piątek, 27 lutego 2015

Mam wrażenie, że dzisiaj nic innego nie robię, tylko zbieram chusteczki i znoszę do kosza.
Zauważę, że wstałam kilka minut przed południem.
A chusteczki są wyłącznie moje osobiste.
Potomstwo bowiem wybyło wczoraj po południu na wieś do szwagra.
Ślubny właśnie jest w drodze po wrzaskuny.

Ten czas zmarnowałam na pochłonięcie prawie dwóch książek ("Historia pewnego rozwodu" i " W głębi lasu", którą to aktualnie mam na wykończeniu) oraz kilku artykułów z TS, kiedy to balowałam w saunie.

A z ginola jak ciekło tak cieknie.

Nos wygląda jak u klowna: duży, czerwony i napuchnięty...

Wracam do inhalacji.... ( może jakbym sumienniej je wykonywała, byłoby już po chusteczkowym bałaganie!).

poniedziałek, 23 lutego 2015

miałam Szymona, Bartka, Kubę... i Hankę też!

Hanka, to w sumie była pierwsza.
I wszystko na oczach Ślubnego. Ale on wtedy zajęty był z Tomkiem.
I też podpatrywałam jak tylko miałam okazję.
Te niepewne ruchy, trzymanie się za ręce....

Z Hanką za ręce się nie trzymałam. Hanka pokazywała mi jak się przemieszczać, jak wyginać i kiedy. Hankę miałam godzinę. I więcej Hanki nie chciałam. Bo lat szesnaście, bo drobinka, bo kobieta. A ja z kobietami jednak nie. No nie bardzo się czuję i co tu więcej drążyć. Ale przynajmniej na taśmie mnie nauczyła. I jak nogi przekładać.

Z Szymonem spędziłam całe cztery godziny. Pokazał, sprawił, że zachłysnęłam się namiastką szybkiej jazdy. Za ręce, bo inaczej nie sposób. Raz bliżej, raz dalej siebie. Tylko raz, akurat wtedy, gdy osiągnęliśmy jak dla mnie zawrotne tempo, czułam, że dzieląca nas odległość jest niebezpiecznie bliska. Aż nieprzyjemna. ( Dla niego pewnie norma.)

Bartek przez godzinę się wymądrzał i wszystkiego czepiał. Krytykował poprzedników. Wyczucia co prawda nie miałam za grosz, ale on się upierał, że jest lepiej. No ale Bartek wiedział wszystko najlepiej. Nie było sensu dyskutować. Zresztą nie taki był cel tego spotkania.

A lepiej to dopiero było z Kubą. Nawet numer telefonu wzięłam do Kuby. Jakbyśmy byli w przyszłym sezonie w tym samym miejscu, to ja tylko jego chcę i nikogo innego.
Dzięki Kubie zaczęłam to czuć, a potem odważyłam się sama. Tu nie było za rączki i takie tam. Jak trzeba było, to chwycił, jak nie, dawał swobodę, ale cały czas był blisko. I jak on balansował ciałem...
Tak czy siak zasiał bakcyla, rozluźnił i dał cenne rady. A jego uśmiech motywował.
Szkoda tylko, że dopiero ostatniego dnia załapałam o co w tym wszystkim chodzi.

Jedno jednak wiem na pewno: do nart już nie wrócę.
Deska to deska.
A jaka wygoda poruszania się. Snowboardowe buty są mega wygodne w porównaniu z narciarskimi.
I o ile łatwiej targać deskę niż narty!

sobota, 14 lutego 2015

W środku nocy jak dla mnie wyjeżdżamy rano w góry.

Dzieci do szkółki narciarskiej na 5 godzin.

My korzystając z okazji mamy zamiar okiełznać deskę.

Mnie jak na złość poskręcało.

Posprzątałam całą chatę, żeby na powrót mieć w miarę błysk.

I mnie pokarało. Kręgosłup siadł i chodzę zgięta w pół.

Morał: wyjeżdżając na wszelakie rodzinne wypady zostawiać syf w chacie!

czwartek, 12 lutego 2015

Zrobiłam dzisiaj pączki. Przepis błyskawiczny dostałam od maj Loff.
Loff wyszły.
A ja pierwszą partię spaliłam z wierzchu, a w środku wsjo pływało.

Pizgłam spaleńce do śmieci. I postanowiłam kupić.

Coś mnie podkusiło, żeby z pozostałej resztki ciasta jednak spróbować.
I wyszły. Ale 14 małych kuleczek. Bo ja małe robiłam. Bez wkładu, bo Bartek i tak nie je. Co gorsza jak na samym początku natknie się na nadzienie, to już po jedzeniu.

I Pierworodne dziecię chwyciło jedną kulkę. Pochłonęło. Drugą... też pochłonęło.
Wyciągnęłam go po Dawida do przedszkola z zamiarem dokupienia jeszcze 3 dużych sztuk.
I odciągnąć od mini pączusiów musiałam delikwenta.

W sklepie moje dziecię oznajmiło " nie ma tutaj tak pysznych pączków jak twoje. zrobiszzzz..." , tutaj zatrzepotał tymi swymi dłuuuugimi rzęsami, zrobił oczy kota ze Shreka... rozpłynęłam się w błękicie tych ślipiów.

I zrobiłam nową partię :)

Masterszef jest mój :P


środa, 11 lutego 2015

A jednak moje kwalifikacje wzrosły :)

Mój niejadek pochłonął sporą ilość kaszy, ogłaszając w międzyczasie: " no mamuś, udało ci się. tyle czasu czekałem kiedy ci ta kasza wreszcie wyjdzie!".

Wow.

Z brzuchami pełnymi kaszy idziemy po młodszą latorośl.

Młodsza latorośl z pewnością wykończy resztki :)
Rozkręcam się.
W wieku prawie lat trzydziestu sześciu udało mi się pierwszy raz w życiu ugotować kaszę. Kaszę jaglaną. Która to kasza zawsze, ale to zawsze wychodziła mi taka fuj gorzka.

I dzisiaj stwierdzam, że wchodzę na wyższy poziom kulinarny.

Ale jeszcze się nie cieszę. Tylko leciutko przytupuję z dumy.
Pierworodny musi tę kaszę skonsumować.
Jak skonsumuje, oznacza to, że ja, jego mamusia najukochańsza, wkracza na wyższy poziom.
Jeśli odsunie talerz...
Jeśli odsunie talerz i ze wstrętem wykrzywi twarzyczkę.... będzie oznaczać, że nadal jestem w czarnej dupie!

wtorek, 10 lutego 2015

Wrócił Ślubny z pracy i od progu pysk już wydzierał.

"Odbiło znowu, czy kryzys faceta przed czterdziestką?" - przeszło mi przez głowę.

Jak już małżonek wrócił od fryzjera z resztą męskiej plagi do domu, okazało się, że ma złe wyniki krwi.

A wyniki zrobił sobie, bo dwa dni wcześniej jego rówieśnik, kumpel z pracy wylądował w dość ciężkim stanie w szpitalu. Serce. To już trzeci w przeciągu kilku miesięcy. I mój chłop się przestraszył i biegusiem na badania z rańca pojechał.

I ma złe wyniki. Coś trzustkowe podwyższone i za mało leukocytów.

" Białaczkę mam! .... Albo coś z trzustką! .... Albo jedno i drugie!!!!"

Kręciłam się wkurwiona po pokoju. Wkurwiona, bo jeszcze mi nerf nie przeszedł. Nerf, którego spowodował swoimi wrzaskami, zanim wywiózł młodzież do fryzjera ( darł się o to, że nie gotowi jak jaśnie-pan-i-władca łaskawie podjechał pod dom ).

" Nie dramatyzuj. Wirusa miałeś jeszcze dwa dni temu. .... Zresztą pomartwimy się po feriach! Po co sobie wyjazd marnować". - rzuciłam w powietrze. Po czym niezwłocznie napisałam esa do Loff. Odpisała " Jezu." 

Od razu lepiej się poczułam!

PS. Nie, nie jestem wyzutą z uczuć suką. Ja tak mam. Tak przyjmuję złe wiadomości. Póki pewności nie mam, nie mam stresa. Po co na zapas panikę siać i tracić niepotrzebnie energię? Energia przyda się jakby jednak było coś nie tak. No nie umiem inaczej!
Siedzę sobie w domu z dzieciakami. Powiedzmy, że to moja przemyślana decyzja.
( Z przemyśleniem wiele nie miała wspólnego, albo raczej człowiek szybko zapomina, co to oznacza być w domu. W domu, w którym zawsze jest coś do zrobienia. W domu, w którym słyszę tylko jedno słowo w różnych odmianach: mamo!, mamusiu, mami, mamuś....)
Tak więc siedzę w domu. Przynajmniej spokój odzyskałam i kontrolę nad dziećmi. Właściwie, to cały czas mnie zaskakują. Ja ich poznaję na nowo. Pracowałam 1,5 roku. Tylko półtora albo aż półtora. Zależy jak na to spojrzeć.

Tylko, bo: co to jest półtora roku przy wcześniejszych siedmiu w domu.
, bo: nie zdawałam sobie sprawy, że podczas gdy ja siedzę całymi dniami w biurze, moje dzieci aż tak się zmieniają.

Tak więc odkrywam tych moich lumpów na nowo. Obserwuję. Wiele się zmieniło. Kłócą się jak dawniej, ale za to jak fajnie ze sobą rozmawiają. Ledwie Dawid wyjdzie z sali przedszkolnej, na widok brata streszcza najważniejsze chwile dnia: " Bantek, a wiesz, Kuba mówił, że nie było Wichury w "Czterech Pancelnych", a przeciez był", "Bantek, a wiesz, dzisiaj bawiliśmy się kopalami, w domu tez się tak pobawimy...".
Bantek jest mniej wylewny, ale słyszałam jak maszerowali przede mną ( ja jako kobieta dwa metry za mężczyznami ), jak Bartek radzi się młodszego knując plan na Agaty ( podstępne ośmiolatki, które zatruwają życie memu synkowi, tylko za to, że nie chce już być chłopakiem Agaty Mniejszej- i tak o głowę wyższa od mojej drobinki ).

A jak oni w wannie gadają..... Ohoho!!!! Przytoczyć tego się nie da, ale mają wspólne plany, podpowiadają sobie co zrobić, jak ktoś/coś nie po ich myśli, opowiadają sobie "nowinki" dziecięcego świata, namawiają się przeciwko nam, rodzicom i to mnie okrutnie bawi. Nie miałam rodzeństwa nie wiem jak to jest.

Poza tym sielskim widokiem, miotam się między pralnią a kuchnią. Dwoję się i troję, żeby z mojego niejadka, co gorsza niejadka okropnie wybrednego, podtuczyć trochę, jakieś menu ustalić, które zawsze zadziała w razie W. Chwilowo kiepsko wychodzi. Niedługo piersi z kurczaka też mu zbrzydną. Na szczęście suche bułki zawsze zje! Ale ile można na suchych bułkach... siódmy rok niedługo będzie leciał. Suma sumarum Starszy wychodzi z założenia, że byle czego nie warto w brzuch pakować. i może ma rację, bo on ma kaloryfer na brzuchu. Moje marzenie.
Marzenie, które prysnęło jak bańka mydlana w momencie, kiedy spełniałam swoje inne marzenie.... dwójkę dzieci.

Ale jak już są....
Nie wyrabiam czasowo. Bartek w szkole raz na rano, raz na popołudnie, po 4-5 lekcji, jeszcze nie wyjdzie, a już wraca. Co załatwiam, to w biegu, żeby zdążyć przed nim do domu. Zresztą klucza nie ma, bo ja mam problem, żeby nasze drzwi otworzyć, to gdzie on.

Ujędrniania ciała mi się zachciało, chadzam na gimnastykę 3 razy w tygodniu i mam problem, żeby te trzy godziny w grafik wpakować. A niby bezrobotna jestem. i do tego chyba chujowo zorganizowana. Jak znikałam w pracy na większą część dnia i wracałam wieczorową porą jakoś tego czasu było więcej.
Gotowanie, sprzątanie i lekcje odpadały.
I te powyższe trzy rzeczy usrywają mi życie. Zabierają całą energię, chęci i radość WOLNEGO dnia!

PS Pożytek z tego taki, że czasami miewam satysfakcję. Czasami... Jak widzę efekty tego naszego wspólnego siedzenia nad lekcjami. A wiem, że będzie lepiej. Po prostu to wiem. I to jest ten plus pierdolnięcia pracy!