sobota, 4 kwietnia 2015

Dwa ostatnie dni wyżywałam się w kuchni. Wczoraj na słodko.
Dzisiaj sałatkowo, szynkowo, pastowo i rzodkiewkowo.
Czuję się jak po zajebistym treningu na siłowni.
Ślubny mnie wkurzał. Co prawda dwukrotnie wstawał w środku nocy, żeby do siódmej rano wyrobić się z zakupami. Plus przygotował marynatę do szynki i zrobił nadziewane jajka. Poza tym przemieszczał się między kanapą a fotelem. I tarasem.
Ale po raz pierwszy w życiu stanie przy garach sprawiło mi tyle radości. Krojenie, łączenie, doprawianie...
I chuj, że ciastka mi nie wyszły. Ale tylko jedne na trzy rodzaje. A i tak jak już wszystko się pokończy, za jakieś dwa miesiące znikną, Te co nie wyszły.
Muszę częściej robić ciasteczka. Bo mi nie wychodzą. A muszą! I muffiny będę robiła. A co! Tak je uwielbiałam w Stanach. Fakt, że piekarnię miałam pod nosem i były świeżutkie. W NY pakowano jak kanapki. I to już nie było to :( To sobie sama upiekę. I dzieciaki zjedzą.

Ależ jestem pozytywnie naładowana!

Ciekawe na jak długo?...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz