I pomyśleć, że kiedyś o tym marzyłam.
Marzyłam o bezwysiłkowej utracie kilogramów. Wiecie, żresz to słodkie i niezdrowe, do tego nie tyjesz. Ba! Chudniesz. Nie wierzyłam, że to możliwe. Nielicznym takowym szczęściarom zazdrościłam jednocześnie podejrzewając, że przy innych jedzą, a potem głodówki uskuteczniają.
I weszłam na wagę. Wczoraj wieczorem. Jakoś tak dziwnie ostatnia para "dobrych" spodni na mnie wisiała. Sukienka już na początku tygodnia dała do myślenia....
I przekroczyłam kolejny magiczny próg. Kurwa no!
Jak tak dalej pójdzie, to za moment ujrzę czwórkę z przodu.... I to już całkiem niedługo.... BUUUUUUU
I pomyśleć, że kiedyś chciałam. Że chciałam wrócić do swoich 48kg. ( Kilka razy w życiu mogłam się poszczycić takową wagą. )
Teraz NIE CHCĘ!!!
Nie chcę. Nie chcę, bo już się zahaczam o swoje kości biodrowe ( tzn bioder brak, ale kości sterczą).
I tylko fałd brzuszny nie pasuje do reszty. Ale zima idzie i oponka zimowa się przyda :)
To jedyny mankament po ciążach. Ale jak ktoś rozciągnął skórę do 85 kg przy wzroście 160 cm, to bez operacji nadmiaru skóry się nie pozbędzie.
A ja na operację się nie wybieram, więc fałdek zostaje ze mną. Zresztą jedyne miejsce na mym ciele, gdzie jeszcze da się zagłębić palce.
A ważyłam się wczoraj późną wieczorową porą. Po czekoladzie milce, po jeszcze takiej jakiejś grubej białej z orzechami, po blaszce spałaszowanych zapiekanek wspólnie z mężem - dzieci się nie załapały; żeby więcej było dla nas, jedliśmy po 21.oo :))) Po drinach i litrze coli - zresztą ten przeczyszczacz rur jest moim nałogiem i co wieczór potrafię blisko 2 literki w siebie wprowadzić. I pomyśleć, że nie lubiłam kiedyś coli. Co to mąż z człowieka zrobi!
A rano. Rano wagowa masakra :(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz