czwartek, 24 października 2013

Ślubny w delegacji. Wzięłam dwa dni wolnego. I tak muszę wykorzystać do końca listopada (wtedy kończę staż).

I jestem przerażona siedzeniem od 2 grudnia w domu. Pogodziłam się z tą myślą. Nawet stwierdziłam, że tak będzie lepiej. Dla dzieci. Strasznie przeżywają tą moją pracę. Miszelin co kilka dni pyta "Kiedy Cię zwolnią mamusiu? Nie możesz nabroić, żeby Cię wyrzucili? Bo ja nie mam mamy!".

Terrorist nie mówi nic, jak to on, ale ryczy z byle powodu, nie słucha, trzeba sto razy mówić, na koniec krzyknąć i czasami posłużyć się szantażem, żeby np. wyniósł swoją piżamę na miejsce. Przeżywa nowy etap swego życia i moje pójście do pracy ( całe swoje życie miał mnie w domu) na swój sposób.

I ja nawet czekałam na ten moment, chociaż zdaję sobie sprawę, że zatrudnienie byłoby niepowtarzalną szansą dla mnie.

Jednocześnie mam dość uzależnienia od teściów. Moje zdrowie psychiczne jest ważniejsze niż przyszła emerytura ( przynajmniej na razie tak do tego podchodzę, jak przyjdzie mi wyżyć za 500 zł miesięcznie będę inaczej myśleć). Ale póki co nie ma dnia, żeby mnie nerwy nie zżerały na myśl, że muszę odebrać dzieci od niej i wysłuchać tyrady rad i bezsensownych wywodów ( szczęście częściej Ślubny odbiera, ale wtedy ona dzwoni i mi truje przez telefon).
 I mam dość ciągłego słuchania co robię, a czego nie robię, co powinnam, a co robię źle. Tego, że " ja mam swoje życie i nie będę się limitowała czasem, bo wy chcecie (chodziło mi o gotowość dzieci do wyjścia do domu w momencie mojego lub Ślubnego powrotu z pracy ok 16.oo. a jest tak, że stawia herbatki, sratki i wychodzimy po 17.oo. dzieciaki moje padają najpóźniej o 20.oo, a dzięki tym przetrzymywaniom zdarza się, że kończymy odrabianie lekcji ok 20.oo, bo Katek wszystko w zwolnionym tempie robi, rycząc jednocześnie, że on nie ma czasu pobawić się z bratem). my z tatą mamy swoje życie i za Was całej roboty robić nie będziemy. są weekendy od tego żebyś była MATKĄ" . I tu jakbym w ryj dostała i to z takiego liścia, że mną pierdolnęło o glebę! Ślubny w weekendy ma się odstresować po tygodniu ciężkiej pracy ( przynajmniej kiedyś tak twierdziła) i ojcem być nie musi ( dobrze, że jest i to najlepszym z najlepszych).

Od czasu narodzin Pierworodnego czuję się raczej jak opiekunka moich dzieci niż matka. W sumie nie wiem czy miałam kiedykolwiek taki komfort psychiczny, że jestem matką moich dzieci. Niedawno uświadomiłam sobie w jakim ja stresie żyję. Podświadomie czekam na kolejne instrukcje, co powinnam robić, jak powinnam robić i kiedy (oczywiście od razu działam na odwrót, ale napięcie towarzyszy non stop). Bo tak było od trzeciej doby życia Katka. Po dziesięć telefonów dziennie "czy go nakarmiłaś, czy go przewinęłaś, jest minus dziesięć na dworze nie wychodź ( dawno już po spacerze byłam z moim pięciotygodniowym wyjcem ) czy ma skarpetki , przykryj go dodatkowym kocykiem ( jasne kurwa, body,śpiochy, pajacyk, 20 par skarpetek, rożek i jeszcze kocyk na to, a w domu 22 stopnie! ). Ja nawet ubierałam młodego inaczej jak wiedziałam, że spotkam babcię. Żeby uniknąć tego pierdolenia.

Ale ja o pracy miałam.

No więc dwa dni siedzę w domu. Nic nie robię, bo mam problemy z ręką ( o tym w innej notce ). Wczoraj czytałam pół dnia. Zrobiłam coś dla siebie, mimo że dookoła rozgościł się bałagan. I ja chyba pierwszy raz olałam ten syf i poświęciłam czas sobie ( jak zajmowałam się ogarnianiem i sprzątaniem, to tego czasu dla mnie już nie starczało). A potem po Katka. Obiad, lekcje, po Dejwa. Dalszy ciąg lekcji, bo młody nie zdążył nawet na lekcji zacząć tego, co inni zrobili w szkole ( niestety tak jest prawie codziennie ).

Dzisiaj dla odmiany spałam do 9.oo, bo zostawiłam Dejwa w domu. Przyczyną są gluty w nosie i jakiś dziwny kaszel. Katek na 10.5o.

Myślałam, że odpocznę w domu. A ja najchętniej poleciałabym do pracy. Nigdy nie miałam porównania jak to jest pracować i dzielić czas między dzieci. Otóż teraz wiem jak to jest. I wiem, że w pracy odpoczywam, niezależnie od tego jaki zapierdol by nie był. Jeszcze nigdy nie wróciłam tak zmęczona, jak każdego dnia jestem po pobycie w domu. Nawet jak dzieci rozwiezione po instytucjach i jeszcze przed wakacjami miałam 7h dla siebie. Ale w domu wiecznie coś do roboty i jak się w nim siedzi, to się ma poczucie, że się człowiek opierdala podczas, gdy inni pracują i zarabiają. I też codziennie jak nie w szafach, to w piwnicy robiłam porządki, tysiące prań. Wietrzenie pościeli. Łazienka wylizana od sufitu po podłogę. I znowu czas na dziecięcy pokój..... i tak w kółko. Jedno wylizane to kolejne już zasyfione.

Sporadycznie olewałam wszystko ( musiał być błysk w sumie, żebym tak olała ) i poświęcałam czas sobie. Na moją miłość - czytanie. Nie umiałam tak bezczynnie siedzieć.

A teraz.... Wracam z pracy i jakikolwiek nieład nie ma dla mnie znaczenia. Poświęcam czas dzieciom, niewiele po ich położeniu starcza dla mnie, bo ogarniam co nieco jak oni zasypiają. I co z tego, że gazety piętrzą się i wołają, żeby po nie sięgnąć. Jestem bardziej wypoczęta niż po calodobowym  "SIEDZENIU" w domu.

Po dniu dzisiejszym mam nadzieję, że DRUGI GRUDZIEŃ nie nadejdzie!


1 komentarz:

  1. też jestem sklonna namawiać Cię, żebyś coś nabroiła, bo mi Ciebie mało...

    OdpowiedzUsuń