicami, dziećmi i trenerem piłki nożnej.

W pierwszej kolejności udało mi się załadować dupsko na rower wodny i nie wywinąć przy tym salta do gloniastej wody.
Dzieci też udało nam się nie zgubić i nie potopić. Zgrzałam się w tym kapoku jak cholera, ale czego się dla dziecka nie robi. Tym bardziej, że wyjazd był zagrożony. Miszelin po dziesięciokilomertowej porannej rowerowej wycieczce ze Ślubnym i Katkiem ( codziennie tyle jeżdżą, więc to nie był powód ) pół godziny przed wyjazdem zaczął pawiować. Zarzygał całą powierzchnię podłogi. Ale głowa przestała boleć i potem już dobrze się bawił.

No więc po wprawianiu kupy plastiku w ruch, musiałam nadrobić stracone kalorie ( nie ważne, że Ślubny większy kawał trasy pedałował sam ). Wlałam w siebie ogromną latte i porcję lodów, po to, żeby kawałek dalej doładować jeszcze kulkę plus kulka po Didzie.

I wtedy kazali nam grać z dziećmi mecz. To, że czasami bywam w kotle na stadionie, nie oznacza zaraz, że znam reguły gry tak do końca. I że potrafię latać za piłką i jeszcze celować w bramkę. Nosz kurwa jak trafić w takie małe coś! I gdzie ta cholerna kondycja? W torebce zostawiłam czy w łóżku?!!!

Strzeliłam w słupek ( każdy głupek strzela w słupek ), bokiem bramki piłka wleciała, kilkakrotnie o chmury zahaczyła, odbijała się z echem od dziecięcych piszczeli.... ale w bramkę nie trafiłam :(

W pierwszej połowie latałam jakoś nieporadnie, zawieszałam się, zaczynałam myśleć, gdzie ja powinnam celować. Za to w drugiej połowie wstąpił we mnie diabeł. Zabierałam piłkę, celowałam ( no starałam się no!), kopałam i łapy rozrzucałam we wszystkie kierunki. I tylko żal mi było, że już koniec.
A Ślubny był zdziwiony, że pierwszy raz w piłę grałam. Stwierdził, że talent się zmarnował. Buhahahaha.

Potem ognicho na plaży. Kiełbaski, buły. Szaleństwo dzieciarni i powrót do domu.

Przeżyłam rower wodny.
Przeżyłam mecz z dziećmi.
Przeżyłam większość dnia w żarze słonecznym.
W domu zastanawiałam się czy jeszcze żyję czy już może po chmurach stąpam.
Tylko dzieci miały energię.
Skąd!!? Pytam się jak te małe wszy się tak szybko regenerują!?

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Pikawa mi nawala.

Wyczekiwałam soboty, bo miałam iść lać drinami po świeżo odmalowanych ścianach u maj Loff.

I dupa.

Już w nocy kilkakrotnie budził mnie ból głowy, który odpuścił ok 15.oo. Szczęście spałam do 12.oo.

A potem przyczłapał się ten dziwny ucisk w klacie. Jakby mi żelazko takie z dawnych czasów, żelazne, w cholerę ciężkie położono między te dwa pomarszczone jabłka, zwane piersiami. Ciężki oddech. Każdy ruch był mega wysiłkiem. Nawet niedobrze mi było momentami.

Wieczorem przeszło ciut, ale bałam się iść. Nie czułam się na siłach. Raczej miałam w głowie widok jak gdzieś padam po drodze... i rozbijam cenny załadunek na plecach. Kumacie, nie.... plecak, a w plecaku driny. Bym z ziemi zlizywać musiała... no na co mi to!? Jeszcze by mnie odwieźli do psychiatryka. Albo... co gorsza!!!... za kratki.

I nie poszłam. I ryczeć mi się chciało. No nie poszłam!

Se poryczałam co prawda w niedzielę. Z niemocy. Z chujowego samopoczucia, które już dość długo trwa, a jeszcze dochodzą nowe dolegliwości. A ja mam już dość. Co się z lekarzy uwolnię, to kurwa nowi do zaliczenia się pojawiają.

I znowu biedny Ślubny w tym wszystkim. Bo się na nim wyładowałam. No, ale po cholerę się pcha z pytaniami. Nie może się domyślić, że akurat tego dnia lepiej było mi schodzić z drogi? A nie dopytywać, przytulać i inne chuja-wianki.

I on jeszcze mi wyskakuje, że kocha. No ludzie!!! Ja bym taką jak ja młotkiem pierdolnęła, za drzwi z chałupy wywaliła, zamki pozmieniała... no nie wiem. On kocha. Ręce opadają.
Tzn, dobrze, że kocha. Ale pojąć tego nie mogę.

A dzisiaj w pracy Łysy mnie podsumował "Ty weź coś ze sobą zrób, bo długo tego sapania i łapania oddechu nie zniesę!". Owszem, znowu jakiś ciężar na klatę mi wlazł. I czułam się kijowo. I słabo mi było momentami. I każda czynność zabierała mi 2 jak nie 3 razy więcej czasu. I praktycznie wiele to ja nie zrobiłam. No nie zawsze trzeba zhańbić się robotą, nie? Mi praca, jak widać, całkiem, ale to całkiem nie służy.
Tak czy siak nie zdawałam sobie sprawy, że inni to jakoś zauważają. A jednak....

Jutro idę na pobranie krwi. Muszę wykluczyć ulubiony argument lekarzy A kiedy pani TSH badała? ... No właśnie!

I postaram się wytrwać do jutra, bo czuję się koszmarnie. Koszmarnie!

wtorek, 27 maja 2014

Wróciłam od dentystki.

Jestem zafascynowana. Jeszcze nikt nigdy tak długo mi przy zębie nie robił.

Zęba mi na "smycz" zabrała. Obręcz czy jakoś tak. I upychała coś, przykładała jakieś coś ze światełkiem. Dmuchała powietrzem. Wodą lała. Kwaśne coś wtykała. Czasem bolało. Ale w sumie przyjemne to.

A najlepsze jest to, że cały czas myślałam o samochodzie, który zostawiłam na górce. Na ręcznym, który niezbyt działa i biegu. Na szczęście stał, gdzie go zostawiłam.

poniedziałek, 26 maja 2014

Dzień Matki.

Prezent dostałam już wczoraj. Portfel.

A a propos portfela.... Me młodsze dziecię kilka dni temu, jak robiliśmy zakupy w tesco, zatrzymało mnie przy portfelach. A że ja ostatnio wszystko w biegu, a do tego Ślubny był tego dnia w delegacji i chciałam szybko uporać się z zakupami, zbyłam dzieciaka, wcale niezainteresowana. A Dida wieczorem, bardzo zmartwiony i smutny, z żalem w głosie : "Mamusia, ja wiem co ci kupię. Ale nie wiem kiedy...? I jak...? Może z panią Ewą? Bo wy z tatą pracujecie długo i potem sklepy są zamknięte. Ale tobie żaden się nie podobał." Podkówka.
I mu podpowiedziałam, żeby tacie powiedział, a tata już będzie wiedział jaki i gdzie.
Serce mi się krajało. Jak mi go było żal. Jak byłam wściekła na siebie. Jak nie pracowałam, częściej przystawałam nad ich problemami. Teraz gnam.

Tak więc portfel dostałam wczoraj.

A dzisiaj wróciłam z pracy i w prezencie dostałam dwa małe zombi. Jeden zaropiałe jedno oko, drugi oby dwa w tym jedno półprzymknięte. I czerwone białka.

Mnie gardło i w mostku napierdala. Ciśnienie 98/62 puls 89.

Lekarz obadał dziecki i mnie. Wykluczył zawał.

Taki ot dzień matki.

I jeszcze do teściowej zadzwoniłam.

piątek, 23 maja 2014

Przeżyłam wycieczkę z blisko trzydziestką sześciolatków i ich rodzicem/ami.
I to z najgorszym dniem okresu.
W upalny dzień.
Z godzinną jazdą bryczką w kilkanaście osób do kamlota w środku lasu. Chryste. A najbardziej jestem wściekła, bo chciałam wleźć na tego olbrzyma i zjechać na dupie, tak jak czyniły to dzieci. To nie!
Z wiadomych względów, unikałam nadprogramowych ruchów. Dostęp do latryny był ograniczony. A do tego przerwy między dechami szersze niż dechy. Dżizas. I to wycieczka na dzień matki. Wymęczyłam się za wsze czasy.
Najważniejsze, że Dida zachwycony, że matka jakowąś płachtą wywijała. A potem pod tę płachtę właziła.... i oberwała po łbie kilkanaście razy - w ramach miłości -  z małych rączek zawzięcie wprawiających płachtę w ruch.

wtorek, 20 maja 2014

jestem zmęczona. psychicznie.

zmiany w firmie. dziwne spotkania. dzisiejszym jestem zniesmaczona. nawet niezbyt się starali ukryć w słowach, okrętnie przekazać. z uśmiechem na ustach, zasłaniając się dobrem firmy, informują, że mamy przeszkolić naszych następców. na zapas przeszkolić jak się zachowywać w nietypowych sytuacjach. gdyby w listopadzie jednak jakieś g... wypłynęło, żeby nowi wiedzieli jak reagować.

w listopadzie części z nas już pewnie nie będzie. a ci dowodzący z innego oddziału w kraju mają już wiedzieć co i jak, bo pomoc będzie na bezrobociu.

jutro spotkania indywidualne. najs kurwa!


wtorek, 13 maja 2014

Po raz trzeci wywijałam z Ewką. I prawie wszystko dałam radę wykonać ( pierwszy raz to ja niewiele zrobiłam, a do tego padł mi komp po 10 min ). Trzydzieści minut... KŁAMIĄ!!! ... ja miałam wrażenie, że godzinę macham odnóżami... ba!.... półtorej godziny!!!

Pot się lał po karimacie. Dupa i uda piekły. Ale dałam radę!

Godzinę później z zadychą wyszłam z wanny. Tyle mnie to kosztowało!

A teraz siedzę z workiem na głowie. Na worku turban. Pod workiem kilogram maski. Czekam na efekty. Jak już nabyłam jakieś mega cacko do kłaków. Chwilowo moje włosy wyglądają jakby wykopano jakiegoś truposza, który jakiś czas z robakami przeleżał... Fuj!

poniedziałek, 12 maja 2014

6 maja mój pierworodny po skończonym treningu piłki nożnej, podekscytowany wywalił z siebie w tempie karabinu maszynowego Mama, a ja straciłem dzisiaj dwaaaa zęby! Jeden zgubił się w piórniku, a drugi na treningu, ale mam w kieszeni!!!!!

Ja straciłam pięć dych. Wróżka Zębuszka, cholera, a bulić muszę ja. Oszustka jedna! Drobniej nie miałam w portfelu. Ale z drugiej strony wyleciały dwie dolne dwójki.

Nosi to moje dziecię aparat zębowy i muszę przyznać, że po prawie miesiącu, pozmieniało się w gębie mego syna. Zęby wracają we właściwe miejsca. A przecież na początku tylko godzinę, dwie dziennie w tym był. Teraz całe noce. I chętnie go zakłada.

Drugie dziecko strasznie przylepne się zrobiło. Tak za nami tęskni, że już o pierwszej w nocy potrafi się władować w nasze łóżko. Mało tego. Dwa dni temu osikał całą mą prawą stronę piżamy i pół wyra. Cudnie po prostu. I jeszcze te buziaki i przewalanie łapek i odnóży przez moje. Uroczo. Wstaję połamana, z kręgosłupem w miejscu żeber, a żebra walają się po bebechach. Przynajmniej ja tak odczuwam. Deszcz pocałunków od piątej rano działa na mnie jak płachta na byka.

Zaprosiłam do domu Chodakowską. Dwa razy z dzieciakami wywijałam przed kompem. Po pierwszym treningu, a raczej jego 10ciu minutach (komp mi na całe szczęście padł na chwilę ) dwa dni chodzić nie mogłam. Po drugim lekkie zakwasiki. i wierzyć mi się nie chce, bo już widać różnicę. Mimo że nie jestem w stanie dotrzymać lasce tempa.
Tylko mamy mały problemik. Od kilku dni płyty nie odpaliłam. A czekolada z dzieckowej szuflady zaskakująco szybko ubywa.

Wracanie w okolicach osiemnastej zaczęło mnie wkurzać. Nie mam własnego życia. A jeszcze chciałabym ciut więcej pouczestniczyć w dzieckowym. Nie ma czasu. Moje myśli non stop krążą wkoło tego co muszę zrobić, czego i tak nie dam rady czasowo ogarnąć, co chciałabym zrobić, ale nie jest to na chwilę obecną osiągalne.
I się wkurwiam. Wczoraj zadymę zrobiłam. ( Dumna nie jestem). Ale przynajmniej zanim pojechaliśmy do Miasta domownicy biegusiem ogarniali swoje powierzchnie, Bantek odrobił lekcje. Ze spokojną głową zaliczyła Decatlona. Po powrocie nie denerwował mnie burdel i Ślubny z isradem w łapie. Podczas gdy ja krążyłabym między jednym bajzlem a drugim.

Tata miał badania. Wyniki są nad wyraz dobre jak na jego wiek...

poniedziałek, 5 maja 2014

Był to ciężki powrót do pracy.

Oj ciężki.

I jeszcze towar nie dojechał na jebaną punkt dziewiątą!

A cysterna na dzisiejszy załadunek, raczyła wcale nie przyjechać!

I pewnie teraz właśnie jest ładowana.

Papiery rano dostanie!

I znowu nie zdąży na czas. Mój ulubiony klient bezproblemowo, z uśmiechem na twarzy rozładuje ją w sobotę. Uwielbiam Portugalczyków. Zawsze współpracują, idą na rękę.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Spojrzałam dzisiaj w lustro.
Okularów na nosie nie miałam, ale to co zobaczyłam wystarczająco mnie rozczarowało.
I nie ma bata. Przy takim trybie życia, kiedy siedzi się za biurkiem po 10h dziennie, dupsko przemieszcza tylko z samochodu do miejsca docelowego, żeby nie tracić czasu ( wiedziałam czemu tak bronię się rekami i nogami przed prowadzeniem auta; nieświadomie, ale jednak wiedziałam), ten cellulit nie miał prawa się nie pojawić. No nie miał skubany wyjścia!

Więc spojrzałam w lustro i.... zamówiłam SKALPEL. Chcąc nie chcąc zaprzyjaźnię się z Chodakowską.
Jak już kasę wydałam, to zacznę ćwiczyć.
Słyszałam, że ruch jeszcze nikomu nie zaszkodził.
Fakt, jak jakieś 2 lata temu wprowadziłam ćwiczenia w życie, nie umarłam od razu. Ale też za długo nie testowałam na sobie tych wygibasów.
Odstawienie czipsów, coli i czekolady też nie spowodowało umierania w męczarniach.
Życie bez słodkiego było męczarnią, ale bez przesady.
Teraz nie zrezygnuję z niczego. Tzn z mięcha mogę, chleb też może wypaść z obiegu, ale moja milka, rafaello i bounty... no sorry, ale jakoś żyć trzeba.

W środę powinien dojść SKALPEL. Jak już nabierze mocy urzędowej na półce, przy okazji postaram się nie zgubić płyty przez czas nabierania mocy ( może to dłuuuuugo trwać ), będę wymodelowana, smukła i piękna jak kij od miotły!

Trzymać kciuki, żeby okres nabierania mocy nie trwał dwudziestu kolejnych lat :)

piątek, 25 kwietnia 2014

Poziomki, truskawki, rzodkiewka.

Zasadziłam dzisiaj z dziećmi.

Teraz będę chuchać i dmuchać, żeby mi nie padło.

Jeśli mam do owoców i warzyw taką rękę jak do kwiatów.... kiepsko to widzę.

Różnica jest taka, że sama chciałam mieć tarasowy ogródek.

I włożyłam w to serce.

Jednak roślina to roślina. Czy badyl czy warzywo/owoc.

Muszę dokupić jeszcze donice, bo mi się marzy papryczka. I pomidory.

W ogóle to cierpię na brak małego domku, gdzieś z dala od gwaru miasta, z małym ogródkiem.

Ot takie marzenie się przypałętało. I pomyśleć, że jeszcze rok temu najchętniej zamieniłabym ten niby-dom na mieszkanie w bloku. Od razu. Bo ja zawsze chciałam w bloku mieszkać ( no nie liczę lat kiedy wisiałam na trzepaku głową w dół).

czwartek, 24 kwietnia 2014

Dokonałam wreszcie zakupu, który niezmiernie mnie cieszy.

Mianowicie przytargałam do chałupy donice. Jutro ziemię kupię. I sadzonki.

Będę miała swój ogródek. Ogrodeniek malusi. Na tarasie.

Sadzonki..... poziomki, pomidorki.

Rzodkiew, bo obiecałam rok temu pierworodnemu.

Oj jak ja się cieszę!

Ale Ślubny mnie rozbroił, jak opuszczaliśmy briko.

Tylko, żeby teraz nie było, że obowiązki domowe spadną całkowicie na mnie, bo ty będziesz dziubać w tym swoim ogrodzie.

Trzy donice. 80 cm każda.

Żebym nie zbłądziła na tej powierzchni. 

Muszę w sumie o zatrudnieniu ludzi pomyśleć. Sezonowo ofkors. Nie będą mi się napierdalać śnieżkami zimą na tarasie przecież, nie!

No i mapkę koniecznie muszę naszkicować...., żeby trafić do wejścia balkonowego!

środa, 23 kwietnia 2014

Moje włosy przypominają stóg siana. Suche, matowe, a do tego siano jak cholera. Do tego wypadają garściami.

Kiedyś powiedziałam sobie, że nigdy więcej długości, którą mogłabym spiąć w kitę. Teraz ta kita jest błogosławieństwem. Po rozczesaniu kudły me przypominają coś co powstaje po styczności palca z prądem w kontakcie. Bez rozczesywania również.

Chciałam na łyso, ale fryzjer powiedział, że nie zrobi tego kobiecie. Śśśśświnia!!!

Jedyne, co mi się podoba, to te kilka białych nitek, które pojawiają się raz tu, raz tam.

Będę kiedyś miała odcień siwizny, który mi się podoba.

Na mojej półce łazienkowej pojawiły się mazidła, które zabijają zmarszczki. Normalnie młodnieję z dnia na dzień. Jeszcze miesiąc i zacznę srać w pieluchy. Tak czy siak wcieram te specyfiki w oki a nawet trafiam pod oki. Poliki, dekolty. Jak na te tam trzydzieści plus lat, to i tak dają mi o niebo mniej. Ale ostatnio wmawiam sobie, że to od moich mazideł.

Paznokcie wreszcie wróciły do normy i przestały się łamać na zawołanie.

Może i włosy dojdą do siebie...


piątek, 11 kwietnia 2014


Mam nadzieję, że rodzice pozwalają czytać? - upewniła się Gesslerowa, wymagając od niezbyt lotnej, młodej kelnerki poczytania na temat regionu, w którym mieszka.
O 9:4o dostałam info, że cysterenka pojedzie nocą w poniedziałkowe święto. Czyli mam dupę uratowaną. ... no częściowo się wybieliłam w tym całym syfie.

Oczywiście do 9:4o nic nie zrobiłam, bo wpatrywałam się w telefon.

A po 9:4o nastąpiło rozluźnienie.

Do tego stopnia, że nicnierobienie praktykowałam praktycznie do 14:oo.

Ale właściwie to sporo rzeczy porobiłam.
Aktywowałam konto do avońskiej sekty, bo odmówiło posłuszeństwa.
Fejs - zbuka przeleciałam od dołu do góry ze sto razy.
Poklikałam z pewną jednostką, ale bestia nie dała się sprowokować i nie mogłam opierdolić. A miałam cholerną ochotę. Cholerną.
Jutuba też oblukałam.
Muzy posłuchałam, a co gorsza śpiewałam publicznie! Żal mi współtowarzyszy, ale przecież jestem zajebista :P
Poczty posprawdzałam.
Podzwoniłam po znajomych.
Sesemesy wysyłałam.
Spalałam kalorie, łażąc w te i we wte.
Przywaliłam we framugę, bo z tego nieróbstwa na wzrok mi padło i nie wycelowałam w drzwi.
Podziwiałam widoki za oknem. Przepiękne, malownicze rury i kotły.
Bicepsy wzmocniłam przewalając papierzyska z prawa na lewo i z lewa na prawo.

A potem się kurwa wszystko posypało... musiałam odpowiedzieć na 3 maile. I wysłać dwa zlecenia. I potem jeszcze jedno. No MUSIAŁAM! Nie dało się tego olać. I to jeszcze na cały weekend. Takie te ludzie są. W piątek domagają się informacji. No kompletnie niepoważne osobniki. Kompletnie!

Zresztą jestem zdania, że piąteczek zdecydowanie powinien być dniem wolnym. Bo tak przed weekendem, to już nikomu robić się nie chce!

czwartek, 10 kwietnia 2014

Suchar. SUCHAR !!!!

Wszystko do dupy. Dzień w pracy przebiegał spokojnie. Poukładałam zaległe papierzyska. Powpinałam do segregatorów. Jakoś więcej miejsca na biurku.

Muzyczka. Kawka. Batonik. Sielanka.

I się posypało. Wszystko od razu.

Załadowała się "moja cysterna" i trzeba szybko papiery wypełnić, żeby labo atest wydała, bla bla bla....

Inna dojechała do Szwabii dzień wcześniej i robią problemy z rozładunkiem. Do tego podobno nie ma kompresora. A bez tego nie rozładują ni chuja. I jeszcze reklamację chcą składać.

W międzyczasie kolejny "mój" się załadował. Znowu papiery na godzinę temu. Przepychanki ze spedycją a przedstawicielką szwabskiego klienta.Nikt nic nie wie. Wiadomo tylko, że klient na jutro najpóźniej towar potrzebuje. Towar stoi na jego terenie, ale foch, że nie dzisiaj a jutro miał być. I jeszcze nie widzą kompresora i od razu krzyk, że nie maja jak rozładować.

A na koniec tak sobie napisałam maila. Czy moja cysterenka przyjedzie jutro o normalnej godzinie na załadunek. I telefon, że nic nikomu nie wiadomo o jutrzejszym załadunku. A co gorsza nikt na święta nie pojedzie. Tzn powrót wypada na czas świąt. I też tylko w odpowiednich godzinach.

Dupa. Dupa. Dupa.

Jestem w czarnej dupie. Niby nie moja wina, bo w tym czasie przebywałam z pierworodnym w spa. No i zaplanowały dziołchy, ale zapomniały o transporcie.

Dolina. Jutro się okaże czy znajdzie się ktoś, kto wyjedzie o 22.oo  21 kwietnia i dojedzie na 23, najpóźniej 24 do południa. Na takie ustępstwo idzie klient. Na moje kierowca nie da rady dojechać na miejsce w tak krótkim czasie.

Będzie gnój. Chyba tym razem nie ujdzie mi to na sucho.

Już przestałam kontrolować telefon firmowy. Przestałam. No któż do cholery jeszcze by do mnie dzwonił?????

wtorek, 8 kwietnia 2014

Biuro.
Godziny przedpołudniowe.

Staję przed szafą, otwieram ją i głośno oznajmiam:

Jestem fajna !!!! I mądra !!!!

Zamykam szafę, po czym szybko otwieram.

I zajebista też!!!!

Łysy z leksza zgłupiał.

***
Dwie godziny później. Wstaję. Otwieram szafę.

Głupia jednak jestem!

Ot i sobie pogadała. Łysy chyba dzwonił po kaftany. Szczęście, że padł mu w tym momencie telefon.

niedziela, 6 kwietnia 2014

Siedzę bezmózgo na kanapie. Wierzcie, niewielki dla mnie wyczyn.
Siedzę w wylizanym mieszkaniu.
Z wyprasowaną stertą ciuchów.
Z bólem pleców.
Z bólem karku.
Jutro każdy mięsień zapewne będę czuła.
Odkąd mam pracę, nic tylko siedzę. Od rana do późnych godzin na swym wygodnym, biurowym fotelu. Niebieskim. Nice.
Wniosę siaty z zakupami i ruszyć się nie mogę. Tak się oberwało pseudo mięśniom brzucha.
I pomyśleć, że jeszcze rok temu wydawało mi się, że jestem zapuszczoną matką, siedzącą w domu, bez ( wydawało by się ) ruchu. A jednak jak poszłam na siłkę i starałam się zmęczyć i katowałam się przez cztery godziny, jakoś mięśnie mnie nie bolały. Nic a nic.
Dzisiaj nie podniosłabym coraz większych czterech liter w łóżka. Gdybym sobie taki niezbyt męczący trening zafundowała. Jeśli w ogóle dałabym radę fikać choć pół godziny.
Ale mamy ze Ślubnym biegać. Boję się o jego kolano, ale się uparł. Ciekawe po ilu metrach zaryję w runo leśne pyskiem.

wtorek, 1 kwietnia 2014

Tydzień temu delektowałam się moszczeniem tyłka na domowej kanapie.

Zdecydowanie wygodniejsza od szpitalnej pryczy dzielonej z siedmiolatkiem. Właściwie, to powinnam spać na krześle. Ale skoro nikt nie wyganiał, to zalegałam na piętnastu centymetrach szpitalnego łoża. Manewrować trzeba było ciałem, by nawet mały palec u stopy nie odgiął się ciut w prawo czy lewo, bo groziłoby to zderzeniem poślada z podłożem.

Byczyłam się do samiuchnej niedzieli w domowych pieleszach. W piątek zrobiłam sobie przerwę na dwie godziny angielskiego.
Nadrabiałam z osłabionym Bantkiem materiał ze szkoły. Dida chodził na większość dnia do babci. Mały szczęśliwy, bo wreszcie sam u dziadków. My szczęśliwi, bo nikt nam nie gadał non stop nad głową. A lekcji sporo było. Zwłaszcza, że przez przeszło tydzień nie byliśmy w stanie przerobić czegokolwiek.
Wiem, że duże będzie miał zaległości. Co innego nadrobić w ćwiczeniach, a co innego opanować, zrozumieć, wykonać samodzielnie.

Od wczoraj w pracy. Od razu do 18.oo dwa dni z rzędu. Na szczęście dzisiaj szkoła miała wolne, bo szóstoklasiści testy piszą. Niewiele nam zostało do nadrabiania, bo zdążyliśmy więcej przerobić niż oni w szkole. Jeszcze jutro Starszy zostaje w domu. Bladzina taka. Na szczęście apetyt odzyskał. Pochłania 2 jaja na śniadanie plus chleb, ogórka, rzodkiewkę, potem jedno jajo na kolację, chleb, salami, rzodkiewka. Obiad niania w dwóch ratach wydawała. Najpierw 4 paluszki rybne. Potem kolejne 4. ( Nie znoszę gotowych paluszków rybnych. Na szczęście niania musi je smażyć. Ale Bantek chwilowo w innych rybach wybrzydza. )
Starszak ważył po wyjściu ze szpitala 19 kg. A już miał 21,5. Ostatnio, męczony pewnie bezobjawowym jeszcze wirusem, stracił kilogram. Przez chorobę kolejny z nawiązką.
Nóżki jak patyczki. Łapki takie drobniutkie.

Przymiarka aparatu na zęby zaliczona. Trzy i pół stówy nie nasze. Przy odbiorze kolejne tyle. Gdybym dorwała wróżkę zębuszkę.... Rower se kupił. Bo odłożył. Mi pod poduszkę powinna ładować kasę, bo teraz same wydatki. Bo jedynki się rozjechały i na dwójki nie ma miejsca. A ta goopia dzieciakowi ładowała pod poduchę. ( No dobra. Za szczerby tyle nie dostał. Były jeszcze inne okazje i dziadkowie z wujkami dorzucali.)

Młodszy ni grosza nie dostanie od Zębuszki! Tego też czeka aparat, bo zgryz ma na odwrót. Ćwiczymy, ale młody woli dolną szczenę wysuwać. Jeszcze nie wiadomo jakie spustoszenie zrobi wypad mleczaków.
Młodszy ma też wyleczone wszystkie zęby od dzisiaj. Chociaż to odeszło. Uff.

Brzuch mnie boli.

wtorek, 25 marca 2014

Nasze spa opuściliśmy dzisiaj po południu. W prezencie dostaliśmy receptę na antybiotyk. Starszy ma siedzieć do przyszłej środy w domu.

Ja mam zwolnienie do końca tygodnia, czyli do 28 marca. W niedzielę, zamiast spać do własnego łóżka ( Ślubny mimo rozwlekłego zapalenia oka i ucha dzielnie mnie zmieniał na kilka godzin w weekend ), powędrowałam prosto do lekarza. Cała byłam w wysypce. Lekarka w szpitalu zignorowała. Zresztą dzień wcześniej postawiła diagnozę z odległości dwóch metrów Ale z tego co pamiętam ( w przychodni się czasem widywałyśmy ), to syn ma takie suche policzki. To od tego.

Pewnie, kurwa, na plecach i brzuchu też pewnie dostał od suchych policzków. A w niedzielę, te suche policzki spowodowały wysypkę na moich pośladach, udach, brzuchu, nogach....

Grunt, to trafić na weekend do szpitala! Żadnej diagnozy. Na rentgen płuc zrobiony w sobotę, trzeba czekać do poniedziałku, bo lekarz dyżurujący nie potrafi odczytać zdjęcia.

Gdyby, to były płuca, w poniedziałek zjebałabym pół oddziału. Ślubny zrobiłby raban na pół wiochy. Szczęście, że temperatura w niedzielę zaczęła robić dłuższe przerwy ( a nie co 2h dylemat jaki lek podać, by nie przedawkować ). I już wiedziałam, że idzie ku lepszemu i to nie płuca. I ta wysypka, typowo wirusowa. A nie, przepraszam. Od POLICZKÓW. SUCHYCH w dodatku!

W życiu na weekend do szpitala!!!
Tylko pielęgniarki odwalały kawał dobrej roboty!

czwartek, 20 marca 2014

Czwartek rano.
Wlokę się do pracy nienaturalnie wygięta do przodu. Jajniki mnie nawalają od kilku dni, a od dwóch to już konkret. Tak bolało, że na wizytę umówiłam się w godzinach pracy.
Byłam pierwsza w kolejce. Wpakowałam się i od razu z kałamacha Bo ja się obawiam, że jednak może... pomimo tego żelastwa we mnie, może jednak ciąża!? Albo, jakby nie patrzeć lepsza wersja, torbiel na jajniku. Ale ja do szpitala nie idę. Zwolnienie broń bosze!
- Może najpierw zbadajmy.- uśmiecha się mój dohtor, popychając lekko w stronę tronu.
Pogrzebał, pogrzebał. Żelastwo leży prawidłowo. Ciąży nie ma. Ale jeszcze usg.
- No tak... - zaczyna dohtor z uśmiechem. Miała pani rację....
- KURWA NIE! Tylko nie to!!! Nie teraz!
- Na rozlanie jajnika raczej wpływu nie mamy. - zaskoczony dohtor przestawia mi od środka wnętrzności.
- Oh... Rewelacja!!! Ale na to nie trzeba do szpitala? Rozumie dohtor, pracę dostałam, na zęba już zwolnienie miałam niedawno. Szpital w grę nie wchodzi. Zwolnienie też. - chwila na oddech. A w sumie, to co teraz? Gdzie on się rozpanoszył? Oczyścić tego nie trzeba?
Będzie jeszcze boleć. Jeszcze jest trochę płyny w pęcherzu jajowodu, czy gdzie tam ( medyczne pojęcia, jak i nazwy leków umykają mi szybciej, niż zostają wypowiedziane/przeczytane ). Samo spłynie, do tego czasu będzie boleć. Po pracy leżeć i odpoczywać.
Zgięta podreptałam do samochodu, wręczając Obywatelowi reklamówkę z avonem, gazetami i portkami dla Loff. Czekał na mnie z Typosławem. Dziwnie zamyślony był. A może nieobecny częściowo myślami... Nie wiem. Inny niż dotychczas jak go znam. Inny...

Czwartek po pracy.
Wracam z zakupów, a z naszego domu wychodzi lekarz K. A przecież wiedziałam od Ślubnego, że był godzinę wcześniej, bo Starszy kolejny dzień gorączkuje i niania, nie mogła mu zbić temperatury.
Serce mi stanęło.
- Wpadłem, bo sam się martwię tą temperaturą. Dzwońcie jakby co, ja i tak wlecę wieczorem. Ale jakby wymioty, jakieś plamy na ciele.... natychmiast do szpitala!.
Bosze. Jakie plamy. Jakie wymioty. Tylko, kurwa, nie to! Dawid, nie pozwolisz. Nie pozwolisz, prawda!!!!
- Jak byłem wcześniej, nie mogłem mu głowy docisnąć do klatki, może być podrażnienie opon mózgowych. NIE zapalenie TYLKO podrażnienie.
O czym on gada. To nie o Starszym. Przecież on jest odporny. Zwalczy. Silny jest, mimo że drobny. Cholera mój jajnik. Zgięta wrzuciłam zakupy do samochodu i podreptałam jeszcze do Polo, bo w Lydlu coli ni ma.

Czwartek wieczór.
Rozkłada mnie. Ledwo żywa siedzę na kanapie. Temperatura przeszło 38. Jajnik napierdala swą prywatną wojnę. Ja nie współpracuję, a ten idiota granatami napierdala. Jak już się przemieszczam, to zgięta wpół.
Na szczęście Starszy zwalczył temperaturę. Śpi spokojnie.
Ja też marzę o śnie, ale z niemocy wstania, zalegam na kanapie i oglądam Gesslerową ( tak, czasem tv oglądam. bardzo czasem. )
22.30 ledwo żywa zmierzam w kierunku sypialni.
- Gorączka mu rośnie. Zobacz jaki rozgrzany. - Ślubny szepcze z pokoju dziecięcego.
- Nie mam siły. Padam na pysk. Podaj mu nurofen, albo czopek.
Słyszę gwałtowne podniesienie, bełkot Starszego i... haftuje. Kurwa rzyga!
Adrenalina zrobiła swoje. Spustoszenie organizmu. Armaty, granaty i inne sztuczki jajnikowe zostały zmiecione w jednej sekundzie. Moja temperatura chyba też gwałtownie opadła. Niczym sarna wparowałam do dziecinnego.
- Dzwoń po K!!! Szybko.
Jeszcze jeden rzyg. Na cholerę dał mu to kakao. Dwa dni wysoka temperatura, a ten mu kakao funduje. Bo rzyg kakaowy.
- To flegma. Spływa mu. Nic się nie dzieje. Czopek damy. - Ślubny waha się czy dzwonić.
Oczywiście ja w tych nerwach zapomniałam, że Terrorist urodził się z taką czerwoną plamką nad noskiem. Taką od wysiłku porodem naturalnym. Jak płakał, a wył przecież często, to ona się pojawiała. Potem od wysiłku, albo jak się wkurzał. Też się pojawia. Ale to dotarło do mnie później.
- DZWOŃ!!! Wybroczynę ma.
Wystarczyło. Zadzwonił. K. oznajmił, żeby jechać do szpitala, bo on tylko by wypisał skierowanie. Szkoda czasu.
Ślubny z teściem i przestraszonym Starszym jadą na izbę przyjęć.
Ja latam jak pojebana po chacie i chaotycznie donoszę rzeczy na stół. Lecę wstawić pranie, żeby wyschło na jutro jakby co... Jakie kurwa, JAKBY CO???!!!! Jakie, JAKBY CO!!!!! Przecież, to OCZYWISTE, że zostanie na oddziale. Wysoka gorączka drugą dobę nie do zbicia, a teraz wymioty. I nic innego. Zostanie. Dawid, proszę, oby nie sepsa. Dawid, ty już jesteś tam wysoko, jeśli tam jest ON, proszę...
Usiadłam na skraju wanny. Niewidzącym wzrokiem starałam się ogarnąć, co mi będzie potrzebne. Łzy leciały jak grochy. Tylko nie to! Tylko, kurwa, nie to!
Oczywiście smsa do Loff, bo po chuj ma dziewczyna spać. Niech się denerwuje pół nocy i za zombi w pracy robi.
Ale nie myślałam trzeźwo. Chyba wcale nie myślałam. Działałam instynktownie. Jak pierwotni. ( Smartszitów co prawda nie mieli, ale pewnie o najbliższych osobach myśleli często i dzielili się z nimi np. mięsem. A ja z Loff dzielę się wszystkim, co mnie boli, cieszy, wkurza, martwi... Wszystkim! A ona wrzuca padlinę na fejs-zbuuka i wiem, że wtedy szczególnie o mnie myśli. Miłe to.)
Ślubny zdziwiony, że spakowałam siebie. Był przekonany, że to on zostaje na noc.
Sepsę wykluczyli. Zapalenie opon mózgowych też.
Nie przemilczał moich czerwonych ślipiów. Babcia , która przyszła do Młodszego, udała, że nie widzi. Jednak kobieta kobietę... no nieważne.
Przede mną noc na 15 cm wolnego, obok Terrorista, na jego szpitalnym łóżku....

środa, 12 marca 2014

Dzieci zapodały Bednarka.

Siedzę na kanapie z kawą pod ręką, z gazetą w ręku i czytam zaległe TS.

W głowie burza z piorunami.

Niby czytam, ale przecież słyszę...

poniedziałek, 10 marca 2014

takie chorobowe

Siedzę od piątku na chorobowym, a raczej zębowym.

Planowałam odpocząć w domu pod nieobecność dzieci.

Planowałam leżeć i pachnieć.

Leżeć, pachnieć i czytać.

Leżeć, pachnieć, czytać i spać.

I jak zwykle z planów nici. Kto wie czy tych nici też w tyłku nie mam. W końcu dzieci lubią się dzielić tym, co przytargają najlepszego.

Tak czy siak wracam do żywych. I tylko się zastanawiam dlaczego praktycznie za każdym razem jak zdycham, to od razu wszyscy też do świata zdechlaków ciągną? Nawet Ślubny wyrwał się wczoraj z łagodniejszą odmianą jelitówki przed szereg, a Starszy przywlókł owsiki i stan podgorączkowy, a to drugie oznacza, że spędzę jutro z dziećmi więcej czasu niż planowałam.

A wracając...

Dobrowolnie dałam sobie wydłutować kolejną ósemkę. Bez cięcia dziąsła się nie obeszło.

Do dzisiaj rana wyglądałam jak chomik. Chomik, który wepchnął sobie orzecha włoskiego w lewy polik i jeszcze marchewki dowalił. Dzisiaj wyglądam jakby marchewka się rozpuściła.

Nawet dwa z czterech czy pięciu szwów ujrzałam, tak mi się udało szczenę otworzyć.

I dorwałam się do ciasta. Od dzisiaj nie chodzę głodna. Ulubione kaszki dla dzieci wychodzą mi bokiem. Chyba już nie należą do ulubionych. Ale możliwość jedzenia oznacza koniec z płaskim brzuchem w godzinach wieczornych. Cóż, coś za coś. Chodakowskiej ze mnie nie będzie. I dobrze. Wolę swoje odbicie w lustrze niż jej. Zwłaszcza jeśli chodzi o górne partie. Tak do szyi....

Cóż, chyba wypiję kawkę, żeby mieć siłę na czytanie jak już pijawy zasną. Jedno dziecko wykończyło mnie dzisiaj. Jutro chyba cekiny Loff będzie szykować, bo nie zamierzam puszczać Bantka na drugi dzień rekolekcji. Chyba mu dzisiaj zaszkodziły. Jak dobrze, że zawsze mogę poprosić Loff, żeby Gustaw streścił Terroristowi nauki przez telefon.

I tu byłaby niezła komedia. Chyba, że się mylę...

.... mnie też już dupa swędzi.....

Jakiś czas temu starsze dziecię wymyśliło, że go dupsko swędzi.

Obserwowałam, obserwowałam, zapomniałam.

A dzisiaj trafiłam na jego kupsko. Przez przypadek znalazłam się w łazience, jak Bantek szykował się do podcierania pupy. Już miał pół rolki zwinięte do podtarcia i jeszcze zwijał. A mój wzrok nie wiedzieć czemu ( chyba podświadomie pamiętałam o tym swędzeniu ) zanurkował w toalecie. I aż mnie zwaliło na kolana, tak się przyglądałam. I co widzę...

Pełno białych niteczek. Już to kiedyś przerabiałam. Co prawda nie bawiłam się w wygotowywanie pościeli, ręczników i takich tam. Dostali syrop czy coś, pościele zmieniłam, wyprałam i przeszło.

I dziś wieczorem przyjedzie lekarz z receptą na środek odkażający.

Chyba mu zadzwonię, że mnie też już dupa swędzi...

.... i koniec kropka pl....*


Długo przewijał się ni to katar ni nie wiadomo co u Dejwa.  I wyszło szydło z wora.

Od piątku dzieciak nie swój.

Od wczoraj nie możemy zbić temperatury. Co zejdzie, to zaraz podbija do 39+.

Jak katar, to i kaszel. Zwłaszcza w godzinach nocnych lubi się pojawić. Bo spływają gluty do gardła. I latam tak w nocy i myję rzygi z podłogi. Dobrze, że ktoś dba o moją kondycję fizyczną. W dzień jakoś nie mam czasu na uprawianie sportu.

Młody ogląda bajki między 1.oo a 2.3o. Ni jak nie kuma, że noc. Czego się dziwić, z taką temperaturą, też zwisałoby mi czy dzień czy noc, a bajka tudzież odmóżdżający film byłby jak najbardziej pożądany.

Potem wszystko wyłącza i przychodzi mnie poinformować, że idzie spać. I tego nie kumam ja. Po jaką cholerę mi ta informacja w środku nocy! Idzie to idzie, a jak jeszcze pamięta o zaliczeniu toalety, to zajebiście, ale po jaki czort się tym chwalić? Jakby rano nie mógł mnie oświecić jakim cudem w łóżku się znalazł. ( No może by mógł, ale rano twierdzi, że po nocy nie łaził. Cóż, pewnie mi się śniło, tylko czemu tak ziewam?)

Młody jest całkiem bezobsługowy, póki temperatura go nie dopadnie. Wtedy leży na kanapie z pilotem w łapie i dyryguje : Bantek, nie skacz mi tutaj. Idź posprzątaj pokój. Mamo pić! Mamo nosek! Mama zimno. Mama za ciepło. Piććććććć!!!

Wysiadam. Wrócę jak mu przejdzie!

Zastrzyk już przyjechał z lekarzem. Lekarz wróci w okolicach wieczornych, żeby lek umieścić w dupsku Młodszego. I jeszcze przywiezie receptę.... na środek odkażający....



* często używany tekst Młodszego

wtorek, 4 marca 2014



Ale powiedz... Się potem inaczej siedzi w domu jak masz w głowie, że tylko niedziela i znowu zapiernicz, nie? ( Loff  pije do mojej zmarnowanej "śledzikiem" nocy. i do tego, że jak się pracuje, to inaczej się postrzega weekend) Inaczej się odpoczywa. No wtedy to się odpoczywa!

Wiesz, ja wreszcie mam pole manewru. W pracy odpoczywam od domu, w domu od pracy, a i wizja wakacji w innym miejscu zaczyna się inaczej malować. Kiedyś ja nie miałam jak odpocząć od miejsca, w którym non stop byłam i to ciągle w tym samym składzie.


wtorek, 25 lutego 2014

Z pracy wyleciałam punkt 16.oo, bo oczywiście zamówienie na fajrant wpłynęło i parę innych szitów. A bo nie wspomniałam, że po 15.oo planowałam się ulotnić. No co! Przed 14.oo mogłabym, ale nie wypada bladym świtem Kurporacji opuszczać.

Sałatki w Lidlu nabyłam na jutro, mięsny zaliczyłam, odrobiłam ze starszym lekcje, upiekłam ciasto, wyprasowałam i pranie zrobiłam. Odżywkę na włosy nałożyłam i czekam.... może nie wypadną.

I jeszcze pieczarki na jutro przypaliłam.

I jeszcze poczytam.

Ileż rzeczy można zrobić wychodząc o normalnej godzinie z pracy....

Ileż rzeczy można zrobić chodząc do pracy....
I na co ja ryczałam, że dzieci zostawiam z obcą osobą. Że to nie moment na dostanie pracy, jak i tak już tyle siedziało się w domu. Pół roku dłużej różnicy nie robi.

No na co tyle nerff straciłam?

Było wieki wcześniej podjąć tę decyzję.

Niania dawno z Kubusiem poszła ( czasem odbiera go z przedszkola razem z Młodszym i przychodzą do nas- od niemowlaka go niańczyła).

Nie pamiętam za bardzo w jakim celu roletę w łazience podniosłam. I aż oczy przetarłam. To ja mam jakiś widok za oknem? Okazało się, że tak. Podwórko teściów, drzewo, dom Sumsiadki.

Młodszy mnie uświadomił, że pani Efa się obsłużyła w środkach czystości i umyła okno + wannę. I nawet się nie pochwaliła.

Mam nadzieję, że się jutro rozpędzi i salon z dziecięcym zaliczy. Do sypialni nie wchodzi.

A tak na poważnie, to bardzo mnie to czyste okno zaskoczyło. Nie musiała przecież.

No chyba, że zastanawiała się, na którą stronę wychodzą okna i postanowiła najmniejsze umyć.

Tak czy siak taka niania to skarb. Ogarnie, lekcje pisemne z dzieciakiem odrobi, obiad ugotuje...

Szkoda, że tylko do sierpnia. Bo mam nadzieję, że mi nie zwieje wcześniej.

czwartek, 20 lutego 2014

Kolejny ciężki dzień.

Jak wleziesz w gówno, to potem ciężko strzepnąć z buta!

Bakteria znowu w wodzie grasuje. Drugi palec mi się zaczyna pieprzyć.

To na tyle.

PS Dowiedziałam się dzisiaj, że do końca roku pracę mam.


środa, 19 lutego 2014

Dzisiaj miałam kiepski dzień. 

Nie dość, że spałam na stojąco, to jeszcze same gówna zaczęły wypływać.

Najpierw się okazało, że cysterna nie podjechała na załadunek. I jakby nie patrzeć, towar na czas nie dojedzie do klienta. Cały dzień przepychanek, a na koniec i tak wyszło, że dojedzie z opóźnieniem.

Tłumaczenie Tekli, że będzie opóźnienie . O dziwo milczała dzisiaj. Jutro pewnie zacznie się atak in English.

Mój ulubiony spedytor nawalił. Bardzo.

Potem Ulubieniec jednak podpieprzył mi towar.

A potem trzeba było jeszcze wcisnąć w grafik dziesięć ton. I się dało, ale łatwo nie było.

A na sam koniec zaczęłam się obawiać czy mój kierowca oby bez papierów jakimś cudem nie opuścił zakładu.

Przed osiemnastą byłam w domu.

wtorek, 18 lutego 2014

Niania była. Dzieci niby grzeczniejsze. ( W końcu postraszyłam siedzeniem w instytucjach do godzin wczesno-nocnych.)

Pojawił się u mnie... powtarzam... U MNIE... badyl. Bezczelnie rozpanoszył się na kolumnie pod tv ( dobrze mu tak, długo w tym miejscu nie pociągnie ).

Cóż. Urodziny Ślubnego.

Wracam do chałupy, po konkretnym wymacaniu cycków przez głowicę łu-łes-gie. Już po zagęszczeniu parkingu pod domem widzę, co się ma na rzeczy. Teście na kawce. Akurat kupiłam tort. Akurat mój wzrok padł na dwie, DWIE róże. Akurat zahaczyłam okiem o... no właśnie... o to coś z liśćmi na boki a po środku czerwony odwłok.

Cóż. Nawet nerff mnie nie dopadł, tak jak za każdym razem.

Czyj badyl jest? Ślubnego!

Kto powinien dbać o swą rzecz? Ślubny!

Kto zapomni podlać rzecz? Ślubny!

Gdzie rzecz stoi? Pod tv. A tam nie wiem czemu przecudne kwiatuszki bardzo szybko opadają z sił.

Niech se kwiatek stoi.

PS. Po konkretnym wymacaniu ex-mleczarni, ex-mleczarnia boli.
Dwa, to mam jakiegoś guziola i powiększone węzły chłonne. Ponoć taka ich uroda, bo oby dwa są powiększone tak samo.
Trzy, nie co rok na badania, jeno co pół. Bom naznaczona przez geny rodzinne.

Ot i tyle. Po diabła tyle nerff?????
W pracy zaczęło iść gładko, co oznaczało, że wyrobię się z dokumentami i zdążę do lekarza.

I jak już się tak piknie układało, jak procedura przez moje i Łysego nieporozumienie była przyspieszona o całe trzydzieści minut..... przyszedł kierowca z pytaniem Kiedy zaczną mnie ponownie ładować, bo jakieś dwie godziny temu był telefon, że mają przestać? Że co!!!!! ŻE CO!!!!!!!

Potem życzliwy Mój Ulubieniec podpierdolił mi to co było dla mnie. A właściwie zanim kierowca przyszedł z pytaniem. Kierowca go wybawił, bo poleciałam z pianą na pysku na plac.

Ulubieńcowi tylko wplatałam resztki złośliwości między syk wydobywający się drukowanymi literami z mych ust, a składający się z delikatnego napomknięcia jak będziemy rozmawiać, jak dla mnie zabraknie towaru.

Nie minęła godzina... dotarło co powiedziałam do zakutego łba Ulubieńca....i przylazł się "upewnić" czy przy takich i takich ilościach, przy ilościach potrzebnych p. A, przy moich załadunkach, dla niego starczy.

Wyszło, że starczy. Jak nie, będzie wojna!

Ulubieniec kuźwa. Jak na takich patrzę, a co gorsza jak ich słucham, jestem w stu procentach za aborcją.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Niania chce zrezygnować. Dzieci są za żywe.

Nosz kuźwa, martwe mają być!

Wczoraj ferie się skończyły i chyba logiczne, że będę jej potrzebować. Zwłaszcza, że tak się umawiałyśmy. Dzwonię w niedzielę, żeby dogadać się co do godziny. A ona zdziwiona, i że wnukami się zajmuje. I że nie wie czy da radę

A dzisiaj rano jak wiozłam Starszego do szkoły, to szła z wózkiem głębokim. A takiego małego wnuka nie ma. Ale ma się takim maluchem opiekować od sierpnia, września - uprzedziła na samym początku. Uczciwie. I pewnie dzisiaj też się zajmowała.

Jutro ma niby przyjść. Tzn odebrać jednego z przedszkola, drugiego ze szkoły.

Zaraz powinna zjawić się po klucz. Zaczynam się obawiać, czy przyjdzie.

I znowu nerwówka...

piątek, 14 lutego 2014

Wczoraj w pracy ogłosili, że jest całkowity zakaz używania wody pitnej ( z kranu) do celów spożywczych nawet po przegotowaniu. Naczyń też nie można w niej myć nawet po przegotowaniu. O dziwo można się kąpać. Pod warunkiem, że nie ma się naruszenia ciągłości tkanki skórnej.

Otóż ja mam śmierdząco - sączący się paluch.

Poleciałam do lekarza. Dostałam maść z antybiotykiem.

Wymazu nie zrobiłam, bo po użyciu maści badanie może być zakłamane. I mało skuteczne. Super kurwa!

Na szczęście z palcem lepiej.

Ale widziałam zdjęcia w necie, co potrafią te bakterie... Wybroczyny krwiste....

Morfologia o dziwo ok. Mimo fatalnego samopoczucia. Włosów staruszki. Paznokci łamiących się na zawołanie. Wiecznego, wręcz przewlekłego zmęczenia.

I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno włosy i paznokcie były moim atutem. Silne, mocne, grube....

środa, 12 lutego 2014

W poniedziałek nakitowałam dermatolog, że mi palec gnije. W celu natychmiastowego przyjęcia.

Dzisiaj palec zaczął śmierdzieć. Pokarało!

Niby jeden z najgorszych rodzajów egzemy. Mydełko za 75 zyla. Maść sterydowa. Maść konopna.

Wymazałam z pamięci nieplanowany wydatek. Po co się wkurwiać!!!

Wracając do palca. Śmierdzi. Mniej lub bardziej, ale wali. I jeszcze płaszczyk mój kciuk sobie zafundował. Wygląda jak skóra płaza jakiegoś. Kameleona czy jaszczurki. Tylko kolor żółty-brąz.

Ohyda.

Wykonywanie najprostszych czynności kończy się pękaniem pancerza. Jakoś nie widzę szybkiego wyleczenia :(

A jak mi go upie.... odetną?

czwartek, 6 lutego 2014

Dałam sobie odebrać jedną czwartą mądrości. Ale z drugiej strony, co to za mądrość, która pozwala na częściowe usunięcie siebie?

I jeszcze dohtor z tą wielgachną igłą nie w tę mądrość, którą zaplanowaliśmy wycelował. Rabanu łapami narobiłam, czyli krzyczałam milcząc = bezcenne dla faceta.

No i wycelował w dolną, prawą ósemeczkę. Bałam się jak cholera tego znieczulenia, bo co życzliwsi zdążyli mnie nastraszyć. I nie, że tylko na Ciebie Loff zganiam, bo większą część odwaliły babsztyle z pracy. Do tego stopnia, że nastawiłam szefa, że może się zdarzyć, że mnie nie będzie. A szef też akurat urlop miał zaplanowany.

8.2o usiadłam na fotelu. Po zaliczeniu apteki, zakupu mięsa i dostarczenia go niani, w pracy byłam o 9.3o. Ucho mi znieczuliło i dziwne uczucie miałam, gęba też pod wpływem znieczulenia dziwnie się zachowywała, ale było wsjo ok. Ibuproma zapodałam i ból minął.

A mądrość była pokaźna. Z wrażenia zapomniałam wspomnieć, że ja ją na wynos poproszę. I nie poprosiłam. Ale mam drugą szansę, bo lewa dolna też do wywalenia.

Po wyrwaniu zęba dohtor wyciął sporą część dziąsła. Taki stan zapalny miałam.

A potem zaczął kręcić, co do ceny. Niby byliśmy umówieni na 150 zyla, ale że on nastawiony na drugi, a tamten zdecydowanie droższy będzie, bo bez nacięcia dziąsła i dłutowania się nie obejdzie, zaczął cenę pod droższą opcję podciągać. Wyjęłam 150, położyłam i podziękowałam. Zszokowany nie zareagował.

środa, 5 lutego 2014


Dzieci śpią od doooobrej godziny. Nagle schodzi z łóżka Starszyzna. Zaspany, nie bardzo kumający.

W tym samym czasie, ja przenosiłam swe dupsko w rejon kuchni. Spojrzałam w stronę Terrorista.

I biegiem w jego stronę.

Otóż moje dziecię otworzyło swą szafę. I byłam święcie przekonana, że zasikał już połowę spodni, które są na dolnych półkach.

Wybudzone moim dzikim okrzykiem dziecię, ofukało mnie i wnerwione podreptało do toalety.

****

A mojej Loff jebły dzisiaj chrystusowe....

wtorek, 4 lutego 2014

Dzisiaj też o dziwo o 16.oo śmigałam po błocku w stronę Myszy, która już raczej nie szara a błotnego kolorytu nabrała. Załadunek co prawda trwał długo, ale szybko zaczęli. I wyszłabym o 15.oo, ale obudzili się wszyscy i mailami zasypywali skrzynkę. I wszystko na wczoraj. A jak w godzinach rannych pisałam w łobcym języku, to cisza była. A bliżej południa to się już pokładałam na biurku, takie zmęczenie mnie dopadło. Potem było tylko gorzej.

No ale... wyszłam przecie, to co się rzucam.

Wyszłam i zaraz do dentysty z Młodszym. Starszy z nami, bo miałam niecny plan wpakować go na fotel w celu zlokalizowania dziur ewentualnych. I się udało. Niestety ma dwa robale. Pocieszające, że pracuję z mężem pani doktor i to, że kiedyś też pracowałyśmy w tej samej instytucji. A co za tym idzie, Katek będzie miał te dwa robale wypędzane całkiem bezpłatnie. Pani doktor raz w tygodniu jest w szkole i weźmie Katka na szkolny fotel dentystyczny.

I jeszcze siedem, a może sześć ( i tak za dużo!!!!) przed Młodszym. Płatnie. Niestety.

A moje lumpy na wizytę u Pani Od Ząbków odwalili się w marynary i świeżo nabyte przeze mnie wczoraj w Lidlu błękitne dżiny. Dida dorzucił w pakiecie muszkę, którą wydębił od dziadka. Istny cyrk.

poniedziałek, 3 lutego 2014

Właśnie wepchnęłam w siebie kinder bueno i bounty. A co tam, że po kryjomu przed dziećmi. Coś mi się na nadchodzący łokres należy! Zresztą śpią.

Udało mi się wyjść z pracy przed 16.oo. punkt 16.58 z siatami zakupów wpadłam do domu. Niezły rezultat patrząc na ostatnie tygodnie. Szkoda, że Ślubny w delegaci. Zakupy by mnie ominęły.

Niania po 4 godzinach w sobotę, dziś tak na prawdę przeszła test. Cały dzień wytrzymała, ugotowała obiad i jeszcze z odkurzaczem latała ( z relacji Didy wiem o odkurzaczu ). Dida zachwycony. Katek... cóż... chwilowo testuje. I denerwuje. Ale też chyba ją lubi. Dużo się z nimi bawi.

Zapowiedziałam w pracy, że jutro najdalej 16.30 wychodzę, bo młodszy ma dentystę. I może się palić i walić. Nie zostanę. Szef z uśmiechem na twarzy ochoczo się zgodził. ( W końcu nie miał wyjścia.)

A w środę idę na angielski. I właśnie sobie uświadomiłam, że nie wiem na którą. Fak! I nie mam numeru do babki. Fak! Fak!

Wygląda na to, że mam robotę w necie od rana. Żeby przypadkiem się nie przepracować.

środa, 29 stycznia 2014

Terrorist stoi w łazience z tubką pasty w ręce i stara się ją wycisnąć. Utrudniał sobie tylko leciutko... zgiął tubkę w połowie, spychając pastę na koniec tuby. No nie miała prawa wyjść.

Daj pomogę ci. - wyciągam górne odnóże w stronę tuby.

Nie. Mama nie! 

Dlaczego?

Bo staram się być ę...ę... jęteligeeeentny.

piątek, 24 stycznia 2014

- Miszelin, wyobraź sobie, że masz 2 cukierki. I mama da ci jeszcze dwa. Ile będziesz miał? - młody zafascynowany szkołą Terrorista. Kuję żelazo póki chętne.
- A jakie? 
Czy to cholera ważne jakie!
- No czekoladowe.
- A to nic nie będę miał, bo jeszcze mi zjesz!

I miał dzieciak rację...
Często wchodzę do wanny po dzieciach. Tak mam. Dolewam tylko wrzątku, bo uwielbiam rozgrzać się do czerwoności. Wczoraj też tak zrobiłam. Niestety dzieci lubią mieć pianę podczas kąpieli. Ja nie znoszę jakichkolwiek dodatków. Wody ma być dużo. Woda ma być bardziej niż ciepła. Wszystko czego potrzebuję.

Ale wlazłam w wodę po nich. Puściłam mega ciepły strumień. Piana zaczęła mnie otaczać. Zaczęła układać się w kształty.

Profil mężczyzny. Przez myśl mi przeszło, że przypomina mojego Tatę, ale szybko odrzuciłam tą wizję. Może dlatego, że ma swoje lata, czuje się raz lepiej raz gorzej, a ja za rzadko tam jeżdżę. Wiem, że za rzadko, ale jednocześnie jestem zbyt leniwa i zaszyta we własnych kątach, żeby ruszać z całym majdanem częściej. Tym bardziej, że mój Tata nie jest łatwy. Dużo kosztują mnie te wyjazdy. Najpierw nastawienie, że jedziemy. Potem odreagowanie po powrocie...

Ale Rodziców ma się jednych. Nie ważne jacy są, ważne, że są! Mój Tata zawsze chciał dla mnie i Mamy dobrze. Szkoda, że dla każdego DOBRO oznaczało i oznacza co innego. Nie da się zaplanować komuś życia punkt po punkcie, bo tak się wydaje, że dla córki/ żony będzie najlepiej.

Tak czy siak, piana dalej układała się w swoje wzory. Profil  jeszcze bardziej podobny, wyraźny.

Ja w takich sytuacjach raczej w popłoch wpadam. Że to znak. Że może akurat w tym momencie coś złego się stało. A przecież mam powody do obaw, ostatnio większe niż wcześniej. Teraz praktycznie może stać się wszystko. W każdym momencie.

Odkąd pamiętam, żyję w stresie o Rodziców. Jak nie choroba Mamy, to wiek Taty. I tak od dziesiątego?, dwunastego? roku życia!

... i ta piana. Profil jakby bardziej na wprost się obrócił. Już nieźle zaniepokojona pewnie zamieszałabym tą cholerną pianę, żeby wszystko zniknęło. Ale... No właśnie. Kot się pojawił. Obok twarzy. Najpierw profil. Potem bardziej z przodu. I znowu profil siedzącego kota z ogonem w górze. Grubaśny był ten kot. Zupełnie jak Kicia Taty.

Twarz Taty i zaraz obok wpatrzony w tę twarz kot.

Zupełnie jak głodna Kicia w pana.

Cały czas mam ten widok w głowie.

 Jestem ciekawa, co to oznaczało. Z drugiej strony boję się dowiedzieć...

Czuję, że mam mało czasu. Coraz mniej.

Nie umiem żyć bez tej myśli. Od kilku miesięcy znowu mnie osacza. Zaprząta głowę.

I ta piana....

czwartek, 23 stycznia 2014

Fundnęłam sobie dwa dni wolnego. Plus weekend.

Bo w pracy dziwnie luźny grafik.

Bo ledwo żyłam wczoraj, takie przeziębienie mnie dopadło.

Bo żal mi dzieci, które zapchane, kaszlące, blade i z przekrwionymi oczami muszą chodzić do instytucji.
( Babcia dała wyraźnie znać, że chorych nie bardzo, bo potem sama choruje.)

I tak sobie siedzimy od rana w domciu. Miszelin chwilowo wybył na Dzień Babci i Dziadka do przedszkola. Na sam występ. Już wczoraj przygotował sobie eleganckie ciuchy. A dzisiaj od 6.30 pytał kiedy zrobię TEN obiad ( wiedział, że pojadą po obiedzie).

Więc przygotowałam dwudaniowca. Jak wróci dostanie drugą porcję paszy.

Dwie godziny przed wyjściem okazało się, że koszula, którą koniecznie musi założyć, inna w grę nie wchodzi, jest umazana ... uwaga... błotem! WTF?

Wyprałam, wyprasowałam, suszarkę w odpowiednią dziurę wpakowałam i czary mary, koszula jak nowa.

Ogólne porządki, które ostatnio przypadły w pakiecie Ślubnemu, też wykonałam. I dziwne jest tylko to, że jak chodzę do pracy, to jakoś nie zwracam uwagi na szczegóły. Dzisiaj ledwo widoczny paproch na dwukrotnie odkurzonej podłodze razi po oczach.

 Niby wczoraj ledwom siedziała na swym przewygodnym fotelu, przy uporządkowanym, najlepszym biurku na tej planecie. Ledwo, ledwo. Czasem nawet łeb mi opadł i se poleżałam na nim. Kawkę biurowa kumpela mi pod nos podsuwała. Herbatkę cieplusią sobie zrobiłam.... i wylałam na lapka! ( lapek działa, komp też). Łysy rzucił się na ratunek. Ręczników papierowych naznosił, powycierał. Kurz przy okazji starty :)

I się tylko cholera zastanawiam! Tak mi tylko w tyle głowy przemknęło.

Co mi odjebało, żeby wolne brać?

Padam na pysk.

wtorek, 21 stycznia 2014


Loff miała kolędę jakoś chyba niedawno. Wczoraj?

Przyszedł taki w kiecce od Chanel. Nie, że widziałam. Ale jak w kiecce, to śmiem twierdzić, że większość z tej profesji lubi rzeczy dobre gatunkowo. A mała czarna od Chanel... musi być dobrego gatunku -  w tym przypadku długa czarna!

Ale ja nie o kieckach mam zamiar, bo nie znam prawie tematu.

Ot i cała moja kobiecość wylazła na wierzch!

W każdym razie wchodzi ksiundz. I zagadkę na wstępie ( a może już po zalaniu ścian wodą? ) przeszczęśliwej z wizyty Loff zadaje. Obywatelowi też.

Moje dzieci, a jak długo Wy małżeństwem jesteście?

I już widzę moją Loff. Normalnie jakbym tam była. Odruchowo chwyta za obrączkę... tffu kajdany... i się zastanawia, jak tu kurna luknąć w ściągę. Przecie pod tym złotym na palcu jest odpowiedź!

Małżonek też średnio w temacie obeznany, ratuje sytuację: No my się znamy .....yyyy... ,że ho ho!


Loff ma Typosława. W sensie psa. Gofera, Wafla, Cycka, Cipka.... różnie na niego wołali :) W każdym razie Typek to pies.

I ten ksiundz, chyba jednak niezbyt rozgarnięty, gada, że koty lubi. Niech on się cieszy, że Typcio kiecki mu przy kolanach nie urąbał zębiskami.

No ja koty też lubię. Ale jakbym już tak szwendała się po obcych domach, to raczej u rodziny z psem nie wspominałabym o kotach.

I Loff mnie się pyta dziś ( stoję w zimnym korytarzu wciśnięta w grzejnik. a ludzie chodzą dookoła i jak na debila patrzą ) No normalny on?

A jaki normalny facet popyla po ulicy w kiecce? - się pytam.

Ot i po kolędzie. Tak jakby się załapałam. Jak była u mnie, to w podskokach zaciągałam rolety. Niby, że nikogo w domu.

sobota, 18 stycznia 2014

Szykowałam się do pracy z karimatą i oczojebnym śpiworem, żeby mnie nie zdeptali jak się koło biurka rozłożę. Tylko ani karimaty, ani oczojebnego śpiwora na stanie brak.

Za to zrobiłam kanapkę więcej, płatki dorzuciłam do torby, dotleniłam porządnie, przed kilkunastoma godzinami w pracy, przy odśnieżaniu cholernego samochodu.

Z przystanku zgarnęłam kumpelę z biura i jej mamę. Cudem wyhamowałam na tym przystanku. Warstwa rozmemłanego śniegu pokrywającego lodem pokryty asfalt... to nie dla mnie warunki.

Ledwo wlazłyśmy na schody słyszę: Czy któraś z pań, to Ania? 

Cholera już czekają! Jak weszłam do biura miałam trzy zestawy dokumentów do przygotowania na pięć dzisiejszych. Pogięło ich, żeby tak  w jednym czasie się zjawić!!! Z drugiej strony....hmm... im szybciej zaczną się ładować, może nie wyjdę późną wieczorową porą?

Dzień zapierdalał jak szalony. Ja swoim rytmem starałam się opanować sytuację i wyrobić na czas. Żeby nikogo nie przetrzymywać. Im szybciej wyjadą, tym szybciej będę w domu.

Szef szefa ze Ślubnym szwendali się po biurach. Szef też zniknął na pół dnia z moją prawą ręką Daryją. Ślubny zgotował im inwentaryzację, bo coś mu jakiś czas temu podpadło. I teraz miało być na szóstkę z plusem. I tak latali po magazynach i liczyć na nikogo nie było jak, tylko telefonicznie.

I jeszcze rozmowa na komunikatorze ze Stephanem, czy jak mu było. Szef mnie wybawił, bo ja nawet w ojczystym języku nie kumałam czym się różni 6018 od 6016 ( nazwy jakowyś mazi ). Ale też nikt ode mnie tego nie wymaga. I tego się trzymam.

Szef zaraz po 16.oo kazał zostawić papierzyska dla ostatniej cysterny i zmykać do domu.

N-I-E -M-O-Ż-L-I-W-E!

Pięć wysyłek i po 16.oo do domu? Czasem mam tylko dwie i ryjąc nosem w ziemi sunę po 18.oo do dzieci.

Idź już, idź kobieto! Odwaliłaś kawał dobrej roboty dzisiaj! Dzięki. - to słowa szefa.

Wieczorem przychodzi sms do Ślubnego (pracujemy w jednej korporacji, w innych działach ) "(...) i szacun dla Żmijki za dzisiejszy dzień!"

I czy tylko ja nie widzę nic nadzwyczajnego w tym, że ogarnęłam to wszystko? Dzień jak co dzień, tylko ciut więcej papierzysk, telefonów, maili. Byłam wdzięczna losowi, że od rana nic się nie posypało i nie wydłużyło całego cyklu o kilka godzin. Ot i tyle.

Ale podobno ( podobno, bo Ślubny między wierszami się zdradzał ) szefowie są zadowoleni z mojej pracy, a dzisiejszy dzień tylko ich w tym upewnił. Szokiem bowiem jest, że po miesiącu ogarniam to wszystko, łącznie z SAPem nigdy wcześniej nie mając z tym styczności.

A dla mnie coś nie do przeskoczenia. Angol, którego nie używałam więcej niż używałam doprowadzony do .... No właśnie do... Nie jestem w stanie tego osiągnąć w tak krótkim czasie, z takimi powrotami do domu jakie mam plus jeszcze lekcje Terrorista. Czasu dla Miszelina praktycznie nie starcza.

A potem jak już przygotuję wszystko na rano - padam na pysk i bynajmniej jakiejkolwiek wiedzy nie przyswajam. Bezmózgo gapię się na jakiś film. W porywach lepszego jarzenia uda mi się kawałek gazety przeczytać.

A na koniec dnia, jak wracałam do domu, straciłam panowanie nad samochodem. Skręcałam z bocznej w lewo, na główną. I Szara się odwróciła w kierunku, z którego wyjechała. Szczęście, że wszyscy trzydziestką się przemieszczali. Szczęście, że nie wysiadłam i nie poszłam pieszo. Dom praktycznie w zasięgu wzroku już miałam...

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Jakoś mi tak dziwnie. Jakiś taki dziwny posmak czuję. Takie nie wiadomo co. Niby jeszcze tu, a jednak jakby jednak już w innym wymiarze. Niby nic się nie stało. Tak jak dawniej sunie, idzie, biegnie, zapierdala dzień za dniem. W zależności od etapu życia, na którym byłam, jestem, będę...

Niby nic. A jednak. Kitkę od niedawna noszę. Bo mi szkoda włosów, które po kuracji przewitaminizowania wit. A w organizmie ( a jaki mi pryszcz wyjebał na okres, a kuracja przedłużona była o całe 8 tygodni! taki na pół polika! bo zdrapałam, o! ) i na zimę stały się strasznie sianowate. I jeszcze loki mi takie murzyńskie po prawej stronie głowy, właściwie jeden kosmyk, na resztę podatną, ale jednak prostą się pojawiły. Ale każdy włos z osobna tym drobnym loczkiem, jeden obok drugiego.... siano jak nic. No patrzeć na siem nie mogę. A zawsze włosy były moją dumą. Niby na co dzień nie dbałam, ale podświadomie wiedziałam, że się podobają.

I a propos tej kitki  ( gęste, grubie i sianowate kudły nie pałętają mi się po twarzy ) i obecności okularów na nosie... no nie uwierzycie... Normalnie ZMARCHY pod łokiem prawym i ciut mniejsze pod łokiem lewym dojrzałam. Takie od razu DUŻE??????

I składałam dzisiaj koleżance ze studiów życzenia urodzinowe. I pomyślałam, że stara już ta moja Karola. I za chwilę : Cholera!!! Przecież za równe sześć miesięcy ja też tyle kończę!!!! 

Na co dzień całkiem młodo się czuję, jeszcze nikt mi nie dał tyle lat co mam, wręcz niektórym oczy ze zdziwienia się rozszerzają  ... tylko czasem patrząc na pokolenie nastolatków zazdroszczę im. Tej beztroski, której wtedy nie doceniałam i problemów, które były olbrzymie, a z dzisiejszej perspektywy zadziwiająco śmieszne. I patrząc na nich, uświadamiam sobie, że jednak jestem starsza niż mi się wydaje....



sobota, 11 stycznia 2014

Właśnie wypiłam całą wodę po kiszonych ogórkach. Prosto ze słoja. Po co bawić się w kubki.

Czekam na sprita, fantę, colę, pepsi, wodę mineralną gazowaną.... cokolwiek, co jest zimne i gazowane.

Mam smaki.

Mam okres.

W tyle głowy krąży: Byle nie dziewczynka.

Po raz pierwszy w życiu nie myślę o słodkim co pięć minut.

Po prostu mam smaki na pomidory, wszystko co kwaśne, kiszone, wędzone będące łososiem....

Organizm domaga się zdrowszych rzeczy niż czipsy, czekolada w tonach, zapiekany i szemrane pizze???

Co za czasy nastały! Co za czasy....

czwartek, 9 stycznia 2014

Kurwa. Mam smaki.

Ogórki kiszone... mniaaaaam!!!!!!!!!!!!!

Wino półsłodkie... właśnie w siebie wlewam... do tej pory unikałam win.... alkoholu w ogóle!!!!... wino jeno z Loff mi wchodzi.... chyba tak jestem wciągnięta w rozmowę i wpatrzona w Loff, że nie wiem kiedy i co w siebie leję, tylko potem dziwnie mi się do domu wraca... hmmmm.

Kwaśną kapustę bym pożarła.... a niby nie lubię !

Łososia wędzonego wpierdalałabym kilogramami...., ale mi się zawiniątko od teściowej skończyło. Przepyszne. Z domowej wędzarni. Jesooo... zaraz wbiję zęby w stolik tak mi ślina cieknie....

A Geslerowa wpierdala mussake. Matko! niby, że okropna, ale ja pamiętam smak z Grecji... pyyyycha.

Właśnie wysłałam Ślubnego po kebaba.

I pomyśleć, że przed i w trakcie okresu całe życie miałam ochotę na tony czekolady.

Hmmm.

****

Pożarłam. Ledwo palcem ruszam, żeby klikać. Ale jeszcze bym coś...

I gdyby w tym kebabie więcej ogórka kiszonego było. I zamiast surowej sałaty, kiszona kapusta.

A gdyby jeszcze śledzia tam dorzucili....


Mówiłam, że pracuję praktycznie z samymi facetami? Nie! To piszę. I te facety, to klną jak szewcy. Nie, że ja święta jaka czy co. Co to, to nie. Potrafię wiązankę puścić. Lekko mi przez usta przepływają takie kwiatuszki. Zwłaszcza jak mi kto na odcisk nadepnie. Krzywo spojrzy. Nie daj boszeee odezwie nie w te dni. No słodka potrafię być. Loff może potwierdzić.

Ale co te moje współtowarzysze niedoli-za-biurkowej potrafią odwalić... łolaboga. Pierwsze dni byłam w szoku. Broda cały czas obita o kant biurka, tak mi szczena opadała.

Dla odmiany ostatnio sama błysnęłam. Zaledwie wczoraj, odkrywszy, że ładowarka smarszita mi nie ładuje, poprosiłam Łysego, żeby pożyczył mi swoją. Ledwo wyjął z szufladki...

Łysy.... mogę wejść pod biurko???

No co? Brzmi jak brzmi, zresztą pokój obok też ryknął śmiechem. Ale co ja mogę, że tylko tam zlokalizowałam puste miejsca w przedłużaczu. Co tam, że praktycznie za sobą, na normalnej wysokości też miałam wolne.

A dzisiaj postanowiłam zmienić wreszcie kalendarz, bo zamówienia na luty wpływają, a mi się na styczniu kończy. Łysy dał nura do swej szafencji, gdzie ma fpip i ciut jeszcze kalendarzy. Firmowych i prezentowych, od gości innych firm współpracujących ( fakt, jak zaczynałam, to szwendało się tego ludu tyle, że ho ho! pracować nie dawali ). I wlazłam na  biurko, patrzę, a tam zamiast normalnych rozmiarów gwoździa, to jakiś olbrzym. Złażąc w celu znalezienia nożyczek, entuzjastycznie krzyknęłam:

Łysy... dziurę sobie muszę powiększyć!

Nie ma co! Wyrabiam się przy tych chłopach!

I też powoli klnę jak oni... niestety.

środa, 8 stycznia 2014

Położyliśmy się wczoraj wcześnie spać, bo o 22.oo. Nie pamiętam kiedy ostatnio tak wcześnie się kładłam. Ja przypłaciłam to połową nieprzespanej nocy, bo zasnąć nie mogłam. Ja tak mam. Niestety.

A Ślubny doznał olśnienia, klapki w mózgu się przesuwały i po blisko trzech latach sensownie zaczął gadać. Chyba normalnie Nobla mu osobiście wręczę za tak odkrywcze myślenie. Dżizas...

No mnie oświeciło prawie po dwóch latach. Też zaćmę miałam na umyśle. No ale. Zawsze to wcześniej.

I teraz dylemat mamy. Co tu począć.

Bo coś trzeba.

sobota, 4 stycznia 2014

Uwielbiam takie miejsca. Mogłabym długie godziny tam spędzać. Oglądać, podziwiać, wpakować w siebie zdrową sałatkę robioną na miejscu, zapić świeżo wyciśniętym sokiem, by nabrać sił na dalsze kręcenie się między poziomami budynku, przymiarki i przymierzalnie, wybieranie i przebieranie....

Cóż dobrowolnie się zgodziłam, żeby sobotnie popołudnie, kosztem snu spędzić rodzinnie w-kurwa-ukochanym-Focusie. 

Film 3D o dinozaurach dla dzieciaków plus polowanie na marynarkę dla Terrorista. 

No co! Sam sobie zażyczył, bo Miszelin już ma, a ten chyba zazdrości i dupę truje, bo chce, a w naszej wsi nie ma, więc wypad do Miasta. No i ja miałam wreszcie nabyć jakieś dżiny i insze jeszcze portki, bo te co mam, jedyne zresztą, spadają mi z dupy, bez paska majtałyby się w okolicach kolan. Jestem jeszcze w posiadaniu inszych, bardziej eleganckich, ale kupowałam je 6kg temu. Więc wiecie jak wyglądam. Tak uwielbiam zakupy, że od roku męczę się z własnym brakiem garderoby.

I taki był plan. Marynarka i żarcie, potem film i dopychanie łokciem naczosów i śmierdzącego popcornu, który w drugiej minucie filmu Dida w połowie wysypał se pod nogi. A na koniec moje spodnie.

Sportowa marynara była w Smyku. Dumny Katek od razu kazał się w nią ubrać.

Tym sposobem ze sklepu wyszliśmy z dwoma smarkami w marynarach.

Ty patrz na nich! -Ślubny mnie szturchnął. Wiesz co ludzie pomyślą patrząc na nich!

No a co mają pomyśleć? - mówię. Debile nie rodzice w marynarki dzieciaki wbijają. 

Zresztą w dupie mam co kto myśli. Sama tak do niedawna myśłałam. Bo w końcu kto normalny męczy dzieciaki ciuchami, których sam unika? Chcieli to mają. I nawet słodko w tym wyglądają...

Ledwo do kina wlazłam, łeb mi zaczął pulsować. 3d mi nie służy. Taki wielki ekran też mi nie pomaga. Cóż ja mogę, że wolę w domowym zaciszu oglądać niż z w towarzystwie tylu obcych.

Potem już tylko spodnie. Przymierzyłam jedne. Drugie też. I ni chuja. Nie mam cierpliwości do tych przymiarek. Niedługo w samych gaciach zacznę paradować. Wtedy pewnie wreszcie dokonam zakupu.