czwartek, 25 września 2014

Dzisiaj widzę wyraźnie. Wyraźniej niż kiedykolwiek. Właściwie chyba nigdy kontury nie miały aż tak wyostrzonych kształtów.

Pierwszy raz od roku z hakiem, kiedy to zaczęłam znikać z domu na najpierw 8, a potem 10 godzin dziennie.

Wcześniej tego nie dostrzegałam, nie wyłapałam, nie przyszło mi nawet do głowy....

Byłam przekonana, że jestem zmęczona dwudziesto-cztero godzinnym przebywaniem z dziećmi. Nie odczuwałam przyjemności z urlopu, bo tylko miejsce się zmieniało, a co za tym idzie przybywało obowiązków, albo niektóre były bardziej uciążliwe niż w domu ( weź grzej mleko dwa razy dłużej z braku mikrofali podczas, gdy dzieć drze się i domaga krowodajcy ).

Każdy wyjazd był dla mnie podwójną stratą energii. Więcej obowiązków, pomocy praktycznie wcale.
Ale nazywało się, że wypoczywamy.

Ale nawet tam docierały macki, otaczały i nie dawały chwili oddechu.

Normą było po kilka, kilkanaście telefonów dziennie. A weź nie odbierz 2 razy z rzędu, to jeszcze pogotowie z policją gotowe zadzwonić do drzwi.

Jak opowiadałam znajomym w miasta rodzinnego ( i nie tylko ), biorąc to za normę, wszyscy łapali się za głowę i twierdzili, że można zwariować, że to nie jest normalne. I mimo że u mnie w domu tak nie było, nie dostrzegałam w tym trutki, która powoli się uwalniała.
Mamy ani Taty rodzina nie mieszkała w naszym mieście. Rozsiani po całej Polsce. Tata nie ciągnął w swoje strony za często. Mama najbliżej ma do siostry, gdzie bywaliśmy dość regularnie. Ale nie pamiętam ciągłych telefonów. Rodzice mieli do tego urządzenia inny stosunek niż przeznaczenie telefonu. Używali sporadycznie, bardziej był na wypadek jakby coś się stało, niż na pogaduszki. Wychodzili z założenia, że lepiej się spotkać niż wisieć na kablu.
Telefon służył do złożenia życzeń imieninowych, tudzież do poinformowania o pogrzebie. Koniec.

Pamiętam jak urodziłam pierworodnego. Moja chrzestna, siostra Mamy czekała z telefonem przeszło tydzień, żebym doszła ciut do siebie, przyzwyczaiła do nowe sytuacji, oswoiła nowego członka rodziny, a maluch żeby się zaaklimatyzował.

Rodzina Ślubnego zasypywała mnie telefonami, smsami i dobrymi radami kolejnych kilka godzin po porodzie, a potem przez kolejne kilkanaście dni. Jak tak teraz patrzę, to nie wiem jakim cudem udawało mi się zrobić wszystko przy młodym, skoro większą część dnia wisiałam na kablu ( wtedy nie miałam bezprzewodowego phona ). Tylko wtedy odbierałam to jako troskę, ciekawość nowego obywatela.

Jak emocje opadły, zostały na kablu dwie najbardziej wytrwałe.
Matka Ślubnego, która wydzwaniała z pytaniami typu czy ty zmieniłaś mu pieluszkę? ( a to dziecku się pieluchy zmienia? myślałam, że korzystają z toalety! ), a ma dodatkową czapeczkę na główce? ( w domu? czapkę?!!! na spacery z 4 tygodniowym młodym przy -18 wychodziłam, a ta mi tu z czapeczką w domu wyskakuje! czy ja wyglądam na nienormalną!!! zawsze marzyłam, żeby dzieciaka przegrzewać!), ale karmisz go regularnie? ( a to raz na dobę nie wystarczy?! ), wiesz, tak sobie myślę, że powinnaś go okryć dodatkowym kocem! ( bodziak + pajacyk + rożek zdecydowanie wystarczą! ).
I siostra matki Ślubnego. Ta z kolei, emerytowana położna, zagajała o moje podwozie. Czy się sączy, co ze mnie wylatuje, jaki kolor, konsystencja; czy piersi mam owinięte pieluchami i czy oby nie za chłodno się ubieram ( przez pierwsze tygodnie w koszuli nocnej zaiwaniałam, z cyckami na wierzchu, bo nie miałam nawet czasu na wysikanie, a ta mi o owijaniu jadłodajni pieluchami - pierworodny chyba z nerff by się udusił, zanim bym odplątała mleczarnię i wepchnęła do i tak wrzeszczącego dzioba).

I przyszedł taki dzień jak dzisiaj. Trzeci dzień na zwolnieniu. Delektuję się domem, dziećmi...
Jeden telefon za drugim. Nic nie robiłam tylko co chwila odbierałam. Teściowa kilkakrotnie, siostrzyczka również, na koniec przyszła z wizytą ( akurat się położyłam na chwilę, bo jeden był jeszcze w szkole, a drugiego usadowiłam przed kompem - raz na kilka tygodni chyba mam prawo, nie???!!! ). Teść też dzwonił. Nawet pod drzwiami stał, ale oznajmiłam zgodnie z prawdą, że idę się kąpać.

Czułam się dzisiaj osaczona, zmęczona. Miałam poczucie jakbym z każdej minuty miała się spowiadać, z każdego oddechu i każdego piarda. Mam dość.
To nie dzieci mnie tak wykańczały ( to też! ale jednak nie tak bardzo jak do dzisiaj myślałam), ale te macki ingerujące w moje życie. Te telefony i najścia....

PS Wiadomość z ostatniej chwili.... Woda ze mnie leci. Uroczo!


2 komentarze:

  1. ja już od dawna powtarzam, że tel komórkowy to samo zło... Wkurza mnie, że jak nie odbiorę to jest jakaś tragedia narodowa, ale od kilku miesięcy uczę całe towarzystwo, że jak będę chciała pogadać, będę miała czas to sama zadzwonię.
    Niestety kilka osób tego nie rozumie, ale to nie mój problem :)
    Wyłącz tel po prostu, bo wyssają z Ciebie całą energię i chęć do życia ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. heh. a do mnie nie dzwonil nikt... i powiem ci szczerze wcale tak rozowo nie bylo... gdzies jakis srodek by sie zdal czy cos? :) trzymaj sie!

    OdpowiedzUsuń