Ostatnio chorowaliśmy na koniec października. Miszelin zaprzyjaźnił się z częściowym zapaleniem płuc i zapaleniem oskrzeli jednocześnie. Od tamtej pory żadnych podejrzanych przyjaciół. Do dzisiaj.
Ślubny przytargał jakieś przeziębienie z Paryża. Teściowa też samodzielnie jakiś czas temu zaaplikowała sobie antybiotyk, efekt - dzisiaj przyjechał lekarz.
Miszelin co jakiś czas z glutem przy nosie. A po spacerze, a raczej tarzaniu i żarciu śniegu, dziwny głos ma. Pojawia się chrypka.
Wiadomo - za tydzień wyjazd na narty. Trzeba podnieść Żmii poziom adrenaliny. Niech kombinuje, dwoi się i troi, żeby smarkactwo się nie rozwinęło. Za mało ma na głowie. Trzeba dodać efektów specjalnych.
Po to zostawiłam od zeszłej środy w domu, żeby nic z przedszkola nie przytargali. No i nie przytargali. Sprzedał im własny ojciec. Tfu! Tfffu!!! Nie IM. Chwilowo tylko młodszy podejrzany o przygruchanie jakichś obcych.
Teraz rozbebeszają mi sypialnię. Trony budują. Wieże. Pewnie, jak matka zmieniła pościel, to żeby jej za świeżo nie było, trzeba ciut kurzy pościerać! Przetargać przez dywan i kanapę.
Ale mam gdzieś tą świeżość. Przynajmniej spokój w domu. I nie wołają co chwila. Na emeryturze się wyśpię w świeżutkiej, pachnącej mrozem pościeli... pod warunkiem, ze wnuki nie zamienią sypialni w królestwo, jaskinię, wieżę, czy co tam jeszcze dziecięca wyobraźnia ma w zanadrzu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz