środa, 25 listopada 2015

Teść zabrał wózek. Głęboki. Po moich dzieciakach.

Czuję się jakby część mnie zniknęła. Jakby jednak jakiś etap się skończył. Jakaś nie do końca przemyślana nadzieja wygasła. Jak niosłam ten stelaż....

.... ileż wspomnień odżyło. Pamiętam jak go wybierałam. Jak teściowa chciała inny, a ja uparłam się na ten i tylko ten. Wszystko już wiedziałam na temat tego wózka, a tu nagle ktoś mi pokazuje coś innego. A do tego sporo droższego.
Pierwszy spacer z małym krzykaczem, który ile by spacer nie trwał, tyle trenował swe struny głosowe, a ja musiałam wysłuchiwać "dobrych rad" od wszechwiedzących starszych pań ( a nakarmiła go pani?, na pewno mu jest zimno!, przed spacerem należy dziecku pieluchę zmienić! i mój ulubiony, wypowiedziany z pogardą i zniesmaczeniem: tak to jest jak dzieci mają dzieci! Przypomnę, że rodząc Bartka miałam lat 27 i pół.)
Pierwszy wyjazd nad morze w weekend majowy. Piździ, wieje, a ja przebieram obsrańca w tymże wózku. Wszyscy opatuleni, a z wózka gołe nóżęta energicznie fikają. Bartek uśmiech od ucha do ucha, a przemiła doradczyni zmierzająca ku morzu przekrzykuje wiatr " jak można dzieciaka rozebrać do naga w taki ziąb! będzie chory!!! co to teraz za matki są!. Pewnie! do domku 3km, po drodze tylko las, a tej łatwo gadać. Bo to ja bym walczyła kolejne tygodnie z obszczypanym tyłkiem. Zresztą mały chory nie był.
Zmiana gondoli na spacerówkę i zainteresowanie dzieciaków nowym polem widzenia.
Mały Dawid... Usypianie na plaży, które wieki trwało. Pół plaży go słyszało, a Ślubny popierdalał z wózkiem przy brzegu, bo tam jedynie dało się jakoś jechać.
Pierwsze narty z Bartkiem, potem z Dawidem. Śnieg, sanki, narty, wózek, torba roczniaka. A dwa lata później śnieg, sanki, wózek, narty, torba roczniaka z dopchanymi ciuchami trzylatka, trzylatek. I to pchanie w śniegu... Wtedy jakiś koszmar, dzisiaj towarzyszy mi wzruszenie...

Coś się skończyło. Ten wózek leżący w piwnicy dawał mi poczucie, że tamten etap jeszcze gdzieś jest. Teraz już się zakończył.

A najśmieszniejsze, że wózek będzie dom dalej, u dziadków, żeby szwagier nie musiał ciągle wnosić i znosić ich karety.

A jednak coś się skończyło. Jakoś tak mi smutno. I żal. Żal lat, które już nie wrócą...
Zmywarka odmówiła swych usług. Zawzięła się jędza i cicho stoi, nawet nie zapiszczy.
Wczorajszy wieczór Ślubny z teściem rozkręcali ją i skręcali. Rozkręcali i skręcali i tak pięć razy. A ona nic.

Ręcznie na raty pozmywałam. Cztery kubki. Przerwa. Cztery talerze i dwie łyżki. Przerwa. Łyżeczki i kilka noży. Przerwa. Szlag mnie trafia, bo ja nie znoszę tak na raty. Albo od razu wszystko albo nic. Inaczej bez sensu. Ale cóż. Stawy nadgarstkowe odmówiły posłuszeństwa na długo wcześniej niż ta cholerna zmywarka. Zwłaszcza prawa ręka mi drętwieje, czucie w końcówkach palców jakoś osłabione. Jak rano wstaję, to dłoń mam powykręcaną jak staruszka, a na dodatek palce muszę wyprostować drugą ręką ( co nie oznacza, że te od prawej zostają na swoim miejscu... i tak opadają!)

Ale wracając do złośliwej i leniwej zmywarki...
Teść pół nocy myślał, co tam może być nie tak. I przyszedł dzisiaj. Kombinował, rozkręcał, patrzył...
A na koniec okazało się .... UWAGA, UWAGA!!!, że górny koszyk nie był dopchnięty do końca i blokował prawidłowe domknięcie.
Bez komentarza :)

poniedziałek, 23 listopada 2015

I tak czas leci.
Bartek jakiś taki niewyraźny. Ślubny zaraz go z angola przywiezie, a jutro zostawię smarka w domu. Muszę wykurować do niedzieli, bo tylko jedną karteczkę oddaliśmy od września. A komunia się zbliża. Brrr! Zachowanie Starszego w szkole ma wiele do życzenia. Tzn dla mnie są to normalne zabawy dla chłopców w tym wieku, rozumiem, że nie wszystkie bezpieczne, a w szkole panie mają dość sporo nielatów do upilnowania. I panie się burzą, ja rozumiem ( choć nie wszystkie zakazy), a dzieci ni jak nie kumają, bo nie widzą w tym zagrożeń. Jak to dzieci. Ale jak sobie pomyślę jak ja samopas latałam po okolicy i w jakie zabawy się bawiłam, to cud, że moje pokolenie jeszcze żyje.
Bartas też zażyczył sobie owsiankę na mleku i o dziwo mogę wprowadzić ją do jego jadłospisu. Jaka to dla mnie radość! Nie zrozumie ten, który nie ma do wykarmienia niejadka. Niejadka, który w dodatku żyje wolno i ma na wszystko czas. Nawet jak tego czasu nie ma.


Dawid zaczął mi dzisiaj czytać ( przyznaję, zaniedbałam czytanie do szkoły ) i szczena mi opadła. Jak on łączy wyrazy! Z Bartkiem tygodniami nad tym siedzieli dziadkowie, Ślubny, nianie, ja ( ja najmniej, bo siedziałam do samej nocy w pracy! co to był za chujowy czas! choć praca zajebista.)
Tak łatwo mu wszystko przychodzi. Do pisania ma ciężką rękę, ale ćwiczymy w osobnym kajecie i idzie coraz lepiej. Młody też się garnie, nie zniechęca. Sam coś przepisuje, kombinuje z literkami i cyferkami. Ale to czytanie! Oczywiście nie jest to płynne czytanie, ale dość szybko składa literki w wyraz, a wyrazy w zdanie. Pękam z dumy.

Ślubny wrócił z delegacji z Barcelony, gdzie popylał w koszuli samej lub krótkim rękawku. A u nas wichry, deszcze, ulewy. Niektórzy mają ciut więcej szczęścia niż kury domowe i choć służbowo, ale w stronę słoneczka wybywają.

Tak, bo mi w tym roku jesień wcale a wcale nie pasuje. Strasznie jestem śpiąca, ociężała, spuchnięta. A na dokładkę stawy mi wysiadają. Zabieram się za dietę i zabieram. Ale bez glutenu, nabiału, jajek, pomidorów, bananów, papryki, bakłażanów i cholera wie bez czego jeszcze, ciężko żyć. O bez kawy. Jak kurwa bez KAWY żyć????? O i bez cukru!!!! Widział kto milkę bez cukru?!!!! Rafaello bez cukru?!!!! A jak żyć bez tych trzech rzeczy? Bo tamte wcześniejsze jakoś mnie tak nie przerażają jak te ostatnie trzy.

No i dużo mięsa jeść. Uhm. powiedzieli komuś, kto się brzydzi. Jada, ale szału ni ma.

Ale bez KAWY????? No proszę!!!!