sobota, 6 lipca 2013

wyjazd DZIEŃ TRZECI

Opornie szło mi ubieranie. Nocny alarm wybił mnie z rytmu. Strażaków w uniformach z sikawkami zobaczyłam i pozbierać się nie mogłam. Wszystko dwa razy dłużej mi szło. Na kawkę dotarłam po południu. Oczywiście z książką, którą skończyłam już na fotelu naszego hotelu.

Potem poklikałam z JFK w celu poprawy ich stosunków małżeńskich. Jeśli teraz nie zadziała, to ja już nic więcej nie jestem w stanie zrobić. Ale fakt faktem, że chyba z powołaniem się minęłam. Psychologiem, a nawet i psychiatrą powinnam zostać. Nawet psychiatra byłby lepszy, bo ten już może truć lekami :) Ostatecznie sama bym mogła swą duszę uleczyć.

Po południu Ślubny wywiózł mnie w jeszcze piękniejsze miejsca. Niestety nie udało nam się wspiąć ( w sandałach chyba i tak nie bardzo po górkach by nam szło) w celu pooglądania ruin zamku, bo zaczęło padać, a raczej nastąpiło oberwanie chmury. I bardzo żałuję, bo ja uwielbiam takie klimaty. Najlepiej jakby jeszcze dało radę do lochu wejść i potknąć się o trupie czaszki. Takie mam zboczenia!

Ale szkoda było dnia, więc zwiedzaliśmy okolicę z okien samochodu. Foty robiliśmy z samochodu. Filmy kręciliśmy z samochodu. Taka amerykańska wycieczka. " Proszę państwa po prawej zabytkowy most, ale nie mamy czasu się przyjrzeć, bo po lewej stronie, pomnik konia, który był bohaterem w walce... no nieważne, bo po prawej ruiny... tak tak, tam wysoko... no wiem, że prawie nie widać, ale proszę wierzyć, one tam są... . A teraz proszę spojrzeć gdzie kto chce, bo widoki przepiękne....".

Tyle, że Ślubny wjeżdżał tam gdzie się dało, podjeżdżał jak najbliżej. Kazał mi uganiać się w deszczu po winnicy w celu dobrego ujęcia. Niby, że zrywam te niewykształcone jeszcze gronka.

I para się po ulewnie unosiła z gór. I widok był przebajeczny. I te równiusie budynki z innego stulecia... Gdzie by się nie ruszyć, to zabytki. Bo całe miasteczko zabytkowe. Bo inna architektura. Bo porządek. Bo kultura. Bo kierowca zatrzymuje się kilometr przed pasami i jeszcze się uśmiecha, a nie przejeżdża po palcach z pianą na pysku, że komuś zachciało się przechodzić przez pasy.

Miła kolacyjka w rodzinnej restauracyjce. Pani, która nas obsługiwała bardzo sympatyczna, w zbyt krótkiej sukience jak na jej wiek, w zbyt mocnym makijażu jak na 45+. Chyba jej w życiu nie wyszło. Ale miałam wrażenie, że gdyby Ślubny dał jakiś znak, to na moich oczach wydymałaby go z każdej strony. Jak weszli w gadkę o musace, którą właśnie wymościliśmy żołądki, pani zapomniała chyba o moim istnieniu i prężyła się i wyginała w kierunku mego męża. I takie dziubki robiła. A całe ciało jej krzyczało "zerżnij mnie!". A Ślubny z przemiłym uśmiechem, uwodzicielsko odrzucał włosy z twarzy i pozwolił sobie na tę grę, delikatnie kopiąc mnie pod stołem. Nawet nie wiem czy świadomie to robił, ale ubaw miałam po pachy, bo przez dłuższą chwilę czułam się, jakbym była niewidzialna. I jeszcze nigdy nie widziałam z tak bliska kobiety w takiej potrzebie zrobienia sobie dobrze.

Kolejna i ostatnia nocka niestety nie należała do udanych. Karta co prawda działała, strażacy nie latali, alarmów nie było, ale łóżko było tak niewygodne, że nawet Ślubny pół nocy wiercił się i wstawał i wiercił. A przed nim ranek w firmie i 10h jazdy. Plus jakieś 2-3 do Poznania.


Całkiem miło było. Odpoczęłam, naładowałam akumulatory, nie zamartwiałam się co zrobić pierwsze, a co drugie i dlaczego jest taki bajzel, skoro chwilę temu skończyłam sprzątać. Miałam wolną głowę od codziennych obowiązków i problemów.

A do tego po powrocie dzieci zapowiedziały, że nie chcą ze mną wracać do domu i tym sposobem siłą przytargałam ich do domu dopiero wieczorem w sobotę. ( wróciliśmy w czwartek wieczorem, po czym Ślubny po szybkim prysznicu wybył dalej... do Poznania). A ja o dziwo odpuściłam rozpakowanie, sprzątanie i pranie i czytałam do nieprzyzwoitych godzin wczesnorannych. I całe wieczory poświęcałam sobie.

I tego właśnie było mi trzeba!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz