wtorek, 2 kwietnia 2013

Święta

Święta, Święta i po Świętach.

Płakać z tego powodu nie będę. Za tymi akurat nigdy nie przepadałam. Zresztą od kiedy weszłam do rodziny Ślubnego szczerze wszystkich świąt nie znoszę, jeszcze bardziej niż w wieku nastoletnim i późniejszym. Kojarzą mi się tylko z ogromną ilością żarcia, której nie da się, po prostu nie jest się w stanie takiej ilości zjeść. I obojętnie ile by się w siebie nie napchało, zawsze za mało.

A potem to ja mam wizję ile tego pójdzie do śmieci. I ta wizja mnie przeraża. Nie wiem ile się marnuje i ile ląduje na wysypisku... nie chcę wiedzieć. U mnie w domu jedzenia się nie wyrzucało. I szykowało pi razy oko tyle, żeby dało się zjeść, bez przymusu wpychania w siebie "bo się zmarnuje".

No i u mnie te wszystkie kościelne zwyczaje obowiązywały. Buntowałam się, zamiast ze święconką do kościoła, to do parku maszerowałam. Odsiedziałam swoje, w wieku ciut starszym wypaliłam odpowiednią ilość papierosów i wracałam z koszyczkiem do domu. Rodzice zadowoleni, ja jeszcze bardziej.

Ale wśród tych wszystkich zwyczajów religijnych właśnie święta mają sens. Od zawsze przeklinałam, że trzeba iść ileś dni z rzędu do kościoła, ale wyjścia nie miałam. Ale jak dzisiaj pomyślę, to miało to jakiś taki duchowy, podniosły wymiar...sens.

Teraz jestem jeszcze dalej od religijności niż wtedy. Nie potrafię swoim dzieciom zafundować tej duchowości, tego klimatu. A szkoda, bo tylko wtedy czuje się tą magię danych świąt. Niestety czytanie Biblii  na prośby młodych ciężko mi idzie, jeszcze nie wiem czy do Komunii pójdą, bo bez kościelnego ślubu nasz powalony ksiądz pewnie będzie robił problemy, a co gorsze zwisa mi i powiewa czy pójdą. Dawno temu straciłam wiarę.... Dawno temu przestałam chodzić do kościoła.... Jeszcze wcześniej zaprzestałam się modlić.

Tylko żałuję, że nie potrafię stworzyć choć namiastki tej wiary, atmosfery, bo jednak z takimi a nie innymi teraz przekonaniami, jestem Mamie wdzięczna, że przekazała mi te wartości, mimo że się na nie wypięłam. Ale dzięki nim mój świat był bardziej wartościowy, pełniejszy, poukładany.

Ale ja zupełnie o czym innym miałam pisać...

Starałam się jadem nie pluć, nie wyzywać i nie buntować się na każdym kroku, że ja chcę spędzić ten czas w domu. No tylko raz się wydarłam, o święta zahaczyłam, ale jak na mnie i tak szybko pohamowałam resztę cisnących się na jęzor słów.

Starałam się dobrze bawić i chyba wyszło mi nie najgorzej. Po raz pierwszy nie miałam wrażenia, że na bezsensowne siedzenie przy stole tyle czasu straciłam. Siedzi to gdzieś daleko z tyłu głowy, ale nie ma odwagi wyjść na światło dzienne. I dobrze.

Starałam się jeść i to dużo. Niestety nie dało się. W poniedziałek specjalnie nic nie jadłam do obiadu, zresztą głodu i tak nie czułam, bo to nie są moje godziny, u mnie pakman zaczyna się po 20.00. I jak siadaliśmy do jedzenia ja byłam już "najedzona" samymi zapachami z kuchni i wmuszałam w siebie jednego ziemniaka, kawałek mięsa i marchewki. Pocieszyłam się, że więcej miejsca będę miała na słodkości, a te uwielbiam. I też nie wyszło. Po kawałku tortu ( i wcale nie słodki) zakończyłam temat jedzenia. Nawet na przepyszny jabłecznik Ślubnego mamy nie miałam miejsca.

Jedyne co mi przypasiło, to sypiący śnieg. I nawet zrzędzenie całej reszty nie zepsuły mi radości z białej chlapy za oknem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz