poniedziałek, 28 stycznia 2013

Ostatniego dnia postanowiłam jednak pojeździć....

Każdy foch, wiadomo, kiedyś mija. I mnie też minął. Ostatniego dnia postanowiłam iść na małą górkę i sobie pojeździć. Przed południem zdezerterowałam, bo mi się odechciało, ale już wieczorem Anita mnie zmobilizowała.

Orczyków to ja nie lubię, ale nie było wyjścia. A nie lubię dlatego, że zawsze muszę się wywalić, puścić za wcześnie, utknąć, zagapić się... Ale drałowanie na górę też nie teges, no!

Przy trzecim zjeździe zaczęłam kombinować i najbardziej stromą stroną zjeżdżać, bo już mi się nudziło. Wspomnę tylko, że jak pierwszy raz zjeżdżałam, to lewą stronę stoku mijałam szerokim łukiem, bo przecież taaaak stromo, że się wywalę, połamię, uszkodzę, zabiję w najgorszym wypadku.

Przy czwartym razie puściłam się z tej stromizny na strzałkę. Jesooo... ja i na strzałkę. Odbiło! Albo wińsko grzane rozlało się po żyłach. Pewnie to drugie bardziej zadziałało, ale tak czy siak ja i na strzałkę... niewykonalne! A jednak!

Potem kolejne 6 razy to ja już właściwie tylko lewą stroną stoku i za każdym razem na strzałę. Takiej prędkości to jeszcze w życiu nie osiągnęłam, bo ja cykor odkąd mam dziecki.

Przerwa na grzańca i ... podjęłam decyzję. Jadę z Rozą na większą górkę. Tak tak, na tę, na którą zabrał mnie Ślubny. A co? Doświadczenie w schodzeniu mam. Metoda hamowania opanowana do perfekcji. Tym razem jednak postanowiłam zostawić narty tam gdzie być powinny.

Z orczyka nie spadłam, to już sukces. Spanikować też nie spanikowałam jak za pierwszym razem. W końcu wiedziałam co i jak i z czym to się je. Kijków też nie miałam zamiaru kumplowi wbijać w plecy, ani jadu się wyzbywać. Jakby nie patrzeć dobrowolnie się tam znalazłam. A jak już wjechałam, to wypadało by się odważyć zjechać. W końcu górka niżej płaska jak diabli. Nudno. I za szybko się kończyła.

Nartami się nakryłam, szpagat zrobiłam, na brzuchu wylądowałam, narty w większym rozkroku już nie mogły być. Kumpel najpierw zamarł, bo myślał, że jednak się zabiłam. Potem parsknął śmiechem. A potem to już jazda w dół.

I tak 8 razy. I ta prędkość! No raz z orczyka wyleciałam, ale na stoku wylądowałam, a nie na tym który niżej gibał się na orczyku. A spadłam, bo mi się nudziło i zaczęłam dupskiem ruszać w rytm muzyki. I nartami sobie rozjazdy i złączenia robiłam... i mi się narta wypięła i wylądowałam 20 metrów niżej, niż orczyk się kończył :)

A jak powiedziałam Ślubnemu taka wiecie... podniecona, że z góry dużej zjechałam i to tyyyle razy i że zajebiście i w ogóle... to focha walnął. Że nie z nim. Zamiast się cieszyć, że się przełamałam, to on twarz wykrzywia. Dżizas jakie te chłopy drażliwe!

1 komentarz:

  1. pewnie miał PMS. stąd foch. u mojego też się tak objawia.

    OdpowiedzUsuń