poniedziałek, 14 września 2015

Czuję, że żyję.

I ten spontan, którego nie przeżyłam od lat.

W piątek dzwoni mój Ślubny. Popołudnie. Misia, jedziemy do Kangura jutro? ( Od tej chwili wiedziałam, że już się zgodziłam.) Na mecz pójdziemy. Julita zaproponowała. Chce nas poznać.

Julita. Nowa dziewczyna Kangura. Wreszcie.

Jeszcze kilka tygodni temu byłabym na NIE. Zdecydowanie.
Ale teraz nie odmówiłam sobie spędzenia kilkunastu godzin w moim raju. W lesie. Z dala od ludzi. Blisko zwierząt.

Dzięki mojej nowej JA, spędziłam zajebiście weekend. Poznałam Julitę i jej córkę.

Napatrzeć się nie mogłam na bijące od nich szczęście. W każdym geście, spojrzeniu...

Loff ma rację. Też im zazdroszczę. Tych motyli w brzuchu. Niepewności. Odkrywania nowych rzeczy w drugiej osobie. Fascynacji. Nienasycenia. Spojrzeń. Gestów. Dotyku.

Ja już wiem na czym stoję. Znamy się jak łyse konie ze Ślubnym. Wprowadziła się do nas rutyna. Codzienność. Problemy. Oni tego nie mają. Oni napawają się sobą. Jest ta magia. Czułość. Troska. Poznawanie. Ja już przewiduję, co mnie zaraz wkurwi - oni jeszcze wad nie widzą :)

Doładowałam akumulatory i z szaloną werwą objechałam markety w naszej Wsi z samego rana, bo Bartas przypomniał sobie o zeszycie w pięciolinie ( a raczej ja rozanielona po weekendzie zapomniałam, że mam jakiekolwiek obowiązki i zadania do wykonania ). Zrezygnowana wyskoczyłam z auta przed skrętem do szkoły. RUCH. I pani miała. Z rozpędu wzięłam dwa. Bo tylko tyle miała.

Potem leciałam z młodszym, który to dzisiaj na popołudnie szedł, zanieść Bartkowi śniadanie. Bo zapomniałam mu dać. Wkuwałam hymn szkoły z Dawidem sprzątając mieszkanie. A jeszcze potem przeżyłam wizytę ciotki połączoną z odrabianiem lekcji.

Teraz mam czilałcik.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz