Przeżyłam ten dzień. Dobrze, że esemesownie prosiłam Loff o wsparcie kciukowe. Dzięki temu jeno trzy razy tlen podawali i raz z przed zawału mnie wyprowadzano.
A zaczęło się od zbiórki na parkingu cmentarnym. Potem cały nasz integracyjny sznur samochodów wszyscy puszczali, myśląc, że z pogrzebu się ewakuujemy. Ciekawe czy nie zastanowił się ktoś czemu wszyscy kolorowo na sportowo i w dżokejkach.
A to tylko dzień z rodzicami, dziećmi i trenerem piłki nożnej.
W pierwszej kolejności udało mi się załadować dupsko na rower wodny i nie wywinąć przy tym salta do gloniastej wody.
Dzieci też udało nam się nie zgubić i nie potopić. Zgrzałam się w tym kapoku jak cholera, ale czego się dla dziecka nie robi. Tym bardziej, że wyjazd był zagrożony. Miszelin po dziesięciokilomertowej porannej rowerowej wycieczce ze Ślubnym i Katkiem ( codziennie tyle jeżdżą, więc to nie był powód ) pół godziny przed wyjazdem zaczął pawiować. Zarzygał całą powierzchnię podłogi. Ale głowa przestała boleć i potem już dobrze się bawił.
No więc po wprawianiu kupy plastiku w ruch, musiałam nadrobić stracone kalorie ( nie ważne, że Ślubny większy kawał trasy pedałował sam ). Wlałam w siebie ogromną latte i porcję lodów, po to, żeby kawałek dalej doładować jeszcze kulkę plus kulka po Didzie.
I wtedy kazali nam grać z dziećmi mecz. To, że czasami bywam w kotle na stadionie, nie oznacza zaraz, że znam reguły gry tak do końca. I że potrafię latać za piłką i jeszcze celować w bramkę. Nosz kurwa jak trafić w takie małe coś! I gdzie ta cholerna kondycja? W torebce zostawiłam czy w łóżku?!!!
Strzeliłam w słupek ( każdy głupek strzela w słupek ), bokiem bramki piłka wleciała, kilkakrotnie o chmury zahaczyła, odbijała się z echem od dziecięcych piszczeli.... ale w bramkę nie trafiłam :(
W pierwszej połowie latałam jakoś nieporadnie, zawieszałam się, zaczynałam myśleć, gdzie ja powinnam celować. Za to w drugiej połowie wstąpił we mnie diabeł. Zabierałam piłkę, celowałam ( no starałam się no!), kopałam i łapy rozrzucałam we wszystkie kierunki. I tylko żal mi było, że już koniec.
A Ślubny był zdziwiony, że pierwszy raz w piłę grałam. Stwierdził, że talent się zmarnował. Buhahahaha.
Potem ognicho na plaży. Kiełbaski, buły. Szaleństwo dzieciarni i powrót do domu.
Przeżyłam rower wodny.
Przeżyłam mecz z dziećmi.
Przeżyłam większość dnia w żarze słonecznym.
W domu zastanawiałam się czy jeszcze żyję czy już może po chmurach stąpam.
Tylko dzieci miały energię.
Skąd!!? Pytam się jak te małe wszy się tak szybko regenerują!?
Sama nie wiem kiedy się regenerują :P
OdpowiedzUsuńJa myślę, że moje dziecię ma jakieś turbodoładowanie w tyłku :D
turbodoładowanie w tyłku!!! dobre porównanie :)
UsuńWeź tam sprawdź, może Twoje dzieciaki też tam mają :D
UsuńJak się czujesz, co? Bo trochę mnie ta poprzednia notka przestraszyła. Robiłaś te badania?
OdpowiedzUsuń