Wrócił Ślubny z pracy i od progu pysk już wydzierał.
"Odbiło znowu, czy kryzys faceta przed czterdziestką?" - przeszło mi przez głowę.
Jak już małżonek wrócił od fryzjera z resztą męskiej plagi do domu, okazało się, że ma złe wyniki krwi.
A wyniki zrobił sobie, bo dwa dni wcześniej jego rówieśnik, kumpel z pracy wylądował w dość ciężkim stanie w szpitalu. Serce. To już trzeci w przeciągu kilku miesięcy. I mój chłop się przestraszył i biegusiem na badania z rańca pojechał.
I ma złe wyniki. Coś trzustkowe podwyższone i za mało leukocytów.
" Białaczkę mam! .... Albo coś z trzustką! .... Albo jedno i drugie!!!!"
Kręciłam się wkurwiona po pokoju. Wkurwiona, bo jeszcze mi nerf nie przeszedł. Nerf, którego spowodował swoimi wrzaskami, zanim wywiózł młodzież do fryzjera ( darł się o to, że nie gotowi jak jaśnie-pan-i-władca łaskawie podjechał pod dom ).
" Nie dramatyzuj. Wirusa miałeś jeszcze dwa dni temu. .... Zresztą pomartwimy się po feriach! Po co sobie wyjazd marnować". - rzuciłam w powietrze. Po czym niezwłocznie napisałam esa do Loff. Odpisała " Jezu."
Od razu lepiej się poczułam!
PS. Nie, nie jestem wyzutą z uczuć suką. Ja tak mam. Tak przyjmuję złe wiadomości. Póki pewności nie mam, nie mam stresa. Po co na zapas panikę siać i tracić niepotrzebnie energię? Energia przyda się jakby jednak było coś nie tak. No nie umiem inaczej!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz