niedziela, 13 grudnia 2015

I doczekałam tych dni, kiedy to moje dzieci zajmują się same sobą, a ja mogę zalegać z książką/ lapkiem/ pilotem... na kanapie.

Albo mogę zająć się czymkolwiek innym niż służenie dzieciom na każdym kroku. Teraz szklankę sobie sięgną, wodę naleją, herbatę zrobią. Kanapki też. Smarki i dupska też sobie podetrą. ( Kurde, ten wygodny etap już dłuższy czas trwa, a do mnie dopiero dotarło! ... cóż, lepiej później niż wcale ).

Tym sposobem zaczęłam oglądać programy kulinarne. Tak sobie oglądam i czasami jestem w stanie sobie wyobrazić, że może kiedyś polubię i gotowanie.
Chwilowo polubiłam nalewki. Był czas, że Ślubny obawiał się czy oby na pewno nikt naszych śmieci nie przegląda. Tygodniowo kilka butelek po czystej się uzbierało.
Ale nie, że zaczęłam pić ( to też, ale nie czystą!). Ślubny codziennie flachę kupował, a ja przerabiałam na cytrynówki, miętówki, baileyse, likiery kukułkowe, malibu.
I gdyby tylko mieć nieograniczone środki na te procenty, to moja kuchnia zamieniłaby się w sprawną wytwórnię likierów i nalewek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz