czwartek, 9 stycznia 2014

Mówiłam, że pracuję praktycznie z samymi facetami? Nie! To piszę. I te facety, to klną jak szewcy. Nie, że ja święta jaka czy co. Co to, to nie. Potrafię wiązankę puścić. Lekko mi przez usta przepływają takie kwiatuszki. Zwłaszcza jak mi kto na odcisk nadepnie. Krzywo spojrzy. Nie daj boszeee odezwie nie w te dni. No słodka potrafię być. Loff może potwierdzić.

Ale co te moje współtowarzysze niedoli-za-biurkowej potrafią odwalić... łolaboga. Pierwsze dni byłam w szoku. Broda cały czas obita o kant biurka, tak mi szczena opadała.

Dla odmiany ostatnio sama błysnęłam. Zaledwie wczoraj, odkrywszy, że ładowarka smarszita mi nie ładuje, poprosiłam Łysego, żeby pożyczył mi swoją. Ledwo wyjął z szufladki...

Łysy.... mogę wejść pod biurko???

No co? Brzmi jak brzmi, zresztą pokój obok też ryknął śmiechem. Ale co ja mogę, że tylko tam zlokalizowałam puste miejsca w przedłużaczu. Co tam, że praktycznie za sobą, na normalnej wysokości też miałam wolne.

A dzisiaj postanowiłam zmienić wreszcie kalendarz, bo zamówienia na luty wpływają, a mi się na styczniu kończy. Łysy dał nura do swej szafencji, gdzie ma fpip i ciut jeszcze kalendarzy. Firmowych i prezentowych, od gości innych firm współpracujących ( fakt, jak zaczynałam, to szwendało się tego ludu tyle, że ho ho! pracować nie dawali ). I wlazłam na  biurko, patrzę, a tam zamiast normalnych rozmiarów gwoździa, to jakiś olbrzym. Złażąc w celu znalezienia nożyczek, entuzjastycznie krzyknęłam:

Łysy... dziurę sobie muszę powiększyć!

Nie ma co! Wyrabiam się przy tych chłopach!

I też powoli klnę jak oni... niestety.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz